Dzień 3

Dziennik Adama:

15.02.2032r.

Z bólem przyznaję, że dzień, który nastąpił po tym powyżej opisanym, ponownie nie przyniósł mi żadnych znaczących informacji o miejscu, w którym się znajduję. Udało mi się jednak zdobyć szczątkowe ale bardzo wymierne i konkretne informacje o wierze ludzi tu mieszkających.

Cała nasza czwórka uczestniczyła dziś w rytuale, przywodzącym na myśl tradycje przedchrześcijańskie, takie jak Noc Kupały czy Dziady. Zdawał się on jednak mieć nieco bardziej niepokojący charakter, jakby miejscową ludność spajała jakaś, niedająca się zidentyfikować, sekta. Jednocześnie jednak nie silono się tu na żadne większe przygotowania.

Koło południa na środku stołu w kuchni postawiony został duży artefakt, którego nazwa nie była mi znana. Polecono nam usiąść przy każdym boku kwadratowego stołu. Przedmiot miał kształt rąbu i został ułożony w taki sposób, że każdy miał przed sobą jeden jego róg.

Przedmiot wyglądał na bardzo masywny- jakby stanowił sobą lity kształt odlany z ciemnego metalu. Na każdym z jego czterech rogów znajdowało się wgłębienie o kształcie ludzkiej dłoni. Polecono nam usytuować w nich nasze ręce. Chwilę po tym jak to uczyniliśmy, w czterech rowkach- ciągnących się od wspomnianych wgłębień i zbiegających się w większym zagłębieniu po środku artefaktu- dało się dostrzec cieknące szybko stróżki czerwonej cieczy. W pośpiechu oderwaliśmy dłonie od przedmiotu. Strugi- przypuszczalnie- naszej krwi spotkały się ze sobą i mieszając się, uformowały sporą jej ilość, ale na naszych dłoniach nie było śladu po najmniejszej ranie.

Wtedy pomiędzy mnie, a Maję Hryc, przeprosiwszy nas, weszła Pani Kornelia Imiołek i dotknęła zdobionym uchwytem starego, zardzewiałego klucza, trzymanego przez siebie w ręce, do powierzchni powstałego przed chwilą zbiornika z krwią. Krew wówczas zaczęła stopniowo znikać, podobnie jak rdza i zabrudzenia ze starego klucza. Zdawał się on wchłaniać nasze osocze. Kiedy naszej krwi już nie było, masywny artefakt był zaskakująco suchy i wolny od wszelkich krwistych zabrudzeń, a klucz lśnił jak świeżo wypolerowany, nabrawszy głęboko szkarłatnego koloru i połysku. Dało się również zobaczyć wówczas bogate zdobienia na jego rączce, przypominające wijące się pnącza winogron, ukryte wcześniej pod warstwą rudej rdzy.

Najmocniej Przepraszam za to co właśnie napisałem. Uważam, że prawdziwy badacz nigdy nie powinien opisywać tego, do opisywania czego nie ma kompetencji. Jednak z braku jakichkolwiek innych danych, pozwoliłem sobie zapisać to dosłowne, pobieżne sprawozdanie z niniejszego zdarzenia, z braku wiedzy powstrzymując się przed jakąkolwiek ich analizą.

Zapiski Anastazji:

To miejsce jest tak ciekawe! :D Nie wiedziałam, że są jeszcze miejscowości, w których żywe są tradycje, znane dla nas tylko z kanonu lekturek szkółki podstawowej! To niesamowite odczucie móc uczestniczyć w zdarzeniach tak pełnych pradawnej duchowości i odczuć. Ahh.... ten lokalny folklor! Wspaniałe doświadczenie- podobnie jak ten nieplanowany detoks od telefonu, którego też polecam co wytrwalszym. Wszystko u mnie superaśnie, a u was? Pamiętajcie, że was kocham! Trzymajcie się tam! Bye, Besies! <3

Zapiski Leona:

Nie znam przekleństw, wyzwisk, ani obelg (a pamiętaj, że piszę to ja- Czarnota), których chciałbym teraz użyć w stosunku do tego co się dzisiaj odjebało. Nie mam siły do tego popierdolstwa. Nie chcę mieć z tym miejscem nic wspólnego. Chce mi się wymiotować, kiedy przypomnę sobie to coś, na co dałem się dzisiaj namówić. Do końca dnia czułem się jakbym był na haju. Czuję się bezradny wobec ciemnoty, zacofania i ogólnego stanu umysłu tego miejsca. To miejsce jest przeklęte. Czuję się okropnie. Wkurwia mnie doszczętnie każdy element tego cholernego domu i całej miejscowości. Od czasu do czasu przechodzą mnie dreszcze, chociaż w środku wcale nie jest zimno i nigdzie nie wychodziłem. Czuję jakby bycie tutaj powodowało, że gniję od środka. Mam ochotę zasnąć i się nie budzić. Na początku śmiałem się, że chyba stąd już nie wrócę... ale już sam nie wiem, czy było z czego się śmiać.

