26. Szepczący świt


Pociąg na Pustkowia nie widział chyba jeszcze tak wielu ludzi zgromadzonych w jednym wagonie. Toczył się powoli po torach, a świst lokomotywy dudnił w przeszywającej ciszy.

Generał siedział przy oknie, przeglądał jakieś notatki, podpisywał raporty. Soheil usiadła obok, ściśnięta między nim a radcą Mesarinem i uporczywie patrzyła za szybę, by uniknąć niezręcznej wymiany spojrzeń między nią, a przyjaciółką Lae.

Dworska lekarka wyglądała zadziwiająco zwyczajnie – miała ciemne włosy, srebrny kolczyk nad brwią i posiekane wargi. Nieustannie robiła coś z rękami. Czasem bawiła się luźnymi smykami wystającymi z ciasnego kucyka, czasem zeskrobywała nieistniejący brud spod paznokci. Rzucała też Soheil spojrzenia bez wyrazu, przez co ta czuła się wybitnie niezręcznie.

Siyantsev nie sądziła, że tak szybko wróci na Pustkowia i spotka znienawidzone harpie. Wspomnienia z ostatniego pobytu w Lori ciągle odzywały się jej w snach i nie dawały spać. Lae oficjalnie wziął ją ze sobą, żeby mogła pomóc, gdyby stało się coś nieprzewidywalnego, a nieoficjalnie wkradł się do jej biura w szpitalu i wyłuszczył jej całą sprawę. Aluda zachowywała się dziwnie, księżniczka nie chciała niczym się podzielić, a wyjazd do Farenhaven wisiał nad nim niczym stryczek. Stwierdził, że mógł zaufać tylko Soheil, w końcu wiedziała już wystarczająco dużo o samej wojnie i jego „przypadłości", chociaż nie zawsze w pełni rozumiała, co działo się wokół. Spędzała najwięcej czasu w szpitalu wojskowym, planując już, co zrobi w tym miejskim. Przez moment wahała się, czy nie wrócić wraz z generałem do Bałcharnu i podjąć studia, jednak wyraźnie odrzuciła tę opcję. Stresująca, ale rewitalizacja roternarskiej służby zdrowia tchnęła w nią nowe siły.

Zgodziła się pojechać, chcąc zderzyć się po raz kolejny z ostatnim widmem rzezi. Zweryfikować, czy za dnia te wszystkie niewielkie budynki wydawały się równie straszne, co nocą. Przy okazji zżerała ją też ciekawość, co też zadzieje się podczas takich rozmów. Lae opowiedział jej, czego się spodziewa i chociaż nie napawało to optymizmem, to prawdopodobieństwo, że w Lori ponownie rozegra się spektakl taki jak wtedy, było niskie.

Tym razem, gdy pociąg z szarpnięciem stanął na Pustkowiach, dopiero świtało. Wyjechali nocą, by jak najwcześniej znaleźć się na miejscu. Soheil ulżyło, gdy tylko generał wsiadł na konia i pogalopował do zabudowań wcześniej. Oni mieli powóz i chociaż niezręczna cisza ściskała jej płuca, przynajmniej nie musiała patrzeć się na ciągnące ich zwierzęta.

Magowie także przyjechali pociągiem, chociaż Lae twierdził, że nie byli potrzebni. Jechali tuż za nimi i rozmawiali ze sobą cicho, a z tego, co zdążyła zrozumieć, nie traktowali tej wojny całkowicie poważnie. Cóż, sama musiała przyznać, że w Farenhaven takie starcia wyglądały inaczej, bo obca armia nie brała poprawki na to, że harpie nie były ludźmi jak rohelczycy – a ona zdążyła przekonać się o tym na własnej skórze.

Koszary były pełne ludzi i życia, chociaż drastycznie zmieniło się od jej poprzedniej wizyty. Wszędzie walały się pióra, a powyburzane budynki straszyły koślawymi kształtami. Kroki Soheil chrzęściły na żwirze, gdy przy akompaniamencie różnych rozmów i śmiechów żołnierzy, szła przez samo centrum. Dziurę w ziemi zasypano kamieniami i podartymi skrawkami materiałów, ale dziewczyna doskonale pamiętała ten popis mocy generała. Czasem na paradach wojskowych w Bałcharnie widziała, jak wansewaje się wygłupiali i ciskali w siebie wodą, czy przewracali się nawzajem powietrzem. Potem porównywała to już z używaniem magii całkiem na poważnie i tym bardziej zaczynała się zastanawiać – czy harpie bały się magów, czy może jednak czuły strach przed tym jednym, konkretnym?

