jak beton
🌷
To był kolor, którego Tōru zdecydowanie nie znosił.
Znaczy nie znosił go od bardzo niedawna. Jeszcze parę tygodni wcześniej odcień betonu wydawał mu się całkowicie neutralny. Ba, może nawet przyjemny. Przepełniony różnymi wspomnieniami. Zaczynając na pierwszych "poważnych" rozgrywkach w siatkówkę, w których uczestniczył, mając zaledwie sześć lat. Poprzez rozbicie kolana, kiedy razem z Iwaizumim gonili wrednego pudla sąsiadki. Mieli się nim zająć (co z resztą niezbyt im wyszło), ale to już całkiem inna historia. Kończąc na wspólnym leżeniu na rozgrzanym w letnim słońcu chodniku.
Tak, zdecydowanie był czas, kiedy naprawdę uważał szarość ulicy za przyjazną.
***
— Oikawa, kretynie!
Rozgrywający nie raczył podnieść na niego oczu. Nie chciał, by przyjaciel musiał patrzeć na jego udręczone tęczówki i usta, które pierwszy raz od lat nie potrafiły, nie mogły wygiąć się w sztucznym uśmiechu.
— On wciąż nie wyjechał. Masz parę godzin. Nie spieprz tego!
Kapitan drużyny, niewiele myśląc, kopnął leżący na ulicy kamień. Bruk miał nudny szary odcień.
— To nie ma sensu.
Szatyn prychnął na jego uwagę.
— Oczywiście, że ma! Wolisz, żeby odjechał?! Lepiej zostawić między wami niedopowiedzenia?
Tōru nie skomentował wypowiedzi, zamiast tego kontynuując powłóczenie nogami i układanie epopei do paskudności chodnika.
— Człowieku, ile wy się lat znacie? Dziewięć? Dziesięć?
— Jedenaście i pół — mruknął pod nosem, co jego rozmówca podsumował uderzeniem się dłonią w czoło.
***
— Iwa-chan? Wiesz co?
Jedenastoletni Tōru ułożył się wygodniej na chodniku. Dochodziła dwudziesta trzecia, a oni leżeli przed płotem okalającym dom czarnowłosego.
— Co, Śmieciokawa?
Przyszły rozgrywający zrobił ważną minę i założył dłonie za głowę.
— Ładnie dzisiaj widać gwiazdy.
Faktycznie ciała niebieskie tej nocy szczególnie się postarały. Zdawało im się, że nie istnieją galaktyki, których w tamtym momencie nie mogliby dostrzec.
— Będziemy je oglądać już zawsze razem, prawda?
— Oczywiście, że tak!
Starszy z chłopców żarliwie pokiwał głową. Szatynowi zdecydowanie tyle do szczęścia wystarczało.
On, piłka do ukochanego sportu, szklanka wygazowanej coca coli, rozgwieżdżone niebo i zielonooki przyjaciel.
— Już zawsze... — powtórzył cicho, szczerząc się przy tym jak głupi do sera.
W sumie księżyc, który wypłynął na nocny nieboskłon, przypominał mu trochę dziurawą gołdę. Ich własny, prywatny strażnik.
Świadek uczucia, jakie kiełkowało między dwójką przyjaciół.
***
Wbrew samemu sobie Oikawa czekał na telefon. Oczywiście, że czekał. Co parę sekund odwracał wzrok na komórkę, bo a nuż coś się zacięło, albo dźwięk jednak jest wyciszony. Nie mógł przegapić jakiegoś znaku życia od najbliższego przyjaciela.
Ekran pozostawał jednak tak samo czarny. Iwaizumi nie miał zamiaru dzwonić, ani nawet pisać. Może nie zdawał sobie sprawy, w jak ciężkiej sytuacji znajduje się Tōru, a może sam znajdował się w podobnej.
Wskazówki zegara wybiły północ, a później pierwszą. Nic, cisza. Szatyn odchylił głowę do tylu. Tak teraz miało wyglądać życie?
Miało być szare jak beton?
***
Śmieć wraca.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top