Anastazja to taka idiotka... Z jednej strony trzęsła się ze strachu, po tym, co się wydarzyło, a z drugiej strony potem wzięła do ręki te kilka kartek od Mai i gryzmoliła na nich swoje koślawe litery o tym, jak tu jest wspaniale. Pierdolona hipokrytka żyjąca w iluzji, bo nigdy prawdziwego życia nie widziała... pisała o tym jaka jest szczęśliwa, że poznała „lokalny folklor", jednocześnie mdlejąc ze swojej Hemofobii. Pisała o tym, jak ciekawie jest mieć przerwę od telefonu, jednocześnie dosłownie płacząc, że nie ma kontaktu ze światem. (Tak, podglądałem, co tam bazgroli. Jakimś cudem to odczytałem, pomimo że część rozmazały jej łzy) Co jest z nią nie tak?

Od rana praktycznie się do siebie nie odzywamy. Patrzymy tylko po sobie jak kilku skazańców w celi śmierci, nie widząc sensu w mówieniu czegokolwiek... i siedzimy w tym domu. Wczoraj wymarzliśmy, bo piździło jak w jakimś Irkucku i nikt nawet nie myśli, żeby iść choćby się przewietrzyć.

Zastanawiałem się, czy stąd nie uciec... i prawdopodobnie nie tylko ja... Wiem, że tego nie zrobię. Drzwi są otwarte, a mróz by mnie nie powstrzymał... DRZWI SĄ OTWARTE. Mogę w każdej chwili wziąć plecak i wyjść... po niecałej godzinie doszedłbym do jakiejś miejscowości... wystarczyłby krok przez próg i nigdy bym tu nie wrócił... zupełnie jak z... życiem.

Wypuśćcie mnie stąd... Cała ta dziura niech spłonie w czeluściach piekielnych, a wszystkie te wsioki, niech giną w męczarniach razem z nią.

Pamiętnik Mai:

Tej nocy miałam sen. Widziałam przed sobą świecę. Jej ciepły płomień, osiadły na koniuszku knota jaśniejącym pomarańczą zachodu słońca - blask życia- ogrzewał delikatnie moją twarz, omiatając ją lekkim blaskiem, delikatnym i kremowym jak pianka z porannej kawy, do której było jeszcze daleko. Płonęła tuż przed moimi oczami. Widziałam w ogniu duszę ludzką, a w bryle jej wosku, materialną sferę ludzkiego życia.

Świeca zaczęła topnieć, zmieniała swój kształt, nabierając formy, wynikającej z woli płomienia. Spod źródła ciepła zaczęły leniwie spływać duże krople przezroczystej cieczy, mętniejącej i twardniejącej z każdym kolejnym centymetrem dzielącym je od ognia. Krople tworzyły na, początkowo gładkiej, powierzchni niepowtarzalny układ wstęg woskowych, właściwy tylko dla tej jednej świecy we wszechświecie- jak linie papilarne powstające i komplikujące się wraz ze skracaniem się knota, do którego końca, zatopionego teraz głęboko w stearynowej masie, dotrze, nieustannie zniżający się doń, płomień- kończąc żywot blasku, gdy nieuchronnie cała świeca stanie się tymi liniami, dopełniając swojego arcydzieła... stając się nim.

Kiedy pierwsze co cięższe krople zaczęły dopływać aż do końca świecy, niektóre jęły spływać po zdobionym świeczniku- w przeciwieństwie do świecy całkowicie nieożywionym. Nakreślały jego bujne kształty i smukłą sylwetkę, w ciemności prześlizgując się po błyszczącej powierzchni metalu zimnego jak trup.

Świeca topniała coraz bardziej i bardziej. Zdawała się nawet przyspieszać. Długie smugi wosku oplatały świecznik, stanowiąc na nim niejako narośl- przejmując nad nim kontrole, stając się jego częścią. Kropli było coraz więcej i więcej. Aż w końcu, gdy pod nasadą świecy padał już cały parzący deszcz... obudziłam się. Moje oczy otworzyły się nagle, a mnie, jak zwykle po śnie, uderzyła realność wszystkiego, co widziałam. Był środek nocy. Na niebie nie było widać żadnego znamiona nadchodzącego dnia. Za oknem panowała absolutna ciemność głęboka i nieprzebranie czarna, zupełnie niepodobna do tych mieszczańskich niby-nocy. Tętno mi przyspieszyło. Wyobraźnia zaczęła działać. Przypominałam sobie symbole które widziałam wczoraj wszędzie. Kiedy zamykałam oczy wydawało mi się, że ktoś mnie obserwuje.

