ROZDZIAŁ I - SEN WE ŚNIE

"Pytanie: Jak umrzeć by tego nie żałować?

Odpowiedź: Nie umierać nigdy.

Desperacja jest wpisana w ludzką naturę. Nigdy nie przyzwyczaimy się do końca naszego życia. Jeszcze trudniej jest pogodzić się z odejściem naszych bliskich. Ani szczera wiara w obecność Boga ani chociażby agnostyczny komfort jakiemu poddajemy się w kościele nie są w stanie tego w pełni złagodzić. W świecie bez Boga natomiast pustka jest niemal namacalna. Czujemy ją gdy braknie nam ciężaru zmarłej osoby jaki wcześniej odczuwaliśmy w naszych ramionach i gdy przypadkiem wypierzemy ubrania których już nigdy nie założy.

Środki: Bunt. A naszym buntem przeciwko temu jest nieśmiertelność, którą przypisał sobie człowiek. Jest ona najbardziej przyziemnym przejawem świętości.

Pojęcie nieśmiertelności jest jednak względne. Kronikarz uwiecznia poległych bohaterów na kartach historii, zapisując ich tym samym w pamięci ludzi, którzy zawdzięczają im życie i wolność. Ale jej szczególnie piękną formą jest miłość pisarza. Żyjemy dalej w wierszach pisanych nam za życia i wysuszonych kwiatach przy swoim nazwisku w dzienniku ukochanej osoby. Szczególną osobliwością człowieka jest kochać pomimo i na przekór śmierci.

Śmierć jest niczym dla ludzi takich jak ja. I wierzę, że niektóre wydarzenia należy zapisać ze szczególną drobiazgowością."

Tak wyglądała notatka, którą zapisał Tarrou czekając na tramwaj, którym miał pojechać po raz pierwszy do gabinetu doktora Rieux. Padał wtedy ciepły wiosenny deszcz. Ostatnie zdania nie są zapisane tak starannie jak reszta przez ograniczone światło jakie padało jeszcze wtedy przez szare chmury, a później przez brudne okna pojazdu. Kiedy wysiadł na ulicy paliły się już pojedyncze latarnie, które i tak nie bardzo pomagały.

O samym spotkaniu z doktorem napisał stosunkowo niewiele, wspominając tylko że rozmowa przebiegła dobrze. Znalazły się tam też pojedyncze cytaty i notatka przypominająca mu o jutrzejszym szczepieniu oraz wizycie w urzędzie, przyozdobiona nadmierną liczbą wykrzykników. Zaznaczył jednak podobieństwo oczu pani Rieux i jej syna, pisząc że są ciemne i życzliwe. Tak skończyło się jego sprawozdanie z tego dnia.

Niemniej Rieux pamięta nadal wrażenie jakie wywarło na nim to spotkanie i ciemną klatkę schodową, którą potem schodzili. Pamięta ucisk jaki poczuł na swoim ramieniu kiedy Tarrou złapał go gdy miał upaść. I tak samo pamięta jak ten ucisk zmienił się natychmiast w zadziwiająco delikatny dotyk gdy Tarrou już odzyskał równowagę. Nie sądził, że ktoś byłby w stanie swobodnie i z uśmiechem tak niesubtelnie zasugerować gotowość oddania swojego życia za walkę z dżumą, a rozmawiając z nim wydawało się to tylko częścią jego natury. Dawało mu to pewien rodzaj ulgi, czuł, że Tarrou tym samym rozumie też postawę Rieux. Doktor musiał również przyznać, że dobrze było mieć kogoś kto mu towarzyszył, przekonał się o tym gdy odwiedzili razem starego astmatyka. Nie uważał swoich regularnych wizyt za szczególnie męczące (chociaż ostatnio wszystko go męczyło), ale nigdy nie przebiegła ona tak szybko i w atmosferze tak przyjemnych rozmów.

Choć jest to trywialne w porównaniu, dodatkowo zaskoczyła go oferta, którą złożył jego towarzysz, gdy wyszli już z domu pacjenta. Kierując się do samochodu Rieux, zaproponował mu wypicie razem kawy w znanej sobie kawiarni bliżej obrzeży miasta.

- Mamy przed sobą dużo pracy i najlepiej zabrać się za nią jak najszybciej. Ale zasłużymy tak też sobie na chwilę odpoczynku - tłumaczył Tarrou.