Soheil znalazła w tłumie jasne włosy generała. Zdecydowanie był w swoim żywiole, kiedy dyskutował o czymś z podwładnymi. Klepał ich po plecach, uśmiechał się, żartował. Przez ostatnie dni w pałacu chodził cały spięty, a kiedy próbowała go o to zapytać, po prostu ją zbywał. Podejrzewała też, że nie zmrużył oka przynajmniej od dwóch dni. Jej też nie podobała się ogólna atmosfera, ale przynajmniej nie musiała spędzać tyle czasu w pałacu.

W powietrzu unosił się zapach dymu i gdy rozglądała się, szukając źródła niebezpieczeństwa, zdała sobie sprawę, że to po prostu kucharze gotowali obiady na dzisiaj. Wszystko wydawało się tak sielskie, że aż na moment zapomniała o tym, co podczas podróży napawało ją niepokojem. Mimowolnie spoglądała w jaśniejące niebo – Ałda zostawiała delikatne, różowe akcenty, gdy wznosiła się coraz wyżej i wyżej.

Mesarin wypytywał żołnierzy o Farda, ale żaden niczego mu nie powiedział. Soheil zastanawiała się, czy po prostu zapomnieli, czy może czuli lojalność do generała silniejszą, niż do jakiegoś łysiejącego zgreda. Ona spędzała czas przy drobnych zadrapaniach, spotkała nawet kilka osób, którym pomagała w Unułce. Na chwilę zapomniała, że już niedługo miała wybić godzina, w której harpie znowu zlecą na ziemię, by tym razem negocjować pokój.

Chciały załatwić to szybko. Niespodziewanie. Nie podobało jej się to. A Lae zdecydowanie coś ukrywał, bo nie wydawał się tym w żaden sposób poruszony.

Kiedy siedziała na ziemi i układała na nowo swój lekarski asortyment, generał przykucnął obok. Bawił się pierścionkiem na palcu, chociaż założył tego dnia tylko jeden. Soheil nie orientowała się, dlaczego na co dzień nosił tyle biżuterii, nawet nie zwracała na to uwagi, ale teraz jego dłonie wydawały się puste.

– Chciałabyś wrócić do Farenhaven? – zapytał, tym samym zbijając ją z tropu.

Nie spodziewała się tego pytania w tym miejscu – prędzej posądziłaby go o farmazony pogodowe, jakiś wyświechtany tekst w rodzaju „jak szybko ten czas leci". Spojrzała na niego, ale patrzył się gdzieś przed siebie.

– Skąd takie pytanie?

Wzruszył ramionami.

– Moja siostra będzie mogła cię tam podwieźć. Miasto jest zresztą otwarte dla wszystkich. Dostałabyś referencję, a Erivol pewnie dałaby radę załatwić sprawy z uczelnią. Zresztą na razie ominęło cię ile, kilka dni?

Prawie ją przekonał. Soheil nigdy nie zamierzała rezygnować całkowicie ze studiów, chociaż praca w Radzie posłużyła jako miły przerywnik od rutyny. I tak zrobiła już dużo w mieście – powrót na stare śmieci brzmiał kusząco. Może inni ludzie ze studiów uwierzą jej w to wszystko. Albo i nie.

Nic nie odpowiedziała. Nie wiedziała, co. Wahała się przez chwilę, gdy poczuła rękę na ramieniu. Generał wrzucił jej do torby swój pierścionek i uśmiechnął się łagodnie.

– W każdym razie, jeśli podejmiesz jakąś decyzję, to Erivol na pewno ci pomoże. – Wstał i otrzepał spodnie.

Soheil zmarszczyła brwi.

– Czy to jakaś łapówka, żebym się stąd wyniosła? – Zażartowała, udając że konspiracyjnie zamyka torbę.

