1. THE LOVER

❝Nazywają się twoimi przyjaciółmi, a później uprawiają sałatę na twoim łóżku, gdy śpisz w wannie❞

Balansował na krawędzi dachu z butelką zbyt drogiego wina w dłoni i umysłem zbyt ociężałym, by nadążyć za ciałem. Zdrowy rozsądek dawno utonął w alkoholu, a świat się kręcił, dopóki grawitacja nie pokonała brawury. Wtedy zostały już tylko rozmyte światła i pęd powietrza, gdy spadał z dwunastego piętra.

Powinien uderzyć w chodnik poniżej i zmienić się w bezwładną lalkę z blond włosami czerwonymi od krwi, ale Pater zbyt wiele razy kazał im skakać z wysokości, żeby instynkt nie zadziałał.

Przed zderzeniem z ziemią rzucił pod siebie lustro, a druga część portalu otworzyła się nad nim. Przeniknął przez taflę jednego, by wypaść drugim, nie tracąc prędkości. Wręcz przeciwnie.

Żołądek nie wytrzymał stanu nieważkości. Rozpaczliwie przełknął żółć, podchodzącą mu do gardła, gdy coraz szybciej spadał między dwiema stronami portalu.

Ciałem szarpnęło i zawisł bez ruchu. Wiedząc, że znajomi się nad nim zlitowali, zamknął portale. Gdyby nie pewność, że go uratują, przeskoczyłby do zbiornika ze specjalną cieczą przygotowaną dla spadających lustrzanych. Zamiast tego stworzył pętlę z dwóch kontrolowanych wyrw w czasoprzestrzeni, a teraz spokojnie lewitował na dach. Gdy tylko wylądował, w ramach podziękowania zwymiotował czarodziejowi na buty.

Tibor odsunął się ze wstrętem, ale kogo obchodzi Tibor i jego kozaki ze smoczej skóry, skoro tyle zwlekał z ratowaniem Stanleya.

– Jesteście... beznadziejni – wymamrotał Stan do rozbawionego towarzystwa, wycierając usta kolorową chusteczką, którą ktoś mu podsunął.

Tibor wskazał na pustą butelkę w dłoni Stanleya i plamy na jego koszuli.

– Zmarnowałeś wino, Szmaragd.

– Wypierdalaj z łaciną – cedził słowa powoli, żeby brzmiały wyraźnie. – Jestem Amerykaninem.

Nikt nie musiał wiedzieć, że to kłamstwo. Stanley jak każdy lustrzany podróżnik przyjął nazwisko po minerale i w jego przypadku tym minerałem był szmaragd. Według tradycji powinien nazywać się Smaragdus, ponieważ łacina była językiem urzędowym w jego ojczystym wymiarze. Zamiast tego zdecydował się na Emerald i naprawdę irytowało go, gdy ktoś nie chciał uszanować tej decyzji, więc nie miał problemów z kłamaniem co do swojego pochodzenia.

– Więc mówmy po angielsku. – Tibor wciąż używał łaciny. – Szkoda, że nikt inny nie zrozumie.

Przez moment Stanley Emerald gonił myśli w swojej głowie, żeby złapać ich sens i ułożyć słowa, ale ostatecznie wymamrotał wiązankę francuskich przekleństw.

Jestem Amerykaninem – zadrwił czarodziej.

Może to siła przeklętej węgierskiej głowy Tibora, a może fakt, że nie spadł z dachu, ale zdawał się mieć dużo lepszy humor od Stanleya.

Czy Węgrzy dużo piją? Są obok Rosji, więc pewnie tak... Bo są obok Rosji?

Podpowiem: oddziela ich Ukraina.

Jednak Emerald skończył szkołę dwa lata temu i przez większość czasu nie obchodziła go geografia Świata, w którym spędził ostatnie czternaście lat życia. Na oko czternaście lat, bo w tym czasie, jak przystało na lustrzanego, dużo podróżował.

– Wykształconym Amerykaninem – mruknął, potknął się o równy dach i poleciał na Tibora, wywołując chichot towarzystwa.