- Jeszcze nic nie zrobiliśmy - powiedział spokojnie kierowca.

- Nie chcę pana zatrzymywać jeśli ma pan inne plany. - Tarrou z kolei usiadł na miejscu pasażera.

Rieux mimowolnie uśmiechnął się, zresztą już któryś raz z kolei tego popołudnia. Po chwili milczenia odpowiedział, że nie planuje nic innego. Z warkotem silnika ruszył w stronę centrum miasta, do hotelu, w którym mieszkał Tarrou. Pomijając zanikający powoli szmer ulicy, przez cały czas gdy jechali panowała cisza. Przerywana była tylko sporadycznie przez odgłosy wystrzałów i ciche komentarze przyjaciela doktora, kiedy mówił że pewnie strzelają jeszcze do bezdomnych psów. W jego głosie wybrzmiała delikatna, lekko beznadziejna melancholia, gdy przypomniał sobie o staruszku, którego wcześniej obserwował ze swojego balkonu. Nie powiedział nic więcej, ale zmienił lekko swoją pozycję siedzącą, biorąc głębszy oddech. Rieux zacisnął tylko mocniej dłonie na kierownicy.

Niedługo później wysiedli przy hotelu, doktor wzdrygnął się lekko gdy poczuł chłodny wiatr na swojej skórze. Po krótkiej, nic nie znaczącej wymianie zdań najemca lokalu podał mu rękę, dziękując za spotkanie, na co lekarz odpowiedział jedynie skinieniem głowy. Zaraz po tym odczuł dotkliwiej zimno i aż zabrakło mu ciepła dłoni Tarrou które poczuł przed chwilą. Mieszkaniec hotelu poklepał jeszcze doktora po ramieniu przyjacielsko i skierował się do swojego pokoju. Rieux za to zatrzymał się na chwilę, oparty o pojazd którym przyjechał. Schował dłonie w kieszeniach swojego czarnego płaszczu, który powiewał lekko. Zagubiony jeszcze w swoich myślach patrzył na hotel, aż w pewnym momencie zauważył, że w jednym z okien zapaliło się ciepłe światło, odbijające się teraz też w szkłach jego okularów. Trudno mu było określić o czym dokładnie wtedy myślał. Wiedział tylko, że był zafascynowany tym człowiekiem, który przedstawił mu się jako Jean Tarrou. Miał wrażenie, że przy nim jego praca nie była aż tak wyczerpująca, że nawet łatwiej mu się oddychało. Był jak świeże powietrze.

W końcu w oknie zobaczył ledwo widoczną sylwetkę. Odwrócił swój wzrok, jakby instynktownie. Patrzył tylko na małą kałużę pod swoimi stopami. Gdzieś w oddali słychać było syreny i kolejne pojedyncze strzały.

Kolejny powiew wiatru wyrwał doktora ze swoich przemyśleń, rozwiewając mu włosy i zmuszając do powrotu do domu. Czekała tam przecież na niego jego matka.

Następnego dnia, niedługo po wschodzie słońca, zastał swojego przyjaciela czekającego na niego pod jego mieszkaniem. Słońce oświetlało ospałe jeszcze ulice, a niebo powoli zmieniało swoje ciepłe barwy w pogodny błękit. Tarrou trzymał zaraz przy swoich ustach palącego się papierosa. Jego cienka smuga dymu prawie lśniła kiedy przechodziły przez nią promienie słoneczne. Bernard uśmiechnął się do niego w ramach powitania.

- Czemu nie poszedł pan od razu do szpitala? - zapytał Rieux. Jego rozmówca miał przecież przyjść dzisiaj na zapobiegawcze szczepienie żeby mógł później bezpieczniej zacząć swoją pracę jako ochotnik oddziałów sanitarnych, które zresztą jeszcze musieli zorganizować. Czekał ich duży wysiłek, i Tarrou na pewno ułatwiłby to sobie gdyby nie wydłużał swojej drogi do placówki medycznej.

- Jak się miewa pańska matka? - powiedział Tarrou, przez co Rieux westchnął cicho, że pewnie będzie musiał się do tego przyzwyczaić. Ale uśmiech nie zniknął z jego twarzy.

- Dobrze, wspominała o panu. Widocznie ma pozytywne nastawienie po naszym wczorajszym spotkaniu. Czy chciał pan jeszcze o coś zapytać przed szczepieniem? - dopytał doktor.