Zamyślił się teatralnie, ale w końcu tylko mrugnął.

– Na przechowanie.

Przekrzywiła głowę. Brzmiał dziwnie, a ją zżerała ciekawość, jednak nim zdążyła go o to zapytać, po koszarach poniósł się krzyk i zaraz całe miejsce wypełniło się gwarem. Spojrzała w niebo. Coraz wyraźniejsze punkty zwiastowały przybycie wroga. Żołnierze ustawili się kordonkiem wokół królewny i Aludy. Nawet Mesarin się załapał. Soheil podniosła się gwałtownie i złapała za swoją torbę – tej nie zamierzała już zgubić. Ktoś pociągnął ją do szeregu i skrył za tarczą z ludzi gotowych do ataku.

Harpie wylądowały.

Ostatnio w ciemnościach nie miała okazji podziwiać ich upierzenia. Za dnia właściwie wyglądało mniej ciekawie, niż to sobie wyobrażała. Większość z nich była po prostu szara z czarnymi szponami i dziobami. Soheil ciągle nie rozumiała, w jaki sposób porozumiewają się ludzką mową, skoro nie mają ust, ale nikt nie potrafił jej tego wyjaśnić. Jednak wśród nijakich harpii, pojawiła się jedna, której pióra zapierały dech w piersi. W słońcu mieniły się różnymi kolorami tęczy, ale kiedy się przyjrzała, dostrzegła, że są błękitne, poprzetykane morską zielenią. Różowe i szare plamki barwiły niektóre z nich, składając się na przerażający, ale wspaniały widok. Gdyby ktoś opowiedział jej o takim stworzeniu, nie uznałaby go za potwora. Jednak kiedy ciemne oczy bez wyrazu na chwilę spoczęły na niej, Soheil poczuła dreszcze.

– Ortamjaare – odezwała się harpia, a chociaż jej głos pozbawiony był skrzeku, jaki Siyantsev słyszała ostatnim razem, to w dalszym ciągu nie brzmiał całkowicie ludzko. – Jak miło jest spotkać się w pokojowych warunkach.

Lae skinął głową i splótł ręce za plecami.

– Nie musielibyśmy ciągle się bić, gdyby Sołłennaja potrafiła uznać roternarskie prawo do zdobytych ziem – odparł spokojnie, a harpia poruszyła się nieznacznie. – Jednakże miło cię widzieć, Yesyneo. Taka wycieczka dobrze zrobi ci na stare kości.

Premier Sołłennaji zaśmiała się chrapliwie i zafalowała skrzydłami.

– Bardzo odważne słowa, generale. – Po raz kolejny powiodła spojrzeniem po zgromadzonych, a przez dziób Soheil nie mogła stwierdzić, o czym potwór myślał. – Przejdźmy jednak do konkretów. Rozejm kończy się dzisiaj.

– To niezwykle szczodre z waszej strony, że zgodziliście się dotrzymać warunków umowy. – Chociaż Lae mówił bez cienia ironii, Siyantsev mogła przysiąc, że widzi, jak szpony harpii nieznacznie zaciskają się w pięści.

– Desalin była moją najlepszą...żołnierką. Jeśli przegrała pojedynek, to tylko z godnym przeciwnikiem. – Yesynea rozgarnął żwir pod nogami. – Przynajmniej tym razem, Ortamjaare nie uciekł się do tak podłych technik, jak ostatnio.

Lae zaczął bawić się dłońmi, które ciągle trzymał za plecami. Soheil żałowała, że nie mogła oglądać całej rozmowy z bardziej dogodnej pozycji.

– Straty po obu stronach były porównywalne – zauważył tylko i odchrząknął. – W takim razie, co proponuje Sołłennaja?

– Mamy takie samo prawo do świętych ziemi i Korhe-nai, jak Roternar – zaczęła Yesynea, a Siyantsev poczuła nieprzyjemne ukłucie stresu w piersi. – Jednakże jesteśmy w stanie uznać autonomię waszego... państwa. Pokonaliście nas dwa razy, a więc na pewno taka jest wola bogów. – Harpia skrzywiła się i pokręciła wolno głową. – Ale ty, Ortamjaare... Wasza rodzina od wieków przysparzała wszystkim tylko cierpienia i bólu. Księgi mówią jasno, w waszej krwi płynie tylko zdrada i nienawiść, a wszystko, czego dotykacie, obraca się w proch.