Miłosiernie czarodziej odciągnął Stanleya od krawędzi dachu. Usiedli pod metalowym, szumiącym pudłem, nie wnikając, czym jest. Stanley w porysowanych lakierkach i Tibor z doklejonymi brwiami oraz niebieską peruką.

Według jednej ze współlokatorek Stanleya czarodziej zgolił włosy na wzór Lorda Voldemorta, chroniąc się przed eliksirem wielosokowym. Albo multiskokowym. Dawno przestał przywiązywać wagę do dziwnych porównań Chel. Znał fakty i tyle mu wystarczało.

Tibor przy pomocy golarki solidaryzował się ze swoją dziewczyną, której gatunek nie posiadał owłosienia, a ostatnio uległ modzie na sztuczne brwi. Skąd ta moda, mało kto wnikał, bo w stolicy Ciekawości popularność mogło zdobyć wszystko i pochodzić z każdego z milionów, jeśli nie miliardów, wymiarów, które stykały się w tym miejscu.

– Stary – zaczął Tibor– potrzebuję rady.

– Mhm.

– Znasz się na dziewczynach... Nie mówię, że masz dobry gust, patrząc na twoją rusałkę, ale...

– Nie obrażaj jej – warknął Stanley.

– Próbowała cię utopić w dniu ślubu.

– Miała problemy. Traumę.

– Taaak. PTSD to dobry argument przeciw nekromancji, jeśli tak na to spojrzeć. W każdym razie...

– Kochałem ją.

Widząc, że oczy Stanleya zachodzą łzami, Tibor poklepał go po ramieniu, a w myślach nazwał pieprzoną królową dramatu.

– Tak, tak. Pół wszechświatu tego kwiatu, większość nie wskrzeszana, więc nie mści się na randomach, a teraz słuchaj...

– Nigdy wcześniej nie czułem czegoś takiego. Wiesz, z iloma kobietami się spotykałem przed nią?

– Nie.

Me neither – Nie miał siły tłumaczyć na ja też nie po łacinie. Może nawet nie zauważył, że zmienił język.

– Szmaragd, you little shit, słuchaj mnie, bo skończę jak ty.

Stanley oparł głowę na ramieniu przyjaciela.

– Ciebie też próbuje zabić kobieta twojego życia?

Tibor ukrył twarz w dłoniach i wymamrotał wiązankę węgierskich przekleństw.

Nem.

I don't understand Hungarian.

– Nie. Lepiej?

Oui. Chciałeś coś.

Przed zrzuceniem Stanleya z dachu, powstrzymywał Tibora fakt, że naprawdę potrzebował rady.

– Kobieta mojego życia twierdzi, że robię się nudny.

Stanley nagle wybuchł śmiechem i przechylił się w bok, upadając na kolana czarodzieja.

Tibor podciągnął kumpla do pionu, żałując, że wybrał akurat ten moment na szukanie pomocy. Jednak od afery z rusałką Stanley unikał podobnych tematów bez drobnych wspomagaczy.

– Chcę ją zabrać na randkę w jakieś ciekawe miejsce. Zrobić coś ekscytującego. Znasz się na tym.

Szmaragd mrugnął powoli, po czym uśmiechnął się z nostalgią.

– Z moją rusałką zamykaliśmy się w skarbcu. Między stertami złota...

– Nie chcę znać szczegółów! – przerwał, widząc, w co przeradza się nostalgiczny uśmiech. – Skarbiec. Coś wymyślę, dzięki.

Zanim Stanley zdążył cokolwiek dodać, Tibor uciekł do grupki skrzydlatych syren, które piły jakiś różowy i potwornie mocny alkohol.

Szkoda, bo Emerald zamierzał wyjaśnić, że skoro ani Tibor, ani jego dziewczyna nie mają skarbca i nie przyjaźnią się z kimś, kto takowy mógłby udostępnić, powinni spędzić czas polując na smoki. Co prawda po takiej randce zarówno Stanley jak i jego ówczesna partnerka skończyli w łóżkach szpitalnych z zagrażającymi życiu oparzeniami, ale po interwencji uzdrowicieli wyładowali emocje w bardzo satysfakcjonujący sposób.