- Nie, chciałem się tylko przejść. Lubię tą kamienicę, ma swój urok. - Drugi mężczyzna wygasił swojego papierosa zanim wsiedli do samochodu.

Jej mieszkaniec odpowiedział, że nic w niej szczególnego. Podążył za wzrokiem Tarrou, spoglądając na wyblakły budynek. Jak przypuszczał, jego pamięć go nie zmyliła, a miejsce gdzie mieszkał nadal wybrukowane było starymi, ciemnymi cegłami. Dodawały mu życia i charakteru tylko nieliczne, często zwiędłe rośliny na balkonach. Dodał tylko, że kiedyś wyglądała ładniej, zanim zaczął zmierzać w stronę szpitala.

Przejeżdżając obok kolejnych, coraz ubożej wyglądających alei i domów źle zaprojektowanymi drogami, doktor złapał się na myśleniu jeszcze o słowach jego przyjaciela. Oran był nudnym i brudnym miastem, zbudowanym z sypiących się miejscami cegieł, pomalowanym na nijakie odcienie brązu i szarości. Trudno było tutaj mówić o jakimkolwiek "uroku". Przed czasami dżumy, wszystkie gazety mówiły o tych samych jednakowo nieinteresujących tematach, które dawno się wszystkim przejadły, ale które wszyscy i tak czytali. Mogłoby się wydawać, że każde życie wyglądało tak samo. Ale gdzie brakowało drzew na placach znajdowały się proste do hodowania rośliny w oknach budynków. A gdzie włóczyli się znużeni pracą ludzie chodziły też pary i pełni życia, choć dziecinni, nastolatkowie. Do ścian uliczek przylegało graffiti wykrzykujące obraźliwe hasła, ale i szczenięce wyznania miłości świeżo zakochanych, podpisane inicjałami i głupimi pseudonimami. Wiatr przynosił pył i kurz, które zalegały potem w płucach, ale i zapach kwiatów oraz zapowiedzi deszczu. Fale radiowe z odległych lądów za oceanem za to niosły nawoływanie, nazwę miasta powtarzaną jak paciorki różańca, ateistyczne modły przepełnione tym, czego mieszkańcom Oranu zaczynało brakować - nadzieją. Głupią i naiwną, niepopartą niczym innym niż zwykłym, ale i ludzkim współczuciem.

Tak, w tym mieście panowały nawyki i charakterystyczne przygnębienie, w tym aspekcie przekonania Rieux jako mieszkańca Oranu nie różniły się od zatrzymujących się tu przyjezdnych. Jedyne co mogło się w nim wyróżniać to to jak pełne sprzeczności ono jest. Nie wiedział jeszcze, co odnalazł w nim Tarrou. Ale przypomniał sobie, czemu nie przyzwyczaił się do widoku plagi, oraz czemu nigdy się do niego nie przyzwyczai.

Teraz orańskie niebo pokryte było grubą warstwą szarych chmur, mimo pogodnego poranka. Ciepło jednak zostało zatrzymane na wcześniej nagrzanym bruku i czuć było charakterystyczną duchotę przed deszczem, który nie nadszedł aż do północy.

Ku cichemu pocieszeniu Rieux, Tarrou zjawiał się coraz częściej u jego boku. Podczas następnych kilku dni gdy musieli złożyć papiery w urzędzie i ubiegać się o utworzenie nowych oddziałów sanitarnych, w pewnym momencie dołączył też do nich Grand, który zgodził się im pomóc. Obaj mężczyźni dziękowali mu potem za jego pomoc i ekspertyzę, na co odpowiedział charakterystycznym sobie prostym ale zakłopotanym tonem, mówiąc, że nie był to żaden problem i to tylko część jego pracy. Choć bywało to często żmudne, nie napotkali się z żadnym większym oporem ze strony biura, co było swego rodzaju miłym zaskoczeniem biorąc pod uwagę wcześniejszą niechęć do aktywnego działania syndykatu lekarzy w Oranie. Rieux dostał tylko informację bliżej wieczora o telegramie od Richarda, chociaż przysiągł sobie że nie będzie myślał o tym aż nie wróci do mieszkania. Nie chciał irytować się na swojego dawnego kolegę więcej niż to było potrzebne. Zostało przecież przed nim jeszcze wiele długich dni i krótkich nocy.