Próbowałam zasnąć, ale w końcu doszło do mnie, że te próby są daremne. Przewracałam się z boku na bok, a miękkie objęcia śpiwora zamiast pozwalać później porze mnie zmorzyć, rozbudzały mnie, łaskocząc dziwnie nadwrażliwą skórę. Skończyłam leżąc na wznak ze wzrokiem wbitym w sufit rozcięty na wskroś cienką linią rodzącego się pęknięcia. Miałam oczami otwarte szeroko jak po zdecydowanie zbyt mocnej kawie. Rozglądałam się nerwowo, rozbudzając się do reszty. Pomimo ciemności wszystkie kolory zdawały się być wyraźne i jaskrawe, podszyte tylko niebieskawą, nocną aurą, zwiastującą coś nieznanego... a nieznanego człowiek się boi.

Wstałam. Nie wiedziałam, czym się kierowałam. Po prostu czułam jakby czas i przestrzeń wołały mnie gdzieś daleko, bym zdążyła, nim jak świeca zmienię się sama w te... woskowe linie- martwe pozostałości, namalowane ruchem kropel, wytworzonych przez mój płomień. Radość tego, że zwyczajnie tam byłam zaczęła szybko przebijać się przez strach. Miałam ochotę krzyczeć, ale powstrzymywałam się by wszystkich nie pobudzić. Oddychałam głośno, piersią pełną ekstazy, uśmiechając się bez powodu, łaskotana w serce przez wszechbyt.

Zarzuciłam na piżamę swój kremowy płaszcz. Nie jest on zbyt ciepły sam w sobie, ale wtedy mi to nie przeszkadzało. Wcisnęłam na bose stopy moje ciężkie, zimowe buty i nie zawiązawszy ich, wyszłam na zewnątrz. Uniosłam wzrok i czułam jakby w moich oczach odbił się cały wszechświat. Mój wzrok sięgał do granic przestrzeni, dostrzegając wszystkie ciała po drodze. Nie było mi zimno... nie mogło być. Zupełnie jak wczoraj Aurelii. Obserwowałam to- dosłownie- wszystko nad moją głową, przysłonięte chmurkami pary wodnej, unoszącymi się spokojnie z moich ust, przypominającymi mi, że prócz duszy mam jeszcze ciało.

Postawiłam pierwsze kroki na trzeszczącym śniegu, zamykając za sobą machinalnie drzwi i nie opuszczając wzroku ani na chwilę. Przeszłam przez uchyloną furtkę, wychodząc na pobocze ulicy. Szłam wzdłuż niej czas, który trudno mi określić. Nie bałam się że zabłądzę; wtedy cała rzeczywistość była moim domem. Doszłam do autostrady. Gdybym nie trwała w tej dziwnej nirwanie, pewnie bym zawróciła, ale zamiast tego zaczęłam iść wzdłuż barierki ulicy i to po stronie, z której jeździły samochody. Szłam pewnie przed siebie, łapiąc na język płatki śniegu, które zaczęły delikatnie sypać się na mnie z nieboskłonu, jakimś cudem wciąż nieskazitelnie czystego.

Szłam tak sama nie wiem ile. Co chwila oślepiały mnie reflektory aut mijających mnie z wielką prędkością. Część na mnie trąbiła, ale nie zwracałam na to uwagi. Za każdym razem kiedy kilka ton rozpędzonego metalu śmigało tuż obok mnie, podejmowałam w głowie tę samą słodką decyzję. Za każdym razem, a razy tych było naprawdę wiele, wystarczyłby jeden zdecydowany skok, czy nawet krok, bym przestała być, bym zniknęła z tej planety, z tej rzeczywistości raz na zawsze, bym już nigdy więcej nie zobaczyła tego wszystkiego i za razem jedynego, co kiedykolwiek dane mi było zobaczyć. Za każdym razem, gdy mijał mnie samochód, aktywnie i świadomie podejmowałam decyzję, że chcę żyć i napawałam się tą myślą coraz bardziej i bardziej. Czułam się tak, jak zdawało mi się, że czuł się ten Awiśtański grajek, kiedy grał..., że tak wiele jest tych drobnych rzeczy łączących mnie z tym miejscem, z tą rzeczywistością- jak ta fujarka grajka, jak ta zbroja rycerska obrońcy Awiśtów, jak szpiczasta czapka króla krasnoludów- że niedorzeczne byłoby nie chcieć... być... aż do końca knota i stając się w końcu częścią nieożywionego świecznika... zdobiąc go czymś, czego już nigdy nikt nie powtórzy.