– Gdybyście podzielili się księgami, być może udałoby się nam uniknąć powielania błędów z przeszłości – wtrącił generał.

Yesynea skrzeknęła i rozłożyła skrzydła do pełnej rozpiętości. Dopiero wtedy Soheil zrozumiała, jak bardzo wszyscy byli mali – kolorowe pióra zafalowały na wietrze, zasłaniając przynajmniej trzy budynki. Lae stał niewzruszony, nawet nie przeniósł dłoni na rękojeść miecza.

– Nie ważne, czego będziesz próbował, Ortamjaare, zawsze będziesz zagrożeniem dla Sołłennaji. Dlatego nie dojdziemy do porozumienia tak długo, jak będziesz żył.

Wszyscy milczeli. Soheil spojrzała w bok, gdzie księżniczka Mertemra nerwowo przestępowała z nogi na nogę, jakby była gotowa wybiec na sam środek placyku. Siyantsev zmarszczyła brwi. Przecież i ona i Aluda wiedziały, że generał nie mógł umrzeć, więc skąd te nerwy?

– Przykro mi, ale egzekucje w Roternarze nigdy nie cieszyły się specjalną popularnością.

Soheil wpatrywała się w ręce Lae – wcześniej nerwowo prostował palce, ale teraz jakby się uspokoił. Jakby wiedział, co miało nadejść. Mimowolnie zaczęła grzebać w torebce, szukając pierścienia. Sygnet owinięty był papierowym liścikiem i gdy przeczytała treść, zbladła.

Wiedział. I miał zamiar zgodzić się na wszystko.

Najwidoczniej królewna wpadła na podobny wniosek, bo zagryzła wargę i zaczęła przepychać się przez osłaniających ją żołnierzy. Po tłumie przetoczyły się głosy konsternacji, ale Lae nawet nie spojrzał do tyłu.

– Egzekucję przeprowadzę osobiście – syknęła Yesynea.

Oczy harpii spoczęły na królewnie, która w tej samej chwili zamarła, jakby tknięta strachem.

– Zgodzę się na uznanie świętych ziem za własność Roternaru, jeśli oddacie mi Ortamjaare. To niewielka cena za pokój. Mądry władca na pewno by to dostrzegł.

Generał w końcu odwrócił się w ich stronę. Znowu nie potrafiła wyczytać absolutnie niczego z jego twarzy poza zwyczajowym zmęczeniem. Soheil ścisnęła pierścionek w dłoni, a zdobienia rodowego herbu Ortamjaarów odcisnęły na jej skórze szlaczki. Zgodzi się, czy będzie walczył?

Mertemra miała już coś powiedzieć, a wtedy Lae sięgnął rękojeści miecza. Serce stanęło jej w gardle, a oczyma wyobraźni widziała już nadchodzącą rzeź. Ale on tylko powiedział:

– W porządku.

Bez słowa odpiął pas z bronią i jakby ostatni raz popatrzył na wytarty jelec. Potem spojrzał na nią, ignorując wszystkie rozmowy, okrzyki zdziwienia i protesty.

– Soheil? – Brzmiał normalnie, zwyczajnie, a krew gotowała się jej w żyłach. Ze złości, żalu, z tłumionej chęci krzyku. Nie ukrywała tego, przez jej twarz musiała w jednej chwili przetoczyć się cała fala uczuć. Lae tylko uśmiechnął się szeroko i rzucił delikatnie miecz na ziemię. – Na przechowanie.

A potem go zabrali.

⚜⚜⚜

Alłajan nie wyglądał ani jak Unułka, ani jak Bałcharn.

Ulice były puste, czyste. Wszystkie lampy zniszczono, bo harpie doskonale widziały w ciemnościach. Nie było świateł, za to każdy budynek obłożono szkłem przynajmniej z jednej strony. A te pięły się wysoko – tak wysoko, że prawie dotykały chmur.