Rieux przeciągnął się lekko gdy zatrzymali się na chwilę niedaleko centrum miasta, kątem oka zauważając jak Tarrou zapisuje coś w swoim notatniku. Domyślał się, że pewnie był to raport z dzisiejszych zdarzeń, chociaż równie dobrze mógł to być szczegółowy opis nierównomiernego rozstawienia latarni miejskich i tego jak mogło to wpływać na samopoczucie naszych współobywateli.

- Dobrze nam dzisiaj poszło - powiedział Rieux. Autor notatek spojrzał na niego, zamykając swój notatnik z głuchym odgłosem. Schował długopis do kieszeni swojej marynarki, wzdychając.

- Tak. Ale zawsze męczyło mnie wypisywanie dokumentów. - Tarrou zaśmiał się łagodnie.

- Więc wypadałoby odpocząć - powiedział doktor - Pan wie lepiej gdzie znajduje się ta kawiarnia. Będzie pan tak miły i poprowadzi samochód?

- Już się bałem, że pan nie zapyta - rzekł Tarrou, podchodząc do pojazdu.

Po tym jak wsiedli rozbrzmiał brzęk kluczy gdy Rieux przekazał je swojemu przyjacielowi. Oddalając się coraz bardziej od centrum, doktor wyjął swój dziennik i on z kolei zaczął zapisywać ich osiągnięcia oraz to, co jeszcze muszą zrobić.

- I tak miałem tam się wybrać, ale cieszę się że pan jedzie ze mną - powiedział kierowca po chwili - To bardzo przytulna kawiarenka, rozmawiałem już kilka razy z właścicielką gdy tam przychodziłem. Przy niektórych jest nawet widok na morze.

Rieux skinął głową, nie spuszczając oczu z kartki. Przez chwilę słychać było tylko dźwięk długopisu akcentowany wykreślaniem błędnie zapisanych wyrazów, do momentu, w którym właściciel pojazdu zorientował się, że nic nie odpowiedział. Uniósł lekko długopis i popatrzył za okno. Stwierdziwszy, że wypadałoby coś powiedzieć, szukał odpowiednio zwyczajnych słów które jednak wyrażałyby zainteresowanie.

- Jest późno, jest pan pewien, że będzie jeszcze otwarte?

- Proszę mi zaufać. - Tarrou puścił oko do Rieux. Lekarz mruknął tylko żeby uważał na drogę, wracając do swoich notatek. I tak zmuszony był zostawić ostatnie zdanie niedokończone, bo zatrzymali się niedługo później.

Podczas ich krótkiego spaceru gdy musieli pójść w głąb skupiska budynków pieszo, Tarrou przystanął przy stoisku prowadzonym przez starszą hiszpankę. Przywitał ją jak dobrą koleżankę i podał rękę dziewczynie siedzącej obok niej, która musiała być jej córką lub nawet wnuczką. Niedługo potem dołączył ponownie do Rieux, kupiwszy mandarynkę.

- Nie wiedziałem, że można jeszcze kupić świeże owoce - powiedział doktor po chwili zastanowienia.

- Jak widać są jeszcze resztki, - Tarrou wzruszył ramionami - więc korzystam póki mogę. Poza tym chodzą plotki, że przy bramach można wszystko załatwić.

Rieux odruchowo rozejrzał się gdy to usłyszał. Doszli do drzwi wskazanego przez bywalca kawiarnii budynku. Chociaż doktora zastanawiało czy wypada do restauracji bądź innego lokalu przynieść własne jedzenie, nie zakwestionował tego bardziej niż przez jedno dłuższe, lekko zakłopotane spojrzenie.

- Nie sprzedają w kawiarniach pomarańczy - powiedział drugi mężczyzna, jakby to było oczywiste - proszę mi uwierzyć, właścicielka nie będzie miała nic przeciwko.

Wnętrze zdawało się jaśniejsze niż ulica którą wcześniej szli. Oprócz jasno pomalowanych ścian, powodem mogły być też ostatnie promienie słońca wyłapywane przez wysokie i liczne okna. Zbliżała się już przecież powoli siódma po południu. Nieliczne, widocznie własnoręcznie robione witrażyki przedstawiające kwieciste wzory i pojedyncze krzyże dodawały większego spektrum barw pomarańczowemu światłu zmierzchu. Prawie wszystkie krzesła i stoły były puste, słychać było tylko pobrzękiwanie mytych w tej chwili talerzy i filiżanek. W powietrzu unosił się zapach świeżej kawy. Rieux powiesił swój płaszcz zaraz po Tarrou, lekko zmieszany.

