Szara Eminencja

 Ostatnimi czasy, doktor Watson nie odwiedzał Baker Street 221B zbyt często. Był zajęty żoną, prowadzeniem praktyki i jego wizyty ograniczały się do kilku godzin, raz w miesiącu, podczas których jadł z Sherlockiem Holmesem śniadanie, a niekiedy, odbywali razem krótki spacer po Regent's Park. W tymże okresie, detektyw nie otrzymywał żadnych ciekawszych, czy wartych uwagi zleceń. Zajmował się więc czytaniem monografii toksykologicznej, na temat mutagenności bromku etydyny, przeprowadzaniem doświadczeń z krwią i fluoresceiną, czy grą na skrzypcach. Był właśnie w połowie koncertu d-moll Wieniawskiego, gdy zjawiła się pani Hudson, by oznajmić mu, że ma gościa. Skrzywiła się na widok porzuconej, ostygłej jajecznicy oraz starego buta, z którego osypywał się już popiół, a potem wymamrotała coś pod nosem i ruszyła z powrotem do drzwi.

- To nie doktor Watson? – zapytał Holmes, odkładając skrzypce.

Choć nie chciał dać tego po sobie poznać, wizyta starego przyjaciela niezwykle by go ukontentowała. Gdy pojawiał się doktor Watson, wraz z nim pojawiały się także przeróżne, interesujące sprawy, a ponadto, jego obecność potrafiła stymulować umysł i analizę logistyczną detektywa. Choć mężczyzna niewiele z tego wszystkiego rozumiał i zadawał naiwne, czy wręcz infantylne pytania, Sherlock Holmes lubił do niego mówić. Pomagało mu to zebrać myśli i uporządkować fakty, a niekiedy, zwykle zupełnym przypadkiem, Watson wypowiadał na głos coś, co wywoływało u detektywa olśnienie.

- Och nie – odrzekła kobieta i obejrzała się za siebie. – To zupełnie obcy mężczyzna.

- Klient?

- Twierdzi, że ma do pana jakąś prywatną sprawę.

Sherlock Holmes okazał najprawdziwsze zdumienie. Nie miał przyjaciół, poza doktorem Watsonem, a prócz niego, odwiedzali go tylko zleceniodawcy albo detektywi ze Scotland Yardu. Gospodyni nie znała Mycrofta, lecz mężczyzna szczerze powątpiewał, by jego starszy brat wykrzesał z siebie siłę i determinację, i pofatygował się do niego osobiście. Możliwości kurczyły się w zastraszającym tempie i nim Holmes zdążył przeanalizować je do samego końca, w progu pomieszczenia zjawił się jakiś człowiek.

Był to wysoki, szczupły mężczyzna o rzadkich, siwych włosach, gładko ogolony i z wysuniętym, szerokim czołem. Garbił się nieco, jakby strudzony życiem, a jego głęboko osadzone, szare oczy były tak jasne i przejrzyste, że detektyw mógł z powodzeniem dostrzec w nich swoje własne odbicie. Choć z pozoru mętne i nijakie, świdrowały go i przeszywały na wskroś albo wodziły po pokoju, jakby w próbie wyłapania jak największej liczby szczegółów. Było w nich coś demonicznego.

Sherlock Holmes skończył niedawno trzydzieści siedem lat, a jego gość wyglądał na starszego o niemal dwie dekady. Nie zdjął płaszcza i wciąż zaciskał w dłoni kapelusz, a na jego czole, co rusz pojawiała się głęboka zmarszczka mimiczna.

Choć nie widzieli się nigdy przedtem na oczy, detektyw rozpoznał go bez najmniejszego problemu.

I sama myśl o tożsamości swojego niespodziewanego gościa, przyprawiła go o zawrót głowy. Skrył jednak poruszenie pod maską nonszalancji i zachęcił mężczyznę, by zajął wolne miejsce przy stole.

- Co pana do mnie sprowadza? – zapytał, siadając naprzeciwko.

- Zrobiło mi się pana żal, panie Holmes – odrzekł. Wyrażał się w sposób, jak gdyby właśnie rozpoczynał przemówienie na sali wykładowej. – Tyle razy był pan w moim domu i pocałował klamkę, że postanowiłem wreszcie udać się do pana osobiście i wyjaśnić sprawę. Służący twierdzi, że potrafił pan spędzać w moim gabinecie nawet po kilka godzin. To musiało być niezwykle nużące, czyż nie?

Mężczyzna nawet nie starał się ukryć fałszu. Obydwaj doskonale znali cel odwiedzin Holmesa i obydwaj wiedzieli, że ten drugi wie. Chodziło więc o grę albo przekazanie przestrogi i wraz z upływem czasu, detektyw domyślił się, że zarówno o jedno, jak i o drugie.