Yesynea wcale nie planowała go zabijać. Przynajmniej nie od razu.

Przed rozmowami, próbował w pałacu podomykać wszystkie niecierpiące zwłoki sprawy. Większość myślała, że to przez wyjazd do Farenhaven, a on czuł się tak, jakby właśnie planował samobójstwo. Wszystkie cenne rzeczy schował, utrzymując gdzieś ułudną nadzieję, że wróci do Roternaru. Jego ręce bez sygnetów i pierścionków wydawały się puste, a kiedy zabrakło znajomego ciężaru w uchu, zaczęło go to irytować. Nie wybaczyłby sobie jednak, gdyby to wszystko pogubił. Pozwolił sobie tylko zostawić wstążkę na piersi, która falowała na wietrze.

Najpierw zaprowadzili go do jednego z większych, potężniejszych budynków. Lae łykał każdy detal, jakby zaraz miał im uciec, a przecież nie taki był plan. Właściwie to plan był żaden – wiedział, że premier będzie chciała się zemścić za śmierć Desalin konkretnie na nim, a możliwości miała ograniczone. Mógł upozorować śmierć, ale pozostawała kwestia przedarcia się przez Pustkowie, wydmy i wszystkie skaliste wzgórza. Z lotu ptaka nie zdążył w pełni zapamiętać rozkładu uliczek, częściowo nawet zabarykadowanych. Czy chciał, czy nie, był tutaj uwięziony. I tak naprawdę nie wiedział, co w związku z tym miałby nawet czuć. Strach? Rozczarowanie? Czy może ulgę? Nie umarł, ale przecież obwołają go męczennikiem, jak ojca, prawda? To już było coś – może zostawił po sobie głównie niesmak, ale skoro dobrowolnie oddał się w ręce harpii, to należał mu się przynajmniej jeden pomnik gdzieś na obrzeżach miasta.

Zaśmiał się histerycznie na tę myśl, a jego zachrypnięty głos odbił się echem po przestronnym pomieszczeniu i obudził współwięźniów z letargu.

Harpie wybrały sobie na więzienie bibliotekę. Lae nigdy w życiu nie widział takiej ilości książek – pięły się po spiralnych regałach kilka pięter w górę. Idealnie zachowane, grzbiety niektórych lśniły nowością. Kiedy się tak rozglądał, jego wzrok padł na towarzyszącego mu potwora – gdyby Yesynea mogła się uśmiechać, na pewno obdarzyłaby go wrednym grymasem.

– Proszę bardzo Ortamjaare, chciałeś ksiąg, to je masz.

Sufit był w większości przeszklony. Przecinały go tylko metalowe haki poumieszczane w równych odległościach. Wiszące klatki co jakiś czas zaskrzypiały, a gdy harpie poderwały się do lotu, by umieścić go w jednej z nich, niebezpiecznie się zachybotały. Nie miały zamków ani góry – więźniowie mogli więc podziwiać niebo i wschody słońca, na zawsze przykuci niewidzialnymi łańcuchami do tego żałosnego życia.

Lae wiedział, że harpie bywały okrutne, to go akurat nie dziwiło. Nie spodziewał się jednak, że w innych klatkach zobaczy te same potwory, jednakże pozbawione skrzydeł. Odkąd go zamknęli, już kilku współwięźniów rzuciło się głową w dół; podłoga znajdowała się tak daleko, że nie słyszał nawet chrzęstu. Czasem spoglądał w przepaść, zwieszał nogi. Zastanawiał się, ile kości połamie, jeśli wyskoczy.

Mógł spróbować uciec, to wiedział. Tylko co zrobi, kiedy obudzi się zakopany pod ziemią ze zmiażdżonymi kończynami? Będzie umierał i wracał do życia w nieskończoność? Wolał już tak wisieć, chociaż po dłuższym czasie robiło się to nużące. Spodziewał się wielu rzeczy, ale nie całkowitej bezczynności.

Po wielu dniach – Lae nie liczył upływu czasu, bo specjalnie go to nie interesowało – Yesynea postanowił zaszczycić więźniów osobistą wizytą. Wtedy się zaczęło.