Mógł spędzić tak te Święta. Mógł też zaryzykować gniew współlokatorek, wynająć jacht i zaszaleć z jakąś dziewczyną, która mimo wszystko nie zastąpi jego rusałki. Zamiast tego przysypiał na dachu przypadkowego budynku w stolicy Ciekawości.

Ciekawość, tak jak resztę Granicy Światów, tworzyły fragmenty poszczególnych wymiarów. W większości bardzo małe, ale połączone portalami w ogromne państwo. Niektórzy kłóciliby się, czy państwo to odpowiednie określenie, jednak Stanley semantykę miał głęboko. Grunt, że stolicę tworzył cały jeden wymiar z jedną z największych mieszanek kulturowo-gatunkowych wszechświata. Nie obowiązywały żadne obyczaje ani spójna moda. Oczywiście istniały dzielnice zdominowane przez daną grupę, ale Emerald unikał ich ze szczególną starannością.

Nie, żeby nie mógł sobie w takowej poradzić. Był lustrzanym podróżnikiem. Otwierał portale, gdzie chciał, kiedy chciał i nie potrzebował do tego Połączeń, tworzących Granicę Światów, z całą ich kontrolą celną. To jasne, że musiał umieć się dopasować do każdego środowiska.

Jednocześnie najlepiej czuł się w mieszanym środowisku takim jak towarzystwo zgromadzone na dachu. Połowę stanowili lustrzani, ale drugą połowę po prostu otwarte istoty. Nie mógł powiedzieć, że wszyscy młodzi, ale wszyscy spragnieni wrażeń. I tylko trochę brakowało mu kogoś trzeźwego, kto kazałby im się ogarnąć. Takiej Eveline. Ale cholerna Eveline Diamond, po zwyzywaniu go, bo nie pozwolił jej świętować Bożego Narodzenia od stóp do głów w czerni, przeszła przez lustrzany portal i tyle ją widział. Eveline miała problem z rozróżnieniem komercyjnych uroczystości oraz ze sobą ogólnie – przez co między innymi nie widziała różnicy między pogrzebem a Gwiazdką – ale czasem się przydawała.

Na przykład w sytuacji, gdy znajomi wmawiali Stanleyowi, że stawia, bo rozlał wino. Prawdopodobnie jeszcze zmusiłaby ich do zapłacenia za alkohol albo wykorzystała stan co poniektórych, żeby zebrać haracz za opiekę.

Przez moment chciał się z nią skontaktować przez lustro, ale po pierwsze wściekła by się, a nie miał siły z nią walczyć, po drugie jej rodzina go przerażała, czego nawet by nie pomyślał, gdyby nie promile.

Z wyżej wymienionych powodów wylądował w sklepie razem z kilkunastoma znajomymi. Lustra, z których nagle wyszła banda pijanych istot, ewidentnie wystraszyły sprzedawcę i skromną klientelę. Niecodziennie na tak małej przestrzeni otwiera się tak dużo portali.

Facet stojący przy półce z niebieskimi butelkami, mamrotał pod nosem przekleństwa. Raczej puste słowa, ale rozeźliły jedną z syren. Podniosła faceta za fraki, sycząc w języku, którego Stanley nie rozumiał. Ofiara wydała dźwięk podobny do warczenia kota, jednak z domieszką czegoś gadziego.

Stanley rozgrzaną dłonią odepchnął syrenę, stawiając na jej instynkt, a nie swoją siłę. Facet rzucił się na niego, ale zaraz odskoczył, poparzony skórą pyrokinetyka.

