Szczątki Apsyrtosa

W Kolchidzie, w domu mego ojca, sprawowałam pieczę nad figurą Pani o Trojgu Obliczach. Tamtego czasu znałam tylko jeden rodzaj zła. To było zło, które spotykałam każdego dnia w pałacu. Zło wynikające z podatności ludzi na chucie. Teraz jawi mi się nowa jego strona. Napełnia moje serce po brzegi jak krew kamienną wannę w dniu, kiedy go po raz pierwszy zobaczyłam.

Przebierałam się w komnacie przed ofiarą. Opiekunka pomagała mi. Nie uszło mojej uwagi, że kobieta unika mojego wzroku.

- Czemu patrzysz w ziemię?

Kobieta zawahała się. Zrozumiałam. Ludzie bali się patrzeć mi prosto w oczy, kiedy zaś spojrzeli, spluwali, żebym nie mogła rzucić na nich uroku. Mam czarne oczy jak oszlifowane kamienie. Podsłuchałam opiekunkę, kiedy mówiła, że mieszka w nich otchłań i zło.

Rozebrałam się. Czarną sukienkę powiesiłam na skrzyni. Opiekunka namaściła mnie i odziała. Subtelna tkanina nie zasłaniała moich członków, które w ciemności świątyni świeciły się zimnym blaskiem jak gładkie, białe kamyki nadmorskie. Gdy podchodziłam do ołtarza, słychać było ciche dzwonienie bransolet na moich kostkach, podobne temu, jakie wydają dzwoneczki u szyi owieczek.

Kamienny ołtarz otoczony był próżnym basenem. Pośrodku stał posąg kobiety o trojgu głowach. Lud zgromadzony na ofierze zastygł w oczekiwaniu. Widziałam ludzi, pod którymi uginały się kolana, zastraszony motłoch.

Jak pastuszka prowadziłam przed sobą dwie jednoroczne owieczki o lśniącej czarnej wełnie. Pewną ręką uniosłam pierwszą za kark i rozcięłam jej brzuch. Recytując magiczne formuły, spuszczałam świeżą krew do basenu. Wkrótce owca przestała kwilić i stała się lżejsza w moim ręku. Bogów cieszy świeża krew, więc kapłanka ma obowiązek zabić dla nich owcę, tak się nauczyłam. Tamtego czasu nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo stałam się podobna do tej, której służyłam.

Zawsze byłam skupiona, nigdy nie myliłam się w zaklęciach. Nawet widząc, że nieznajomy mężczyzna przygląda mi się uporczywie, spokojnie dokończyłam ofiarę. Wieczorem tego dnia owcze mięso znalazło się na uczcie.

Wtedy ponownie zobaczyłam greckiego królewicza, który mienił się bohaterem. Rozpoznał mnie. Rzucił mi spojrzenie, w którym kryło się wyzwanie. Miał ładną twarz i niewinne niebieskie oczy. Nie lękał się patrzeć na mnie. Byłam ubrana od stóp do głów w czarną suknię. Na szyi zawiesiłam magiczne kamienie. Wyglądałam dostojnie i poważnie, a jednak w jego niewinnych oczach dostrzegłam cień szyderstwa.

Opuściłam ucztę wcześnie, bo czułam się nieswojo. Moja siostra Chalkiope bawiła się w towarzystwie greckich wojowników. Im bardziej oddalałam się od śpiewu i muzyki, tym bardziej pałac wydawał mi się opustoszały.

- Siostrzyczko - usłyszałam głos Apsyrtosa. Jak dobrze było dowiedzieć się, że oprócz mnie jest tutaj jeszcze jakieś żywe stworzenie.

- Nie śpisz? - spytałam się młodszego brata. Mrugał zmęczonymi oczami.

- Nie mogę zasnąć.

- Chodź. - Wzięłam go na ręce. Nie był cięższy od ofiarnej owieczki. Trzymał mnie za szyję i dotykał mojej twarzy zimnym policzkiem. Apsyrtos był jednym, który nie bał się mnie. Schodził ze mną do świątyni i pozwalał mi się pieścić. Tulił główkę do czarnej szaty kapłanki, a zakrzywione noże nie wywoływały u niego lęku. Gdy dorośnie, zostanie nieustraszonym wojownikiem. Gdy dorośnie, zapomni o mnie, pomyślałam smutno, gładząc jego czarną główkę spoczywającą na moim ramieniu.

