Rozdział 8
Jan Piers. Diler narkotykowy, który siedział dwa lata w tym samym zakładzie co ja. Znałem go słabo, ale znałem. Pamiętam, jak dowalił się do mnie w ostatnim roku odsiadki, kiedy przenieśli go na mój blok. Nie mogłem się go pozbyć. Dopiero kiedy wziąłem go w obroty w łazience i porządnie zagroziłem, że ma się odpierdolić, to się odwalił. Nie muszę również mówić, że pomogły mi w tym więzienne znajomości, które z lubością pomogły mi go trochę popychać za przemyconą wódkę.
Jednak i tak był w moim pobliżu.
Ja nie chciałem mieć nic wspólnego z dilerem z Pruszkowa. Był śliski, to idealne określenie na takiego typa. Dowalał się do najsilniejszych, tych, którzy mieli stabilną pozycję i wysysał z nich wszystko.
Nie lubiłem narkotyków, nie cierpiałem tego syfu, nie tykałem ich, kiedy nie musiałem. Czasem tylko zgadzałem się na przemyt za dodatkową czekoladę. Ale to bardzo rzadko.
Wiedziałem, że tacy jak on wbiją ci nóż w plecy.
Dlatego, widząc go, poczułem małą panikę. Za wszelką cenę jednak nie mogłem tego pokazać.
– Kiedy wybiłeś klapę? – zapytał się mnie z szerokim uśmiechem, który aż bił fałszem. Przecież doskonale wiedział, kiedy wyszedłem. On akurat tak, mimo nastraszenia go, doszły mnie słuchy, że nadal o mnie wypytuje.
– Śpieszę się – mruknąłem, niepocieszony z faktu tłumaczenia się mu. – Pójdę już.
Chciałem jak najszybciej znaleźć się w taksówce, najlepiej to w swoim pokoju. Z dala od tego gościa i wścibskiego wzroku Gabriela. Chciałem mieć już święty spokój od wszystkiego.
– Poczekaj! – Chwycił mnie mocno za ramię, zatrzymując. – Pogad...
W sekundę wzbudził we mnie agresję, która była uśpiona od niemal tygodnia. Znów poczułem ten wyrzut adrenaliny i zaciemnienie umysłu. Wystarczyło mi szybkie spojrzenie wokół, by skontrolować, że nikt na nas nie patrzy i chwyciłem go mocno za szyję, dusząc. Podniosłem go lekko w górę i bliżej siebie. Czułem, jak zaczyna swędzieć mnie cała skóra.
Nie robiło się ciekawie.
– Odpierdol się, inaczej pogadamy jak ostatnim razem – wysyczałem wściekły.
Westchnął jakoś dziwnie i uśmiechnął się tak charakterystycznie. Facet był chory, pierdolony masochista. On naprawdę potrafił wyglądać na szczęśliwego, gdy mu przypierdoliłem. Ostatecznie puściłem go, odsuwając się gwałtownie, słysząc zamykanie drzwi od samochodu. To radiowóz zaparkował niedaleko. Na szczęście wysiadający policjanci nic nie zauważyli. Byli zbyt zajęci ogarnianiem się, by zabrać kubki po kawie z Orlenu.
– Nic się nie zmieniłeś, Adam – westchnął ze swoimi dziwnym uśmiechem. – Jesteś tak samo dziki.
Wcale nie chciałem taki być. Chciałem być normalny. Dlatego ten komplement z jego strony był dla mnie jak obelga.
– Chuj ci w dupę. Nie mam z tobą interesu – warknąłem, schodząc gwałtownie w dół.
Jeszcze trochę, a naprawdę bym się na niego rzucił. Musiałem się wynosić.
Zdążyłem tylko zauważyć, jak kiwa głową na moje słowa, ale na szczęście oprócz śledzenia wzrokiem, nie poszedł za mną i nie męczył mnie więcej.