Premier nie wiedziała o klątwie, zresztą dziwne byłoby, gdyby miała o tym większe pojęcie. Co wieczór zostawiała generała wykrwawiającego się – rzekomo na śmierć – by ten następnego dnia śmiał jej się w twarz cały i zdrowy. Z upływu krwi ciągle drżał z zimna, a mundur z bordowego przyjął kolor brązu, w dodatku zrobił się cały sztywny. Budził się w sam raz, by podziwiać ostatnie podrygi nocy, zastępowane powoli przez wschód Ałdy.

Czy narzekał? Nie. W pamięci ciągle miał zszokowane spojrzenia Mesarina i Mertemry, które za każdym razem wywoływały jakiś zgryźliwy uśmiech na jego twarzy. Szkoda mu było Soheil i Aludy, ale liczył, że ta pierwsza wróciła jednak do Farenhaven. Siyantsev aż za dobrze nadawała się na swoje stanowisko w Radzie, więc bał się, że prędzej czy później komuś podpadnie. Brakowało mu jej jazgotania, w bibliotece-więzieniu zazwyczaj panowała przeszywająca cisza, przerywana tylko szczękaniem łańcuchów.

Dlatego, gdy któregoś z kolei dnia, kiedy powoli odzyskiwał przytomność – życie – usłyszał cichy szept, gdzieś na pograniczu jawy i snu, najpierw rozejrzał się po otoczeniu. Harpie jeszcze spały, ale część wpatrywała się w oszklony sufit. Tego dnia świt malował granatowe niebo na głęboki szkarłat, przecinany gdzieniegdzie wątłymi pasmami zaróżowionych chmur.

Nareszcie wiem, co mi się zepsuło.

Znowu popatrzył dookoła, ale najwidoczniej tylko on słyszał to dziwaczne mamrotanie. Czyżby oszalał? Wydawało mu się, że żyjąc ciągle otoczony absurdami, trochę się do tego przyzwyczaił. Przymknął oczy – mimo że przez ostatnie kilka godzin był martwy, czuł zmęczenie wywołane regularną utratą krwi. Nie do końca wiedział, skąd na nowo brała się w jego ciele, skoro to nie regenerowało ran, ale już dawno porzucił zadawanie pytań. Działanie klątwy stanowiło dlań nierozwiązywalną enigmę.

Do ciebie mówię. Skąd masz moją moc? Od kogo ją dostałeś?

Zacisnął powieki, gdy głos przybrał na sile i zaczął nieprzyjemnie dudnić mu w głowie.

Szukałam jej bardzo długo! Zawsze gdzieś mi umykała. Nie wszyscy zawsze docierają na miejsce, ale teraz! Teraz cię znalazłam. – Dźwięk zamilknął na chwilę, by zaraz znów zaryczeć gdzieś w najgłębszych zakamarkach umysłu. – No otwórz oczy!

Poderwał się gwałtownie, a ból całego ciała tylko się wzmocnił. Lae jęknął cicho i niechętnie powiódł wzrokiem po najbliższych klatkach, zajrzał nawet za krawędź. Nic. Pusto.

Do góry.

Generał prychnął pod nosem. Całkiem już mu odbiło, ale spojrzał w niebo. Wyglądało normalnie, pomijając tę dziwną, krwistą barwę. Patrzył się na nie tak długo, że zaczęły łzawić mu oczy.

– No i? – warknął, nie spodziewając się żadnej odpowiedzi.

Wy, śmiertelnicy, jesteście okropnie niedomyślni.

Chciał powiedzieć, że chyba nie był do końca śmiertelnikiem, jeśli tak w praktyce nie mógł umrzeć, ale ugryzł się w język. Zawzięcie milczał, przy okazji zdrapując strupy z rąk i twarzy.

No to skąd to masz? Kto ci do dał?

– Nikt mi tego nie dał! – zirytował się i poderwał, a klatka zachybotała się niebezpiecznie. – To klątwa, nie jakiś dar.

Przez chwilę panowała cisza. Harpie patrzyły na niego jak na wariata, a on właśnie tak się czuł. Zaczął krążyć po niewielkiej przestrzeni, a zastałe kości nieprzyjemnie strzelały. Drżał, na twarzy zbierał mu się zimny pot i zaczynał znów żałować, że jednak się obudził.