Przebrałam braciszka i sama zaczęłam szykować się do snu. Czułam dziwne znużenie. Jak zwykle powiesiłam sukienkę na skrzyni. Ktoś bezszelestnie wszedł do komnaty. Na początku wzięłam go za opiekunkę. Nawet nie odwróciłam głowy. Amulet spadł mi na ziemię, więc pochyliłam się, żeby go podnieść. Wtedy usłyszałam męski głos wypowiadający słowa po grecku.

- Nie spotkałem czarownicy do tej chwili.

Spojrzałam się na niego rozkojarzona. Patrzył wprost w moje oczy bez cienia trwogi. Uwiązał mnie swoim wzrokiem. Zrozumiałam, dlaczego ludzie bali się spoglądania w oczy. Nie mogłam się ruszyć. Apsyrtos cały czas obserwował nas. Jazon nie zauważył go w mrocznym pokoju. Dopiero kiedy wychodził, napotkał przestraszony wzrok chłopca.

- Nie bój się, braciszku czarownicy - powiedział do niego. - Apsyrtos nie znał greckiego, ale łagodne spojrzenie niebieskich oczu uspokoiło go. Wzdrygnęłam się, kiedy Jazon pogłaskał go po głowie, tak jak ja zwykłam to robić, gdy brat zachowywał się nerwowo.

- Potrafisz dochować tajemnicy, mały królewiczu? - to były ostatnie słowa mężczyzny, zanim zostawił nas samych w ciemności.

Długo zastanawiam się nad tym, co się stało. Mój niebieskooki kochanek przychodził do mnie zawsze, gdy zostawałam sama. Czasami przynosił podarunki dla Apsyrtosa i bawił się z nim, gdy ja czyściłam noże ofiarne. Raz Apsyrtos zapytał mnie:

- Kiedy pan przyjdzie?

Niechętnie zauważyłam, że zrobiłam się zazdrosna o chłopca. Zbeształam go i kazałam nigdy więcej nie mówić o "panu". Tymczasem sama dużo myślałam. Jazon miał niebawem powracać do Grecji, a ja czułam się upokorzona.

- Kiedyś będę królem - powiedział raz, wpatrzony w perłowy bezmiar wody.

- Tak? - poruszyłam się, szeleszcząc szkarłatną suknią. On podszedł do mnie. W jego wzroku nie było drapieżności ani szyderstwa. Jego oczy odbijały kolor nieba.

- Zostaniesz moją królową?

Nie wiedziałam, że Jazon będzie królem. Tak mało mówił mi o sobie. Poczęłam zastanawiać się nad jego propozycjami. Gdybym zostawiła dom, czy mogłoby stać mi się coś złego? Nikt kto zna bogów tak jak ja, nie boi się, że zostanie ukarany. Tylko mój ojciec stanowił przeszkodę. Nie miałam wątpliwości, że zechce wymierzyć karę niewiernej córce.

Zaraz jednak wyobraziłam sobie grecką królową w złocie i siebie, małą, żyjącą w skale jak nietoperz. Jednak gdyby odziać mnie w złote szaty, czy nie okazałabym się piękniejsza od niej? Miałam wszystko, czego potrzebowałam, miłość króla i odwagę. Postanowiliśmy uciec, gdy tylko noc okryje skrzydłami miasto.

- Medeo, gdzie idziesz? - Apsyrtos zatrzymał mnie, gdy schodziłam do podziemnej świątyni. Jazon czekał na mnie na wybrzeżu u wyjścia z groty. Uklękłam przed Apsyrtosem. Nie wiedziałam, jak mu wytłumaczyć.

- Odchodzę z panem - powiedziałam, nie mogąc pozbyć się uczucia nierealności. Apsyrtos dostrzegł, że nie wierzyłam we własne słowa. Zdawał się zagubiony.

- Co będziesz robić?

- Zostanę królową w Grecji - rozmarzyłam się - zamieszkam w pałacu. Będę miała złoty diadem i kolorowe sukienki.

- Jak Chalkiope - mój brat skrzywił się.

Poczułam w ustach gorzki smak. Wolałabym, żeby Apsyrtos się cieszył. Dzieci są takie samolubne.

- Weźmiecie mnie ze sobą? - zapytał braciszek, a w jego tonie znać było dziecięcą prostotę myślenia i egoizm.

Nie brałam pod uwagę zabrania Apsyrtosa do Jolkos. Może byłam mu to dłużna? Ale co byłam mu dłużna? Co Apsyrtos zrobił dla mnie? Odkąd zjawił się Jazon, przestałam istnieć dla mego brata. Dzieciak widział tylko Jazona i jego męski urok, i chwałę bohatera. Jego przywiązanie do mnie okazało się kaprysem, podczas gdy miłość Jazona jawiła mi się inaczej... cała w świetle. Musiałam wybrać między dzieckiem a mężczyzną i wybrałam mężczyznę.