Doktor czuł się jakby tam nie pasował, a nawet jakby przenieśli się właśnie z Oranu do szczęśliwszego miejsca. Brakło tu pisku szczurów i charakterystycznego sztucznego zapachu jaki panował w szpitalu. Podczas gdy zamawiali kawę nie usłyszał ani przyciszonego ani rzeczowego tonu głosu do jakiego był przyzwyczajony, a w rozmowę Tarrou (jak zgadywał Rieux) właścicielki wkradł się nawet śmiech. Usiedli przy małym stoliku położonym gdzieś w głębi pomieszczenia, przy jednym z większych i bardziej jaskrawych witraży. Doktor utkwił wzrok w kolorowe wzory na szkle.

- Od kiedy przyjechałem do Oranu przychodzę tu uporządkować moje myśli pod koniec dnia - odezwał się po chwili Tarrou, opierając swoją głowę na ręce.

- Widzę czemu pan lubi to miejsce. Dziękuję za pokazanie mi go. - Lekarz rozejrzał się, nie patrząc na nic konkretnego, jakby chciał potwierdzić swoje słowa. Kelner przyniósł ich napoje.

- Nie ma za co dziękować, ja tylko prowadziłem.

Rieux wydawało się, że nie zrozumiał do końca tej odpowiedzi. Zmarszczył lekko brwi, ale na jego twarzy i tak pojawił się szczery uśmiech, który zniknął tak szybko jak się pojawił kiedy doktor wziął ostrożny łyk kawy. Tarrou zaczął obierać owoc, który wcześniej kupił i widząc, że doktor obserwuje to, co robi, zaoferował mu kawałek. Rieux zazwyczaj odmówiłby tłumacząc to sobie grzecznością, ale wbrew swoim zwyczajom przyjął propozycję i podziękował.

Znów zapadła cisza, obaj mężczyźni patrzyli teraz przez przejrzystą część okna. Nadal daleka im woda rozciągała się po horyzont, zabarwiona ciepłym światłem zachodzącego słońca, którego z tego punktu nie było widać. Chmury rozstępowały się powoli, tworząc cienkie paski przypominające smugę dymu jaką pozostawia palący się papieros. Zaczęły pojawiać się pierwsze, ledwo dostrzegalne gwiazdy, jakby niebo zaczynało zapalać swoje własne latarnie by kierować przepływających żeglarzy. Choć może tak się tylko wydawało i było to odbicia wnętrza kawiarni w brudnym szkle dzielącym Rieux i Tarrou od nocy zapadającej nad orańskim morzem. Brak szumu fal zastąpiony był tylko cichymi dźwiękami porcelany. Gorzki smak popijanej kawy zabijała słodycz owocu, który jedli. Nagle w kawiarni zaświeciły się światła, oprócz jednego kąta, w którym nie działała żarówka.

Rieux nie zajmował się zwykle małostkami i tym bardziej nie chciał nimi zajmować innych. Ale czuł, że siedząc tu to nie miało znaczenia. To miejsce i ten czas przeznaczone były do prozaicznych rozmów, nadawały znaczenia słowom, które go wcześniej nie miały.

- Tęsknię za morzem. Chociaż pewnie teraz woda byłaby lodowata, nawet gdyby nie zabronili wstępu na plażę - rzekł Rieux.

- W takim razie musimy iść innym razem - odpowiedział Tarrou, jakby była to naturalna kolej rzeczy. Ich spojrzenia spotkały się i w tym momencie trudno było doktorowi się nie uśmiechnąć, co odwzajemnił zaraz jego przyjaciel. Bernard poczuł, że to dobry moment żeby zadać pytanie, które nagliło go od chwili, w której pierwszy raz się spotkali.

- Proszę mi powiedzieć szczerze, czemu przyjechał pan do tego miasta? - zapytał.

- Łatwo jest mi się zakochać w tym jak kochają inni. - Choć doktor nie wiedział, czego ma się spodziewać, odpowiedź jego towarzysza zaciekawiła go, mimo tego jak nieoczywista była. Ale przecież żadna z jego wypowiedzi nie przekazywała od razu tego co miał na myśli.