- Ależ nic z tych rzeczy – odparł Holmes beztrosko i wysilił się na uśmiech. – Pański gabinet prezentuje się naprawdę imponująco, profesorze Moriarty.

- A obraz? Podobał się panu?

- Greuze? – detektyw ściągnął brwi. Doskonale pamiętał obraz wart ponad czterdzieści tysięcy funtów, który zdobił ścianę gabinetu byłego profesora, niczym zuchwały, czy wręcz bezczelny dowód na to, że zakupiono go za brudne pieniądze. Zupełnie, jakby Moriarty się tym chełpił; tym, że jest nieuchwytny – Nie pasuje do pana.

- Ach tak? W takim razie, co pasowałoby do mnie lepiej?

- Goya.

W kąciku ust profesora zabłądził uśmiech. Nie trwało to jednak długo. Porzucił pozory uprzejmości prędzej, niż można by się spodziewać, zamiast tego, przybierając chłodny, ostrzegawczy wyraz twarzy.

- Przeglądał pan moje dokumenty, panie Holmes – powiedział. Brzmiał wtedy jak ojciec, karcący swoją pociechę za nieposłuszeństwo. – To się nie godzi. Miałem pana za dżentelmena.

Oczywiście, że profesor Moriarty to wiedział. Sherlock Holmes nie próbował nawet udawać zdumionego. Zmarszczył brwi, oparł łokcie na blacie stołu, a potem złączył ze sobą koniuszki palców i nachylił się, by spojrzeć swojemu towarzyszowi prosto w oczy.

- Czego pan ode mnie chce? – zapytał, wzbudzając tym u Moriarty'ego prawdziwy zachwyt.

- Ja? To pan mnie nachodził, panie Holmes. Liczyłem, że zechce pan to wyjaśnić.

Nie zechciał. Nie dał wciągnąć się w gierkę, zamiast tego, całkowicie zmieniając temat. Człowiek, zasiadający wtedy naprzeciw niego, fascynował go, wzbudzał odrazę, pomieszaną z zachwytem i jeśli miał okazję poznać jego umysł bliżej, zamierzał z niej skorzystać. Nie ważne, jakie miałoby nieść to za sobą konsekwencje. Chciał za wszelką cenę utwierdzić się w przekonaniu, że nie popełnił błędu, nazywając Moriarty'ego swoim pierwszym, godnym przeciwnikiem.

- Wiem, że Douglas to pańska sprawka – oznajmił prosto z mostu. Były profesor nie stracił jednak rezonu, a wyraz jego twarzy pozostał pokerowy. – Ale poza nim? Niech mi pan zdradzi... Zabójcy Kratidesa? Stark i Ferguson? A może wspólnik Hope'a?

Moriarty nie odpowiedział.

- Openshaw?

Sherlock Holmes wypowiadał ostatnie nazwisko z pewną dozą rezerwy. Historia Pięciu pestek pomarańczy, jak ochrzcił ją w swoich zapiskach doktor Watson, od bardzo dawna stanowiła dla detektywa pewien drażliwy temat. Do dnia dzisiejszego wyrzucał sobie zlekceważenie powagi sytuacji, owocujące śmiercią zleceniodawcy, ale przede wszystkim, zgubienie tropu i pozostawienie sprawy bez rozwiązania. Myśl, że Moriarty mógł maczać w tym palce wprawiała go w dyskomfort.

Profesor milczał, nie zdradzając choćby cienia emocji. Jego dłonie były splecione, oddech miarowy, a spojrzenie wbite prosto w twarz rozmówcy. Przypominał aktora i Holmes doszedł do wniosku, że nadawał się do odgrywania ról nawet lepiej, od niego samego. Nie potrzebował do tego masek, ani wyszukanych przebrań. Cała jego zwyczajna poza wydawała się doskonale wypracowanym, misternym oszustwem.

- Chyba nie chce pan powiedzieć, profesorze, że ma coś wspólnego z Ku Klux Klanem – dodał, wreszcie wymuszając na drugim mężczyźnie jakąkolwiek reakcję.

- Proszę nie zrzucać na mnie odpowiedzialności za pańskie niepowodzenia albo nieukończone sprawy, panie Holmes – odrzekł tamten. Gdy zapadło między nimi chwilowe milczenie, Moriarty wyglądał, jakby się zastanawiał. Nie minęło dużo czasu, nim odezwał się po raz wtóry. – Wspomniał pan wcześniej o Douglasie. Gratuluję pomyślnego rozwiązania sprawy. To doprawdy imponujące, jak szybko potrafi poradzić sobie pan z niektórymi problemami.