Wręcz biegiem dotarłem do taksówki i kazałem się zawieźć do domu. Miałem już serdecznie wszystkiego dosyć.
Chciałem tylko zameldować Gabrielowi, że zadanie wykonane i iść spać. Niczego więcej nie pragnąłem. Miałem tak skręcony żołądek, że nawet kolacji nie potrzebowałem.
Miałem wrażenie, że zobaczyłem demony przeszłości. A ja naprawdę chciałem tylko nowy początek, bez balastu.
Kiedy pojazd zaparkował przed główną bramą, odetchnąłem z ulgą.
– Sześćdziesiąt trzy – powiedział kierowca, a ja miałem ochotę prychnąć. W normalnych okolicznościach wolałbym drałować z buta ten kawał drogi. W życiu nie dałbym tyle pieniędzy taksówce.
Ile czekolady bym za tyle miał...
Wyjąłem portfel z kieszeni, ale zaraz w panice zauważyłem, że druga kieszeń, gdzie powinna znajdować się nowiutka komórka, jest pusta.
– Jakiś problem?
Nie odpowiedziałem. Szybko zapłaciłem i po upewnieniu się, że nie ma komórki w samochodzie, wysiadłem i zacząłem się macać po wszystkich możliwych skrytkach. Ale jak komórki nie było, tak nie ma.
Poczułem wzrastającą panikę. Może zostawiłem w gabinecie Gabriela? Bo na komendzie na pewno jej nie wyjmowałem. Przecież nagle nie wyparowała.
Zgubiłem coś drogiego, coś, co należało do Gabriela. Do diabła, to był najnowszy Iphone, którego do teraz nie ogarnąłem.
Szybko wbiegłem do domu i, zapominając zdjąć butów, wparowałem do gabinetu Gabriela. Rozmawiał przez telefon i posłał mi zirytowane spojrzenie, zwłaszcza gdy zobaczył moje buty i brak kapci.
– Tak, tak – mówił do telefonu. – Jutro, jak mówiłem.
Rozejrzałam się po biurku, ale oprócz opakowań po paczkach, nie było jej. Nawet zajrzałem pod biurko, licząc, że wypadła mi z kieszeni i jakimś cudem cicho przeturlała się pod stopy blondyna.
– Dobrze, dziękuję za informację – rozłączył się i poczułem jego ciężkie spojrzenie na sobie.
Nie patrz na niego, nie patrz na niego, nie patrz na niego, powtarzałem spanikowany, wiedząc, że jak na niego spojrzę, to dowie się wszystkiego i nie będę mógł wykrztusić słowa.
– Zgubiłeś komórkę – usłyszałem jego spokojny głos.
Nie wyszedłem spod biurka. Znieruchomiałem, zastanawiając się, czy skłamać. Normalnie bym to zrobił, ale z drugiej strony, zastanawiałem się, czy nie wejdę w gorsze gówno. Komórka ma nadajnik, a ja jej przy sobie nie mam.
A co, jak już wie?
– Adam? – ponaglił mnie.
– Przepraszam, że ją zgubiłem – powiedziałem w końcu, czując, jak żołądek mi się skręca.
Czy wywali mnie przez zgubę? Telefon na pewno był drogi. Wiedziałem, że powinienem mieć jakiś złom. Ale blondyn się uparł.
– To w porządku, nie jestem zły – powiedział zaskakująco łagodnie, co mnie zaskoczyło.
Natychmiast wstałem i spojrzałem na niego zaszokowany. Siedział spokojnie na wózku i mi się przyglądał swoimi nic niezdradzającymi oczami.
– Powinieneś – wykrztusiłem w końcu, nie rozumiejąc, dlaczego jest taki spokojny. – Na pewny był drogi.
Przymknął na moment oczy, jakby się nad czymś zastanawiał.
– To ja decyduję, co powinienem – zabrzmiał naprawdę władczo. – Adam, spokojnie, ktoś ją znalazł, jutro ją dobierzesz.