We wszechświecie lustrzani podróżnicy cieszyli się różnymi opiniami, zależnie od kraju. Zacznijmy od Stanów Zjednoczonych Ameryki, czyli jedynego państwa w wymiarze 345XJ połączonego z Granicą. Przynajmniej fizycznie połączonego, bo wyrwa w czasoprzestrzeni powstała wieki temu w Pensylwanii, energia Granicy niczym pasożyt zagarnęła kawałek góry i na tym koniec. Rząd wiedział, że takie coś jak Granica istnieje, a także współpracował z organizacją, zajmującą się asymilacją imigrantów z innych wymiarów na zasadzie nie obchodzi nas to, dopóki żaden z naszych ludzkich obywateli nie ucierpi. Najwyższe władze w innych krajach również wiedziały, ale nadnaturalni obywatele na dobrą sprawę tworzyli państwa w państwach i dbali o to by nikt o nich nie wiedział. Jeśli ktoś poczuł nagłą potrzebę demaskacji, najpierw przychodzili do niego z organizacji od asymilowania imigrantów (oraz asymilowania przypadkowych nieludzi, którzy przyszli nie na ten świat, na który byłoby wszystkim wygodniej) w tym wymiarze i proponowali deportację. Jeśli delikwent odmawiał, kontaktowali się z Granicą, czy przypadkiem nie szukają owego delikwenta listem gończym. Jeśli Granica zaprzeczała, umywali ręce, a wtedy wkraczali naukowcy z rządowych programów i specjalne jednostki wojskowe. Jeśli oni zawodzili, łowcy potworów dostawali wolną rękę. Gdzieś po drodze delikwenta mogły przechwycić inne organizacje, a Chel lubiła żartować, że jedną z nich był Hogwart. Właściwie Stanley nie powinien znać całej procedury, ale przypadkiem mieszkał z dwoma dziewczynami z organizacji od asymilowania, które, jak reszta ich popieprzonej rodzinki, nazywały się Złotymi Ludźmi. Kiczowate, ale lepsze niż organizacja od asymilacji.

Dobrze. W krajach typu USA stosunek do lustrzanych eskalował od niewiedzy do przerażenia, przy czym przerażenie zwykle dotyczyło istot poszukiwanych przez Granicę. Drugi typ to państwa świadome istnienia innych Światów, ale nie współpracujące z Ciekawością ani konkurencją. Stanley nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego takie istnieją. Wierzył w zasadę: nie grasz z Granicą, nie ma cię na rynku. W końcu dzięki niej kwitł handel międzywymiarowy, a kraje członkowskie żądały ogromnych opłat za przewożenie towaru przez ich teren. Oczywiście w grę wchodziły własne portale i przemyt, ale dla Stanleya obie opcje brzmiały niepotrzebnie problematycznie. Tutaj lustrzani funkcjonowali bardziej jako legendy, a fizyczną obecnością wzbudzali niepokój jako zwiastun problemów z Granicą.

W krajach współpracujących z dajmy na to taką Ciekawością, lustrzani byli. Tak po prostu. Czasem się pojawiali, załatwiali coś i znikali. Czasem kupowali mieszkania i zostawali czyimiś wiecznie nieobecnymi sąsiadami, którym trzeba podlewać kwiatki albo poprosić o ściszenie muzyki, gdy akurat są w domu. Przeważnie tutaj dzieci marzyły, by być jak oni, bo kto nie chciałby odpowiedzieć: wiek jest pojęciem względnym na: jesteście za mali.

Niestety istniały również trzy stolice Granicy. W tym najczęściej zamieszkiwana przez lustrzanych podróżników – stolica Ciekawości. Tutaj ludzie się na nich poznali.

Gdyby Stanley mniej wypił, wypchnąłby faceta przez lustro na ulicę. Z tym że Stanley nie wypił mniej tylko dużo za dużo, więc po prostu skoczył z pięściami na obcą istotę.

Półka nie wytrzymała uderzenia dwóch ciał, niebieskie butelki spadły.

Tibor, przeklęty Węgier, nie złapał szkła, tylko odseparował magią walczących.

– Panowie zapłacą po połowie – poinformował sprzedawcę.

– Chyba śnisz, arogancki... – zaczął facet, z którym Stanley miał się bić

– Pogięło cię, Tibor?!

Jakby nie mógł interweniować wcześniej. Chel by interweniowała. Zagadałaby faceta na śmierć, a on niczego by nie zrozumiał, uznał ją za wariatkę i po prostu odpuścił. Z tym że cholerna Downy Rachel Topaz, jęcząc coś o pogrzebie swojej wolności, teleportowała się do rodzinnego domu, bo obiecała ojcu maraton Gwiezdnych Wojen przed Bożym Narodzeniem. Zostawiła go kilkanaście godzin wcześniej niż Eveline, więc zdążyli wybić okno kanapą. Kłócąc się o krawat, bo wspaniała, najmądrzejsza na świecie panna Diamond nie rozumiała, że lepiej wygląda bez niego. Koniec końców Stanley musiał zmienić całą stylizację, ponieważ półprzezroczysty jedwab i granatowy kaszmir ze złotymi zdobieniami wypadał zbyt swobodnie i kompletnie nie oddawały dojrzałości Eveline. Według Stanleya oddawały ją, aż za dobrze, ale nie! Daj mi krawat! Co za dziecko.