- Nie jest pan ze mną szczery. Upaja się pan tym, że postawił na swoim i wysłał tego nieszczęsnego człowieka na dno Atlantyku.

- Ależ panie Holmes, po co ta obcesowość? – mężczyzna zabrzmiał na dotkniętego. Ktoś inny mógłby oddać mu najszczersze intencje, ale detektyw nabrał pewności, że to tylko kolejna gra. – Miałem po prostu wrażenie, a zazwyczaj ufam swoim przeczuciom, że nie powinienem zostawiać tej sprawy w miejscu, w którym porzucił ją pan.

Sherlock Holmes wiedział, że chodziło o coś zupełnie innego. Napoleon Zbrodni nie mógł pozwolić sobie na porażkę. Jeśli miał interesy do Jacka Douglasa, Birdy Edwardsa, czy Bóg jeden wie, jak go jeszcze nazywano, to musiał doprowadzić je do końca. Musiał to zrobić, żeby zachować szacunek, móc dalej wzbudzać strach i napędzać tę przeklętą machinę zbrodni, i niegodziwości. Musiał zwieńczyć swoje dzieło z fanfarami; w przesadnie wyszukany i ekstrawagancki sposób, by dać ostateczny wyraz tego, że to jego racja pozostanie na wierzchu.

Taki właśnie zdawał się być. Pompatyczny, wyrafinowany albo po prostu bezczelny.

- A Porlock? – zapytał Holmes, ponownie odbiegając od głównego tematu dyskusji. – Co się z nim stało?

Moriarty sprawiał wrażenie, jakby czekał na to pytanie.

- Fred Porlock był... – urwał, wyraźnie zastanawiając się nad doborem słów. Detektyw domyślał się jednak, co mogło cisnąć mu się na usta. „Głupi". „Prymitywny". Może nawet „pozbawiony kręgosłupa". – Nieostrożny. Był nieostrożny i poniósł tego konsekwencje. Zależało mi, by pozostać z panem w kontakcie, ale on posunął się o krok za daleko.

- Jak dobrze rozumiem, nie będzie już mnie więcej niepokoił.

- Doskonale pan rozumie, panie Holmes.

Oczywiście, że to rozumiał. W tym środowisku i pod tym straszliwym jarzmem istniała tylko jedna kara i Fred Porlock bez wątpienia poniósł ją za swoje trywialne ciągoty do wymierzania sprawiedliwości. Za pazerność. Za złamanie kodeksu.

Jednakże coś innego, w całej wypowiedzi profesora, zwróciło największą uwagę Sherlocka Holmesa. Wyłapał ten jeden, z pozoru nic nie znaczący element i postanowił natychmiast go zgłębić.

- Co to oznacza, że zależało panu, by pozostać ze mną w kontakcie? – zapytał bez chwili wahania.

Kącik ust starszego mężczyzny powędrował w górę.

- Powiedzmy, że pańskie zaangażowanie w niektóre sprawy lub jego całkowity brak, leżały niekiedy w moim interesie.

- Które sprawy?

Profesor Moriarty wyglądał na niezwykle uradowanego. Całkiem, jakby rozmowa ze sławnym detektywem stanowiła dla niego najlepszą, dziecięcą igraszkę, a prowadzenie gierek zapewniało kilka chwil nieodżałowanej rozrywki. Porzucił wtedy pozę i ton profesora akademickiego i zabrzmiał dokładnie tak, jak Holmes by od niego oczekiwał; jak przestępca, prowadzący jałową dyskusję z jednostką, którą zamierzał rychło zlikwidować. W tymże jednak przypadku, coś kazało mu sądzić, że mężczyzna czuje żal. Czuje żal, bo sprawa toczy się wokół jego bliźniaczego umysłu i człowieka, który będąc największym utrapieniem, jednocześnie stał się jego godnym przeciwnikiem.

Sam Sherlock Holmes czuł ten żal.

Żal, że nie było im dane spotkać się w innym miejscu i w innych okolicznościach.

- Czy to ma znaczenie? – zapytał Moriarty beztrosko. – Czy nudził się pan kiedyś? Nie mam na myśli takiej nudy, gdy raz na jakiś czas siadał pan w fotelu, pogrążony w chwilowym marazmie, by zażyć tytoń albo kokainę. Pytam, panie Holmes, czy miał pan nudne życie?

Detektyw nie uznał za stosowne, by zapytać gościa, skąd tak właściwie to wszystko wie. Ci ludzie byli jak mrówki. Widzieli wszystko, wiedzieli wszystko i byli dokładnie tam, gdzie człowiek najmniej się ich spodziewał; pod jego domem, w nim, a nawet pod jego stopami i w jego własnych butach.