Towarzysze Jazona nie lubili mnie i spluwali za siebie. Czarownica z Kolchidy! Radzili mu, żeby wrzucić mnie do morza. Jazon za nic miał ich zabobonny strach. Nie czekając na przybycie do Jolkos spełnił swoją obietnicę i ożenił się ze mną. Urodziły się dzieci, które wypełniły w moim sercu pustkę po utraconym braciszku. Z posępnej kapłanki stałam się złotą grecką królową. Wielkie Słońce czuwało nade mną nawet wtedy, kiedy musieliśmy opuścić Jolkos.

- Co ja takiego zrobiłam? - narzekałam niewyraźnym głosem, który bardziej przypominał mruczenie. Byłam skupiona na oglądaniu perłowego diademu. Gdy włożyłam go na głowę, miałam wrażenie, że wplotłam we włosy żywe światło księżyca.

- Boją się ciebie - droczył się ze mną mój mąż. - To pewnie dlatego, że jesteś taka piękna. Mężczyźni boją się pięknych kobiet, bo ujawniają one ich największe słabości.

- Chyba nie boisz się mnie?

- Nie byłbym bohaterem, gdybym bał się czarownicy.

Jazon czasem zachowywał się jak dziecko. Śmiał się beztrosko, a w jego oczach migotały kolory poranka. Kochał swoje życie, każdą jego chwilę. Tak różnił się ode mnie, a mimo tego coś zawsze kazało mu uciekać od uczty i zabawy w bezduszną ciemność moich komnat. Nawet wtedy miał takie słoneczne oczy, a jedynym światłem odbijającym się w moich źrenicach były wąskie płomienie świec.

Znaleźliśmy schronienie w Koryncie, pięknym mieście bez duszy. Korynt nie okazał mi litości.

Wspomniałam była o dwóch rodzajach zła. Ten był pierwszy i nazywał się słabość. Jazon mnie zdradził.

Spotykał się z koryncką królewną tak, jak kiedyś ze mną. Zastanawiałam się, czy też patrzy na nią w ten sposób. Czy czuje to co do mnie? Czy zjawia się niespodziewanie tuż za nią i odgarnia jej włosy z szyi, całując wijące się pukle? Kreuza była ode mnie starsza i na pewno nie była niewinna. Ciekawe, czy Jazon zdawał sobie z tego sprawę? Czy mu to nie przeszkadzało? Czy nie widział na jej skórze śladów po palcach mężczyzn, którzy przed nim jej dotykali?

Tego dnia przyszedł do mnie, gdy kołysałam syna do snu. Głaskałam Feresa po czarnej główce. Gdy spał, wyglądał jak Apsyrtos.

- Medeo - odezwał się mój mąż. - Nie wyjeżdżam do Myken.

- Mieliśmy wyruszyć nazajutrz - przypomniałam mu, choć to było bezcelowe. - Nie zostanę dłużej w Koryncie. Spotyka mnie tu wstyd.

Dotychczas na moje wzmianki o jego spotkaniach z królewną patrzył na mnie jak na dziecko, które niczego nie rozumie, lecz teraz na jego twarzy pojawiło się coś, czego nigdy wcześniej tam nie widziałam.

- Tak. Nie zostaniesz dłużej w Koryncie - odpowiedział mi. - Wyjedziesz jak najszybciej, bo chcę poślubić królewnę Kreuzę.

- Przecież jesteś moim mężem - obruszyłam się. Nie traktowałam poważnie tego, co opowiadał mi w ostatnich dniach. Był głupcem.

Jazon zdenerwował się i zaczął mówić gorączkowym tonem:

- Fascynujesz mnie. Jesteś piękna, cudowna i niebezpieczna jak morze, dlatego cię poślubiłem, ale kocham... kocham Kreuzę. Ona jest Greczynką, a ty barbarzyńską królewną i nasze małżeństwo jest nieważne.

Już wiedziałam, co zobaczyłam w jego oczach, kiedy do mnie przemówił. Spojrzenia rzucane mi przez opiekunkę w Kolchidzie, niechęć towarzyszy Jazona na statku, mieszkańcy Jolkos odwracający głowy i teraz ten dziwny wyraz twarzy Jazona. To był strach. Jeśli Jazon zostawiał mnie, bo się mnie bał, nie mógł już więcej nazywać się bohaterem.