Być może dla ciebie to jest klątwa – przyznał głos. – Ale nie mogę jej tak zostawić, przykro mi.

Odgarnął sklejone włosy z twarzy i oparł czoło o kraty.

– No to sobie to weź. Weź i mnie zabij. Wszystko mi jedno.

Tego też nie mogę zrobić. – Wyczuł litość, od której zrobiło mu się niedobrze. Przecież był gotowy na wszystkie konsekwencje, znosił je, jak powinien. Dla Roternaru był już trupem, ale taki był jego cel, prawda? – Ale mogę zaoferować ci umowę.

– Umowę? – prychnął i znów usiadł na ziemi. Zmęczył się. – Kim jesteś, żeby coś mi obiecywać? Moim urojeniem? A może tym pasożytem, który we mnie siedzi i wplątał mnie w ten cały bałagan?

Śmiercią – odparł głos, a Lae stłumił histeryczny śmiech. – Oszukałeś mnie już wiele razy, ale okażę ci dobroć. Co prawda łaskawość nigdy nie była moją mocną stroną, ale kiedy Waneja jeszcze śpi, to pełnię niechętnie kilka ról. Co ty na to?

Spuścił nogi, by wisiały nad przepaścią. Chciał uwierzyć głosowi, ale Lae nigdy nie wierzył w bogów. Byli bajeczkami opowiadanymi przez obłąkanych kapłanów, przerażonych powolną dekompozycją istniejącego świata. Gdyby istnieli, to nie zesłaliby Rozbłysku. Gdyby istnieli, to nigdy nie powstałaby magia.

Posłuchaj – zirytowała się prawdopodobna bogini. – Może myślisz sobie, że bogowie żyją wiecznie, ale tak naprawdę żyjemy tyle, ile będzie trwać ten świat. A nie zostało mu długo, szczególnie że Hael obudził się wiele lat temu i ciągle się ukrywa. Jestem Śmiercią, więc jeśli zginę, kto odprowadzi moją duszę na spoczynek? Dlatego muszę go powstrzymać.

Hael. Jak na zawołanie wróciło do niego apokaliptyczne gadanie Mesarina. Właśnie tak – ów głos był zaledwie odbiciem wszystkiego, czego musiał wysłuchiwać przez całe swoje życie.

– No to chyba poradzisz sobie sama, skoro jesteś bogiem? – mruknął; cała ta wymiana zdań nieco go irytowała, ale na dobrą sprawę miło było porozmawiać z kimś, nawet jeśli był zaledwie wytworem jego zmęczonego umysłu.

Hael ukrywa się gdzieś u was, wśród ludzi. Nie mogę go zabić, bo nie mogę zabić człowieka! – Tłumaczyła się Śmierć. – Jestem tylko od odprowadzania was wszystkich tam, gdzie należne wam miejsce.

– Brzmi jak tania wymówka.

Posłuchaj! – Zirytowała się i znów głos poniósł się nieprzyjemnym echem po bolącej głowie. – To nie czas na żarty. Jesteś w opłakanej pozycji. Albo zgodzisz się na moje warunki, albo będziesz tak umierał w nieskończoność i jak w końcu umrzesz na dobre, to wsadzę cię do Korheonu. Pamiętaj, że jestem też patronką zemsty i przez wieki dopracowałam tę sztukę do perfekcji.

– Dobrze, to jakie są w takim razie twoje warunki?