- Rozwiązywałem kiedyś sprawę Johna Clay'a – odrzekł Holmes, rozsiadając się na krześle. Unikał konkretnej odpowiedzi na pytanie i uznał, że z profesorem Moriartym właśnie tak będzie najbezpieczniej. – Pomyślałem wtedy, że jest czwartym, najbłyskotliwszym człowiekiem w stolicy i choć nie wiedziałem jeszcze wtedy o panu, profesorze, nie miałem wątpliwości, że w pierwszej trójce musi znajdować się człowiek, mający w garści całą londyńską, a może i brytyjską przestępczość. Który niczym szara eminencja sprawuje kontrolę i z ukrycia pociąga za wszystkie sznurki. Jest pan jak pająk, profesorze Moriarty i nareszcie pańska sieć dotarła także i do mnie.

- Pochlebia mi pan – odpowiedział bez przekonania. - Tak, czy inaczej, cieszę się, że nareszcie przeszliśmy do rzeczy. Przeszkadza mi pan, panie Holmes. Ostatnimi czasy stał się pan nazbyt świadomy i nazbyt świadomie ingeruje w moje plany. Radzę panu przestać, póki jest jeszcze na to pora.

- Grozi mi pan?

- Mam pod sobą najlepszego strzelca w całej Europie.

- Wiem o tym.

Sherlock Holmes dowiedział się już o większości z nich; czy to na własną rękę, czy to za sprawą korespondencji z Fredem Porlockiem. Wiedział o sieci, dosięgającej do każdego najmniejszego i najciaśniejszego zakamarka tego parszywego miasta i o tym, jakimi rządziła się prawami. Wiedział, kto stoi na poszczególnych szczeblach hierarchii i wiedział też, że lada dzień będzie miał do czynienia z drugim, najniebezpieczniejszym człowiekiem w Londynie. Spodziewał się, że machina ruszy wraz z opuszczeniem przez Jamesa Moriarty'ego mieszkania przy Baker Street 221B.

Oczywiście, jeśli nie zechce przystać na jego warunki.

- Jeśli przedtem uda mi się pana ująć, mogę nawet umrzeć – oznajmił bez chwili zastanowienia.

W końcu, czy mógłby wymarzyć sobie lepsze i bardziej widowiskowe zwieńczenie swojej kariery, niż umieszczenie za kratami Napoleona Zbrodni i rozbicie jego szajki? To było jak zniszczenie w pojedynkę czegoś, co przez lata zdążyło przekształcić się w prawdziwy organizm.

- Nie wątpię, że wydarzy się to prędzej albo później.

- Jeśli się wydarzy, zabiorę pana ze sobą, profesorze.

Moriarty uśmiechnął się raz jeszcze. Nie był to jednak szczery, ani uprzejmy gest. Wygiął usta w dziwnym, sardonicznym grymasie i kiwnął głową, jak gdyby z niedowierzaniem. Wyglądał wtedy jak wąż.

- Tego nie mogę panu zagwarantować, panie Holmes – odparł tylko, nieoczekiwanie podnosząc się na równe nogi. Zgarnął ze stołu kapelusz, naciągnął go na głowę, a potem ruszył do drzwi bez choćby słowa wyjaśnienia.

- Proszę traktować to jako obietnicę.

Sherlock Holmes wstał z miejsca i skłonił się w przesadnie kurtuazyjnym geście. Gdy były profesor zaciskał dłoń na klamce, odwrócił jeszcze głowę i ich spojrzenia skrzyżowały się ze sobą po raz ostatni.

- Ma pan niezwykły umysł – dodał Holmes łagodnie. Natrętna myśl, że ich nieoczekiwane spotkanie lada moment dobiegnie końca, wprawiała go w coś na podobieństwo rozczarowania. – Nie rozumiem, dlaczego postanowił wykorzystać go pan do czynienia zła.

Drugi z mężczyzn znów założył maskę i znów wyglądał przy tym jak ojciec albo nauczyciel, kierujący ważną naukę do swojego młodego, niedoświadczonego towarzysza.

- Pana umysł jest równie niezwykły, co mój i choć obserwowanie pana z daleka bywało fascynujące, do teraz zastanawiam się, z jakiej racji używa go pan do czynienia dobra. Tak, czy inaczej, nie jesteśmy tu, by oceniać wzajemnie swoje sumienie. Proszę na siebie uważać, detektywie Holmes.

- Profesorze Moriarty.

Starszy mężczyzna trzasnął drzwiami i zniknął zostawiając za sobą piżmowy zapach oraz unoszący się kurz.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top