Dlaczego nie było ze mną Apsyrtosa? Ufającego, naprawdę nieustraszonego brata? Dlaczego nie było mnie z Apsyrtosem, gdziekolwiek się znajdował, cokolwiek teraz śnił?

Odezwałam się matowym, głębokim głosem:
- Wyjadę jutro.

Jazon roześmiał się gardłowo.

- Nie wiesz, jaką łaskę mi robisz. - Otarł pot z czoła. - Jesteś wspaniała, Medeo, lepsza ode mnie, nigdy ci tego nie zapomnę.

Jazon ucałował mnie w czoło, a ja milczałam. To dało mu do zrozumienia, że powinien zniknąć mi z oczu, otrzymawszy to, po co przyszedł. Rzucił jeszcze spojrzenie na dziecko i opuścił komnatę. Nienawidziłam go. Feres w kołysce wyglądał jak mój mały braciszek i ten widok przyprawił mnie o ból. Też nigdy nie zapomnę Jazonowi, co zrobił Apsyrtosowi.

- Czemu nie mogę płynąć z panem? - usłyszałam w głowie głos braciszka, jak tamtej jasnej nocy na plaży. Rzadko wracałam myślami do przeszłości, ale tym razem nie mogłam uwolnić się od obrazów.

- Wracaj do pałacu - odpowiedziałam szorstko. - I nikomu nie wspominaj, co żeś widział. - Nie podobało mi się, jak Apsyrtos przywiązał się do Jazona. Mógł przysporzyć sobie kłopotów. Wzrokiem szukałam pomocy u ukochanego.

- Czemu nie zabierzemy go ze sobą? - zapytał jednak Jazon, biorąc stronę dzieciaka.

- Nie możemy - odpowiedziałam z wahaniem i spotkałam wrogie spojrzenie Apsyrtosa. Nie chciałam, żeby brat przestał mnie nawet lubić. - Nie mówię poważnie - roześmiałam się sztucznie, a Jazon poprowadził udobruchanego malca na statek. Tak Jazon ukradł mi miłość mojego brata po to, by móc potem wziąć jego życie.

Zaszlochałam. Płakaniem obudziłam śpiącego w kołysce Feresa. Podniósł zmęczone powieki. Jego oczy były niebieskie jak oczy Jazona.

- Idź spać - fuknęłam na niego.

Miałam twarz wykrzywioną i mokrą od łez. Feres zląkł się jej jak rzeczy z dawna znanej, a zdeformowanej. Jego niebieskie oczy stały się jeszcze bardziej nieznośne, bo zobaczyłam w nich przestrach. Wpatrywał się we mnie zagubiony, a potem niepewnie zapłakał.

- Bądź cicho.

Jakaś skrzydlata istota usiadła mi na głowie i przysłoniła źrenice. Świece zgasły jak za sprawą boskich czarów. Ziemia pode mną przechyliła się, zapadła się w sobie i odsłoniła swoje czeluście. Bałam się jak we śnie i chciałam złapać się czegoś, ale moje ręce były śliskie, o, śliskie od krwi.

Czyja to krew? Blask księżyca oświetlił potargane wiatrem granatowe niebo. Stałam na pokładzie statku kołysanym przez fale. Ziemia pode mną chwiała się, a parę kroków dalej rozwierała się otchłań wód. Pogoń króla jakby się zatrzymała. Dostrzegłam Jazona, jak dowodzi swymi towarzyszami, i wpatrywałam się w niego zachwycona.

Jaka byłam wtedy ślepa, nie wiedząc, po co Jazon zabrał Apsyrtosa na statek. Po co go sobie zjednał. Znalazł sposób, żeby mnie mieć. Tylko dlaczego sam tego nie zrobił? Dlaczego kazał mi? Bał się. On się bał. Ogarnęła mnie furia. Bał się! Bał się! Bał się! Bał się sam wziąć go i pokrajać. Dygotałam, wciągając głośno powietrze. Ale ja nie jestem taka jak on! Jestem kobietą, która nie boi się popełnić zbrodni!

Jazon wbiegł do komnaty, bo usłyszał krzyk dziecka. Zobaczył mnie klęczącą nad kołyską Feresa. Nawet nie podniosłam głowy. Gdyby jednak mógł widzieć moją twarz, dostrzegłby łzę szczęścia spływającą mi po policzku. Już nie gniewałam się na Feresa. Rozczulona przytuliłam jego główkę do piersi. Był taki podobny do Apsyrtosa. Gdy Jazon podszedł do mnie, wstałam, trzymając małą głowę Feresa z dala od niego.