- W tym mieście kocha się z przyzwyczajenia - powiedział doktor.

- Właśnie to mnie zachwyca, jak tutaj miłość sprowadzona jest do nawyku.

Rozjaśniło to trochę wizję Oranu Tarrou, ale on musiał patrzeć na to inaczej niż Rieux, z większą nadzieją. Musiał wyobrażać sobie codzienne wspólne posiłki i dotyk drugiej osoby, a nie całe popołudnia spędzone w ciszy. Bo to właśnie przeważało w życiu doktora. Wszechstronna i ogłuszająca cisza, wypełniała jego dom i pracę, ostatnio coraz częściej przerywana tylko łkaniem i krzykiem.

Ale chciał móc spojrzeć na to inaczej, gdyby tylko nie oduczył się tego przez swoje doświadczenie. Chociaż nie mógł nie zważać na to co sam przeżył, brakowało mu idealistycznej perspektywy i tego, czego musiały uczyć podróże. Stwierdził w myślach, że trudno nie podziwiać optymizmu w czasie tragedii, dopijając swoją kawę.

Mężczyźni wstali ze swoich krzeseł i zaczęli zakładać swoje płaszcze, kierując się do wyjścia. Za oknem było już ciemno.

- Czy powinniśmy zatem zapytać Ramberta jak kocha się w Paryżu? - powiedział Tarrou przy drzwiach.

- Jeśli nadarzy się okazja. - Choć chętnie zgłębiłby ten temat, lekarz miał też na uwadze to, że Rambert może być teraz zbyt rozdrażniony by wypytywać go o jego własny dom, do którego zresztą usiłuje się dostać.

Po tym jak pożegnali właścicielkę, drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem i mężczyźni skierowali się z powrotem do samochodu. Rieux otworzył już usta żeby o coś zapytać kiedy tuż za kolejnym zakrętem w który mieli skręcić usłyszeli trzy strzały oddzielone pojedynczym piskiem. Obaj zatrzymali się, Rieux poczuł dziwnie spanikowane ręce Tarrou na swoim ramieniu kiedy ten złapał go instynktownie.

Puszczając się Rieux, Tarrou odezwał się półszeptem, że pewnie był to kolejny zastrzelony pies, który wcześniej biegał po ulicach. Chciał dodać na końcu zdania naturalnie brzmiący śmiech, ale tylko odchrząknął. Zauważył jeszcze tylko to, jak ponuro wyglądały ulice przez ograniczone oświetlenie i wyrzucił skórkę po mandarynce. Rieux nie odzywał się aż do momentu, gdy Tarrou stwierdził, że jednak wróci pieszo. Doktor pożegnał go, zaznaczając, żeby na siebie uważał.

Jakiś czas później Bernard wchodził znowu do swojego mieszkania nieoświetlonymi schodami, chociaż zdążył się do tego już prawie przyzwyczaić. Przechodząc do swojego gabinetu w korytarzu bez słowa uśmiechnął się do swojej matki, nawet jeśli i tak nie mogła tego zobaczyć patrząc przez okno kuchni.

Zapalił światło w pomieszczeniu, mrużąc przy tym oczy przez kontrast jaki wytworzyło to z całą resztą pochłoniętego przez noc miasta. Odstawił swoją torbę w kąt pokoju i spojrzał z niesmakiem na swoją kawę z rana, o której znowu widocznie zapomniał. Przypomniało mu się o tym, że Richard wysłał do niego telegram dopiero wtedy, gdy zobaczył na swoim biurku obok kubka gładki papier z charakterystycznym logiem i czcionką. Westchnął ciężko ściągając po kolei rękawiczki i marynarkę, po czym oparł się o krzesło. Podniósł telegram z imieniem jego kolegi w tabeli podającej nadawcę, ale jego wzrok zatrzymał się na biurku, gdzie pozostał drugi kawałek papieru, o którym nikt go nie powiadomił. W rogu zapisane było jego własne nazwisko i imię jego żony.

Tymczasem na ostatnim piętrze tej samej kamienicy rozbrzmiała hiszpańska muzyka i rytmiczny stukot butów o drewnianą podłogę. Bordowy plusz zapadł się trochę kiedy młody mężczyzna o długich włosach usiadł na jednym z foteli. Niedługo później powietrze wypełniło się duchotą i zapachem papierosów.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top