Na samo wspomnienie uderzył pięścią powietrze, bo Tibor wciąż utrzymywał go nad ziemią. Czuł, że koszula zaczyna mu się palić od temperatury ciała.

– Panoszycie się po wszechświecie, jakby wam kto złoto wsadził w tyłki... – kontynuował facet od bójki.

Chel powiedziałaby coś, przez co od razu by go zatkało. Eveline dałaby mu do zrozumienia, jak bardzo jest żałosny. Stanley? Stanley odchylił głowę i jęknął.

Do faceta nie dotarł ból istnienia młodego lustrzanego, więc bluźnił, dopóki poczerwieniały z zażenowania sprzedawca, nie poprosił Tibora o wyprowadzenie niedoszłego klienta.

– Szmaragd płać. Stać cię.

Stanley upadł na kolana. Schował twarz w dłoniach, pozwalając zabrać sobie portfel z tylnej kieszeni.

Co znaczy stać? – zapytałaby Chel. – Mieć pieniądze czy móc je wydać?

Stanley był silnym, niezależnym mężczyzną, ale pieniędzmi rządziła Eveline. Przekazywane w genach skąpstwo – które skalało całe pokolenia Devirów, włączając w to lustrzanych, zwanych Diamondami – zmuszało ją do bardzo, bardzo agresywnych reakcji na bezsensowne uszczuplanie budżetu.

Oczywiście kawa i świeży croissant co rano w Paryżu to jak najbardziej sensowny wydatek.

Mówiąc prościej, powinien wrócić do rusałki i dać się utopić, bo po Świętach Eveline Diamond Cholerna Devir zapewni mu bolesną śmierć. Dyktatorskie zapędy w jakiś upiorny sposób szły w parze z kreatywnością, więc nawet nie potrafił sobie wyobrazić marnego końca, jaki go czeka.

Tibor magią podniósł Stanleya z posadzki.

– Zabieram cię do domu, Szmaragd.

Byłoby miło, gdyby nie zabrał przy okazji wszystkich pozostałych. Jednak żal nie skorzystać z przesadnej ilości kanap tudzież foteli w industrialnym salonie Stanleya, Eveline i Downy, który kiedyś był kilkoma pokojami. Ale po co nam duże pokoje? Możemy spać w klitkach i mieć salon, do którego każdy się wprasza na imprezy. Dlaczego mamy urządzać imprezy, skoro Eveline jest uczulona na alkohol? Bo dlaczego nie.

Połowa towarzystwa legła na skórzanych meblach, ale ta bardziej wytrzymała, postanowiła odpalić ukochany sprzęt stereo Chel. Przeskakiwali wszystkie zbyt metalowe kawałki, aż doszli do mieszanek rocka ze wszystkim, co popadnie i zapętlili Best Friends. W ten sposób, nie rozumiejąc słów, próbowali śpiewać:

I never learned from my mistakes

Until I'm too late to do anything

Stanley nigdy nie sądził, że zbyt głośna muzyka wywoła w nim odruch wymiotny. Ale wywołała, zanim Tibor położył go na kanapie. Niestety też, zanim przerzucił Emeralda do łazienki. Właściwie w trakcie, więc zostawił Stanleya z głową w muszli klozetowej, a sam poszedł sprzątać, jako ten najbardziej przytomny.

Ani Eveline, ani Chel by nie posprzątały. Tak. Tibor był dobrym kumplem. Zwłaszcza że podjął się umycia Stanleya. Później na wszelki wypadek zostawił psychokinetyka w suchej wannie, wiedząc, że pyrokineza nie pozwoli mu zmarznąć.

Może też zamierzał zaopiekować się podwójnym łóżkiem Stanleya, ale o tym nikt nie musiał wiedzieć. No, poza dziewczyną Tibora.

14.08.2021

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top