Rozdział 42
W życiu chyba szybciej nie wystartowałem i szybciej nie biegłem. Cóż, nie byłem mały. Właściwie natychmiast rzuciłem się wszystkim w oczy, biegnąc przez ulicę w stronę faceta.
On również mnie zauważył.
Zobaczył mnie i natychmiast zrozumiał, że biegnę na niego i jest zagrożony. Ciężko byłoby tego nie poczuć, jak ktoś taki jak ja biegł w jego kierunku.
Wbiegł w uliczkę między kamienicami. Nie było tutaj lamp, więc przemieszczanie się było okropnie trudne. Dla mnie, jak i dla niego.
Potknąłem się o stare butelki, co spowodowało lekką przewagę dla tego gościa w płaszczu.
Jednak wiedziałem, że go złapię. Byłem szybszy, sprawniejszy niż on. Musiał być przeze mnie złapany.
Przeskoczyłem przez pojemnik na śmieci, który został przewrócony przez faceta w płaszczu. Wybiegł na ulicę i skręcił w prawo, niknąc mi z oczu. Parę sekund później również wyskoczyłem na inną, już rozświetloną ulicę. To była główna ulica.
Wziąłem jeden głębszy wdech i znów wystartowałem w dół ulicy. Widziałem go doskonale, choć był dość daleko jak na mój gust.
A to mi dodało tylko powera. Adrenalina aż huczała mi w uszach. To było niesamowicie ekscytujące.
Nawet nie czułem, jak moje stopy uderzają o chodnik. Naprawdę. Miałem wrażenie, że niemal pędzę w powietrzu.
Różnica w dystansie zaczęła się dość szybko skracać, aż w końcu byłem od niego niespełna trzy metry, kiedy gwałtownie skręcił w prawo.
Prosto do jakiegoś baru, przy którym stały motocykle. Nie zwróciłem uwagi na nazwę baru, zaraz wskoczyłem za nim do środka.
Było sporo ludzi. Wszyscy w skórzanych spodniach i kurtkach, popijając piwo. Nawet nie spodziewałem się takiego miejsca w stolicy. W centrum miasta.
Takie rzeczy raczej kojarzą się z przydrożnymi barami w Ameryce.
W każdym razie to naprawdę nie miało żadnego znaczenia. Liczył się tylko ten świr w płaszczu.
Cóż, trochę mnie poniosło. Zresztą, zawsze kiedy uderza mnie adrenalina. Nie panowałem nad siłą, nie myślałem o konsekwencjach uderzenia.
– Chce mnie zabić! – wrzasnął desperacko, nim go kopnąłem w plecy tak mocno, że poleciał metr do przodu wprost na brudną podłogę lokalu.
Odważny z niego gość, no nie powiem.
Podszedłem do niego, nie przejmując się innymi ludźmi. Chwyciłem go za włosy, jakie miał jeszcze na swojej łepetynie i syknąłem pełen agresji:
– Za kutasa cię powieszę, chuju.
Może wyszło trochę strasznie. Ale to było nic w porównaniu do czego jestem zdolny, kiedy tracę całkowicie kontrolę nad sobą podczas furii.
– Samosąd? Lubię samosądy... – usłyszałem głęboki, męski głos, który rozszedł się po lokalu.
Spojrzałem na faceta przy barze. Siedział niechlujnie i dopiero teraz zauważyłem, że niektórzy z tu obecnych wymierzyli we mnie broń.
Nielegalną broń.
Do diabła, gdzie ja trafiłem?
Spojrzałem prosto na faceta, który dał znak dłonią, by schowali spluwy. Wydawało się, jakby to on tutaj rządził tymi wszystkimi osobami.
Był wysokim, owłosionym i wytatuowanym gościem. Tatuaże nie były moje, ale zdecydowanie miały przynależność gangsterską. Rozpoznałem symbolikę.
Był kimś wyjątkowym. Był kimś wielkim. A wąż na jego szyi tylko mnie w tym utwierdzał.
Przede wszystkim był bardzo niebezpieczny.
– Adam Miller, jak mniemam. – Uśmiechnął się drapieżnie.
Przyjrzałem się gościowi. Skąd mnie zna? To niekoniecznie źle. Wiele przestępców w końcu mnie zna. Jednak obawiałem się jego spojrzenia, jego uśmiechu.
Jakby coś knuł z moim udziałem.