Mądrze. – Bogini brzmiała na zadowoloną. – Wieki temu, kiedy jeszcze rozstrzygaliśmy, kto czym się zajmie, Hael walczył ze mną o wiele rzeczy. Wygrałam panowanie nad świtem, ale on z góry wiedział, że przegra, więc kazał tej małej gnidzie, Gwiedołowi, ukraść mi pewną księgę. Widzisz, jako Śmierć muszę być całkiem bezstronna, więc nie mogę wziąć sobie wojanta tak po prostu... A przynajmniej nie mogłam. Dlatego miałam specjalne zaklęcia, by ludzie mogli wykonywać dla mnie pojedyncze prace, a potem wysyłałam ich do agbału i wszyscy byli szczęśliwi. Brzmi znajomo, co? – Odchrząknęła. – Niestety przez to, że Hael ukradł moje zaklęcia, dusze zaczęły się coraz częściej gubić albo trafiały nie tam, gdzie powinny, a ja nie mogę im pomóc, jeśli nie odda mi księgi. Udało mi się sytuację opanować, ale ostatnio coraz więcej mam takich przypadków, dlatego wiem, że gdzieś jest i szykuje się do wykonania swojej powinności. Niestety takie przypadki następują szybko i w dziwnych odstępach czasu, więc nie mogłam dojść do źródła... aż do teraz.

Lae słuchał jednym uchem wywodu głosu, ale powoli zasypiał. Bogowie, omamy – co to właściwie za różnica?

– Warunki? – powtórzył, patrząc na różowiejące niebo.

Jeśli Hael zrobi to, do czego go powołano, ten świat zginie jak wszystkie inne. Moi bracia i siostry dobrowolnie udali się na sen, by zatrzymać rozpad. Chcę, żebyś go odnalazł i zabił. – Śmierć zamilkła na chwilę. – Chcę, żebyś został moim wybrańcem i ochronił świt od upadku.

Generał oparł się o kraty i zaśmiał głośno, histerycznie. Był gotów umrzeć już tak długo – a kiedy Korhe w końcu przychodziła, tłumaczyła mu, że jednak nie może go zabrać. Odrzucony przez rodzinę, przyjaciół i własny kraj, nie sądził, że nawet coś tak oczywistego jak śmierć będzie w stanie mu odmówić.

– Czemu nie? – szepnął. – Mam coś do stracenia?

Właściwie to nic. – Korhe westchnęła głośno, a on poczuł powiew świeżego powietrza na twarzy, chociaż dotychczasowo pachniało głównie krwią, potem i samotnością. – Tylko dlatego, że zgodziłeś się zostać wojantem, mogę zniszczyć to zaklęcie. Odpowiadasz przede mną i chcę, żebyś mi zaufał.

Kiwnął głową, niepewny czy Śmierć na niego patrzy, czy nie.

– W takim razie udowodnij mi, że nie jesteś moim szaleństwem – odparł i wskazał na klatkę obok. – Nie możesz zabijać ludzi, ale harpie nimi nie są. Więc ją zabij.

Przez chwilę słyszał tylko milczenie. Niebo przybierało powoli wszystkie odcienie błękitu, a leniwe obłoczki sunęły w sobie znaną stronę.

A potem więzień obok wstał i bez namysłu rzucił się w przepaść.

Lae patrzył niepewnie na oddalającą się sylwetkę okaleczonego potwora. Jakoś nie chciał wierzyć w to, że ta nagła decyzja była zwykłym zrządzeniem losu. Nadzieja nieprzyjemnie ukuła go w serce. Jeśli to była prawda... To może wolność, nie tylko ta namacalna, ale też metaforyczna, znalazła się na wyciągnięcie ręki?

Zadowolony? – zapytała bogini. – Jeśli tak, to musisz teraz zrobić to samo i zrozumiesz.

Generał chwilę nie wierzył – zwieszał się z krawędzi, a na widok tak ogromnej wysokości rosła mu gula w gardle. Nie bał się śmierci, bał się tego, co stanie się z jego ciałem. Bał się zostać całkiem bezbronny. Westchnął i zaśmiał się niepewnie sam do siebie.

A potem skoczył. Głową w dół.


____________________________

Rozdział trochę dłuższy, jednak nie widziałam sensu w dzieleniu go na pół, także musicie mi wybaczyć. Trochę się zadziało, ale to otwiera nam drogę do wydarzeń, które pojawią się w następnych rozdziałach. Więcej o bogach, o rodzinie Ortamjaarów i w sumie o wszystkim, dowiemy się już niedługo :> Kiedy zacznę wstawiać resztę rozdziałów, podzielę też Świt na części, ale oczywiście wszystko będzie się pojawiać w obrębie jednej książki. Do zobaczenia :>

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top