– Naprawdę? – zapytałem, nie ukrywając ogromnej ulgi, jaką poczułem.
– Zacząłem się niepokoić, że jesteś cały czas w pobliżu komendy, dlatego zadzwoniłem. Odebrał mężczyzna i zgodził się na oddanie jej jutro rano.
Poczułem zimny dreszcz. Ulga natychmiast zniknęła, kiedy połączyłem fakty.
– Chciałbym jednak, byś dziś już nigdzie nie wychodził, nie mam drugiej komórki na stanie. Przygotuję ci znaleźne dla znalazcy. Dasz mu to. Należy mu się.
Wcale nie zgubiłem komórki, myślałem panicznie. Została mi skradziona. Ten głupi chuj gwizdnął mi komórkę z kieszeni, jak go dusiłem. Wiedziałem, że znów coś będzie ode mnie chciał. Ale nie sądziłem, że posunie się tak daleko.
Facet był dziwny. Jakby się mnie przyczepił. W więzieniu łatwo go było spłoszyć i pogrozić, by trzymał się z daleka. Tutaj było inaczej. Zwłaszcza że nie byłem już w żadnej grupie przestępców, którzy by go w moje pobliże nie dopuścili. Tak właśnie było. Piers był dilerem z innego środowiska, który z niewiadomych dla mnie przyczyn chciał się do mnie dowalić.
A przy okazji był też świetnym złodziejem.
– Jak było na komendzie, nie zgubiłeś się? – zapytał mnie Gabriel, a ja jakby nie słyszałem pytania.
Czego tym razem mógł chcieć ode mnie Piers? Nie miałem władzy ani wpływów. Byłem jak bezdomny pies. Niewiele warty w świecie przestępców. Zwłaszcza teraz, kiedy postawiłem na normalną pracę.
– Adam?
Może gdybym jednak poszedł do Stopy i wszedł w nielegalną mechanikę, to by chciał coś ode mnie. Ale teraz?
Zostało tylko jedno. Pieniądze.
– Adam, mówię do ciebie.
Tylko problemem było to, że mimo ogromnej wypłaty, nie miałem na koncie ani grosza z prywatnych pieniędzy. Przecież nie wyciągnę forsy z kontrolowanego konta Gabriela. To byłaby kradzież, która nie poszłaby mi po uszach jak zgubienie komórki.
Poza tym, nawet jakbym miał pieniądze, moje konto jest monitorowane przez blondyna. Byłem śledzony na każdym kroku i wypłacenie dużych kwot pieniędzy nie uszłoby uwadze mojego szefa. Na pewno by zapytał. A co ja miałbym mu wtedy powiedzieć?
– Adam! – wrzasnął mi do ucha, a ja aż podskoczyłem.
Spojrzałem na niego zdezorientowany.
– Co się dzieje? – zapytał mocno, marszcząc brwi. Nawet nie zakodowałem, kiedy do mnie podjechał. – Mówię do ciebie, a ty mnie nie słuchasz. O czym myślisz?
– Ja...
Przecież mu nie powiem. Wtedy dowie się, że byłem w więzieniu. Że jestem mordercą.
– Nie było detektywa, więc zostawiłem dokumenty dyżurnemu – wyznałem, by odciągnąć go od mojego dziwnego zachowania. – Mogłem tak zrobić? – zapytałem, udając zrównoważonego emocjonalnie.
W rzeczywistości drżałem od środka.
Zmarszczył mocno brwi. Nie wyglądał na zadowolonego, ale ostatecznie się zgodził, przypominając, żebym następnym razem do niego zadzwonił, jakby taka sytuacja miała miejsce.
Przynajmniej miałem dotychczas tydzień zwykłego, spokojnego życia, pomyślałem, słuchając jego pouczeń. Nawet za tak niewiele byłem wdzięczny.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top