Sama nie wiem, kiedy wróciłam do domu. Trzaśnięcie drzwi wejściowych za moimi plecami, wyrwało mnie z tego stanu upojenia emocjonalnego. Rozejrzałam się po pokoju kolory były już bardziej ciemne- bardziej takie jakie powinny być w takim świetle, a raczej jego braku. Zdjęłam buty, do których nasypało mi się sporo śniegu. Nie otrzepywałam ich, żeby zbytnio nie hałasować. Zdjęłam z siebie płaszcz i odwiesiłam go na haczyk przy wejściu. Sypały się z niego płaty śniegu. Po chwili spadł na podłogę. Zauważyłam to, ale nie chciało mi się go podnosić; byłam zmęczona. Wskoczyłam czym prędzej w swój śpiwór i jak na ironię wtedy dopiero zrobiło mi się zimno. Za oknem już świtało, a ja trzęsłam się zmarznięta, zwinięta w kłębek, śmiejąc się z siebie i nie żałując niczego.

Tego dnia już nie zasnęłam. Pierwsze oczka żywej, nieśpiącej duszy, na które dzisiaj napotkałam należały do tego czarnego kotka, który przywędrował do mnie z głębi domu i zorientowawszy się, że już nie śpię, podszedł do mnie tak czy siak, a ja zaczęłam go głaskać, sama pociągając troszkę nosem. Chyba trochę się podziębiłam, ale tak jak pisałam: niczego nie żałuję. Kuchnia zapełniała się powoli delikatnym światłem poranka, a z sąsiedniego pomieszczenia dało się słyszeć odgłosy czyjegoś krzątania się. Nadszedł dzień... a stało się dzisiaj coś dziwnego.

Braliśmy udział w jakimś dziwnym obrządku. Jakkolwiek to zabrzmi, mam wrażenie, że chyba nie do końca świadomie oddałam na jego rzecz... swoją krew? Nie doświadczyłam ani chwili bólu, inni też nie. To było... dziwaczne. Ustawili nas przy stole, kazali nam położyć dłonie na dziwnym metalowym przedmiocie. Miał kształt rąbu, zajmował prawie cały stół i ważył tyle, że blat się pod nim uginał. W jakiś niewyjaśniony sposób pobrał nam krew, nie krzywdząc nas w żaden sposób. Nie przewidziano na dzisiejszy dzień żadnych innych „atrakcji". Widziałam jak Pani Kornelia dotyka do naszej krwi jakimś starym kluczem i jak potem... ją nasiąka? To było przeżycie, które na pewno zapamiętam na długo. Było ono na tyle dziwne, że Adam, który do tej pory skrupulatnie zapisywał wszystkie zdarzenia z naszego wyjazdu, stwierdził, że zwyczajnie je przemilczy. Argumentował to tak, że badacz nie może opisywać czegoś, o czym nie wie wystarczająco dużo, by nie popełnić „błędów merytorycznych". Ja uważam, że to... niezbyt logiczne podejście. Przecież nie ma badania bez niewiedzy... bo co miałby niby badać badacz, gdyby wszystko wiedział. Tłumaczyłam mu to i dał się w końcu namówić na zapisanie w swoim notatniku tego, co się dzisiaj stało. Skoro już prowadzi dokumentację, powinna być kompletna, nie?

Myślę, że zwyczajnie tego było już dla niego za dużo... i dla mnie chyba też by było, gdyby nie ten sen i to co stało się później... a może to też był sen?... ale przecież płynnie przerodził się w rzeczywistość... nie pamiętam, żebym znowu się budziła. Dziwne to wszystko i o ile wczoraj zasnęłam ze strachem, dzisiaj na powrót mi się tu podoba... Wczoraj, kiedy widziałam wszędzie te oczy, zastanawiałam się, czy to z Awiśtami małymi, czy ze mną jest coś nie tak... Dzisiaj już chyba znam odpowiedź na to pytanie: jedno i drugie.

Dobrze, starczy już tego pisania. Tego dnia nie działo się właściwie nic więcej. Prawdę powiedziawszy, trochę się nudziliśmy...

Teraz siedzę już na śpiworze i gryzmole te literki, coraz bardziej koślawe z każdą kolejną. Ręka mnie już boli... i nie, nasze telefony wciąż nie działają.

Koniec. Dobranoc.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top