– Może – mruknąłem z wahaniem, przyciskając kolanem gościa do ziemi.
Zacharczał jakoś dziwnie, więc trochę poluźniłem uścisk.
– Wszędzie rozpoznam najlepszego tatuażystę polecanego przez Stopę – powiedział, a ja miałem ochotę się speszyć.
Och, cóż, dobrym tatuażystą rzeczywiście jestem. No ale nie przesadzajmy, dopiero się poznaliśmy...
Zaraz, czy ja jestem debilem, że o tym pomyślałem?
Już wiedziałem, kim jest. Znał Stopę. Był najważniejszym gangsterem, wiedziałem to po tatuażach. To jak nic Boss. Osoba, do której pierwotnie miałem zadzwonić, nim spotkałem Gabriela na swojej drodze. To on miał mi dać pracę w przestępczych kręgach mechaniki samochodowej.
Czując jego przytłaczającą aurę i władzę, jaką dzierżył, ucieszyłem się, że cudem trafiłem pod skrzydła Gabriela. To naprawdę istny cud.
– Proszę wybaczyć, mam interes do skończenia – powiedziałem odważnie, ale grzecznie.
Wiedziałem, że gość taki jak on jest uczulony na szacunek.
Nie powiem mu przecież, że biorę gościa na policję. Wyglądał na gangusa, a każdy gangus zaczyna zachowywać się nieufnie i agresywnie na słowo „policja".
Podniosłem go jednym szarpnięciem i wykorzystałem chwyt łokciowy, jaki zdołałem nauczyć się od Darii. Był całkiem pomocny. Facet był całkowicie pode mną, pod moje dyktando.
Patrzył na mnie ciężko. Jakby z fascynacją. To było całkiem straszne.
No i oczywiście, w tym ciężkim momencie musiał wpaść cały czerwony, spocony i zdyszany Piers, jakby miał zaraz paść na ziemię i umrzeć.
– Zdecydowanie możesz wystartować w olimpiadzie – wycharczał i oparł się o ścianę.
Sapał jak koń. Ale może to przez to, że było bardzo cicho? Nikt nic nie mówił, skupiając spojrzenie całkiem na mnie.
– Zamknij się, Piers – warknąłem, idąc w jego stronę.
Musieliśmy się stąd szybko wydostać i jechać na komendę.
– Gdzie go bierzesz? – wysapał, nie przejmując się aktualnym miejscem. – Jestem padnięty.
Posłałem mu znaczące spojrzenie, by się zamknął i po prostu ze mną poszedł. Musieliśmy stąd wyjść, z tego gangsterskiego baru. Zanim ktoś zainterweniuje, Boss będzie chciał mnie zwerbować, a facet w płaszczu wyjdzie z szoku i zacznie się szarpać. Teraz był zrezygnowany, bo kumple mu nie pomogli, jednak zaraz zacznie walczyć, wyczuwałem to.
– Przechodzę na emeryturę. Coś mi pstrykło w kolanie – jęczał dalej, by mu współczuć.
– Zamknij się w końcu, kurwa! – krzyknąłem wściekły.
On naprawdę nie rozumie powagi sytuacji? Niech się rozejrzy.
– Okej.... – przestraszył się i zamilkł potulnie.
Dopiero wtedy się rozejrzał i zrozumiał. Zrozumiał i z podkulonym ogonem zwiał zaraz za mną, żegnając się grzecznie z całym barem.
Nie było szans, by nie wiedział, kogo właśnie spotkaliśmy.
– Ja pierdolę, ja pierdolę, ja pierdolę – jęczał przerażony, idąc za mną ulicą. – Jezus Maria, Boss. To był Boss.
By utrzymać podejrzanego, boleśnie wykręcałem mu rękę. Dzięki temu był grzeczny. A gdy na niego warknąłem, zamknął się, poddając całkowicie.
Chyba się mnie bał.
– Będzie ciebie chciał, Adam – szepnął spanikowany Piers. – Brakuje mu tatuażysty, a ty...
– Piers, zamknij się – warknąłem, widząc parking dla taksówek. – Zawsze wybiorę Gabriela, dla nikogo innego nie będę pracować. Nie chcę wracać do paki.
– Och... – westchnął, jakby zaskoczony i lekko rozczarowany.
– Daj mi komórkę, muszę zadzwonić po psy – rzuciłem pewnie.
Miałem plan.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top