- Medeo, oddaj mi to - zażądał stanowczo i bez emocji. Na polu bitwy nauczył się, jak zachować zimną krew.

Cofnęłam się. W jednej ręce trzymałam głowę syna, a w drugiej nóż wyciągnięty w stronę męża.

- Nie zbliżaj się.

- Nie zrobisz mi krzywdy. Mordujesz tylko słabych i niewinnych.

Głos Jazona brzmiał nieznajomo i groźnie. Mężczyzna złapał mnie za przegub i wykręcił dłoń do tyłu. Musiałam puścić. Nóż spadł na posadzkę z metalicznym brzękiem.

- To nieprawda! - krzyknęłam oburzona i oszołomiona. Przyciskałam głowę Feresa do piersi, przekonana, że to głowa mojego brata. - Ty kazałeś mi zabić Apsyrtosa. To była ofiara za naszą miłość!

Na obliczu Jazona łagodność źrenic walczyło z płomieniami wypływającymi na policzki. Patrzył na mnie zamyślony. Czyżby się nade mną litował? - Nigdy nie kazałbym ci zabić niewinnego chłopca - powiedział po chwili, obserwując mnie bacznie.

- Kłamiesz. - wyplułam z siebie. - Tchórzu! Kazałeś mi go pokroić, gdy widziałeś, że nie uciekniesz pogoni. Miałam rozrzucić szczątki po morzu, żeby król je zbierał i dał nam czas na ucieczkę. Ale zachowałam sobie jego głowę! - potrząsnęłam głową, którą miałam w ręku. - Sam nie miałeś odwagi zrobić tego, co trzeba, prawda, bohaterze?

W miarę, jak Jazon mnie słuchał, gniew i duma brały górę nad pomieszaniem.

- To nie odwaga zabić bezbronne dziecko. - Jasna twarz mężczyzny nabiegła krwią. - Odwagą było to, że poślubiłem kobietę, o której wiedziałem, że była potworem, bo jej to obiecałem!

Zaczęłam łkać, wykrzywiając usta jak dziecko. Bałam się, gdy na mnie krzyczał.

- Zrobiłam to, żeby nas uratować! - zawołałam przez łzy. - Czy mi kazałeś, czy nie kazałeś, to nie ma znaczenia. Miłość kazała mi, a to tak, jakbyś sam mi kazał. Ty rozkochałeś mnie w sobie, to twoja wina, że gotowa byłam dla ciebie zabić własnego brata.

- Gdyby Feres teraz żył - powiedział Jazon chłodnym głosem, w którym mogłam słyszeć nieprzebrany ból - uwierzyłbym ci, tak jak uwierzyłem ci wtedy na statku, kiedy przyszłaś do mnie umazana we krwi i niepewnie opowiedziałaś mi, co zrobiłaś.

Przypominałam sobie tamten moment. Jazon zapytał się, czyją krew mam na piersi, czyją krew mam na dłoniach. Apsyrtosa, brata! To właśnie wtedy poznałam drugi rodzaj zła. Nie wynikało ono ze słabości. Ono było słabością w swej istocie, ono było chucią, było podnietą, drżeniem palców, kiedy zarzynałam dzieciaka.

Och, Jazon by mnie nie zrozumiał! Musiałam opowiedzieć mu kłamstwo. On znał poświęcenie, nawet bezwzględność, ale nigdy nie pojąłby, ile znaczyła dla mnie miłość Apsyrtosa!

- Czy panu nic się nie stanie? - zapytał mnie brat tamtej nocy.

Nagle zdałam sobie sprawę, jak prymitywna jest natura dziecka. Byliśmy sobie najbliżsi na sposób cichy, niewypowiedziany. Rósł przy mnie, a ja darowałam mu więcej miłości, niż sama dostałam od rodziny. Jak mógł tak szybko o mnie zapomnieć! A wszystko dla powierzchownego przywiązania, jakie okazywał mu obcy mężczyzna. Ale ja wiedziałam, choć mógł nie wiedzieć tego nawet sam Apsyrtos, że głęboko w sercu brat kochał tylko mnie.

Jeśli ja nie mogę go mieć, dostanie go morze. Uniosłam go i wystawiłam za burtę. Pewną ręką rozprułam mu brzuch. Krew połączyła się z wodą. Czułam się wspaniale, jak nigdy podczas ofiary z owcy. Wiedziałam, że po opuszczeniu Kolchidy w końcu przyjdzie mi zatęsknić za zabijaniem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top