Rozdział 41
To się nazywa miłość, to się nazywa miłość, to się nazywa miłość, Adam.
Miłość.
Słowa te odbijały mi się jak echo w głowie, a ja nie mogłem ich przetrawić. Miłość. Czuję... miłość?
To niemożliwe. Znaczy jasne. Nigdy nikogo prawdziwie nie kochałem. Nie tak romantycznie, jak przedstawiają to filmy. Więc miałem prawo nie do końca to zrozumieć. Ale...
Ale Gabriel był facetem. Moim pracodawcą. Czy naprawdę go pokochałem?
A to nie jest tak, że jest po prostu dla mnie miły i się do niego przywiązałem.
To tak nie działa?
W każdym razie słowa Piersa doskonale pasują do moich uczuć do blondyna, ale...
To dziwne. Jak to się stało?
Znaczy... ja nie mogę.
Ja nie mogę go kochać w romantyczny sposób. Nie mogę. Koniec, kropka.
Przecież on się zezłości. Wiem, że jest tolerancyjny, ale... przecież w umowie mi zabronił. Nie mogę nikogo pokochać, bo to znaczy, że mnie wywali. A ja nie chciałem odchodzić. Chciałem być przy nim.
A jak dowie się, że to on? Zezłości się? Nie uwierzy mi? Przestanie mnie tak miło traktować, bym nie robił sobie nadziei?
Nie chciałem, by mnie traktował chłodniej. Uwielbiałem, gdy jest dla mnie miły i czuły.
I wtedy wpadłem w panikę. On nie może się dowiedzieć. Nie ma szans.
Piers mówi bzdury, a nawet jeśli rzeczywiście to prawda, to muszę sobie wmówić, że nie. Że wcale to nie jest miłość, zauroczenie, przywiązanie głębsze niż przyjacielskie. To nie ma znaczenia. Nie chciałem go stracić, więc moje uczucia muszą zostać ukryte.
– Adam? Chciałem ci powiedzieć, że... – zaczął Piers, ale ja niespecjalnie przejąłem się jego poważnym tonem głosu.
Wstałem gwałtownie. Nie mogę tu zostać, a raczej... nie mogę tutaj usiedzieć. Musiałem to wychodzić.
– Muszę iść – oświadczyłem.
– Co?
– Muszę wyjść – rzuciłem i błyskawicznie wyszedłem z loży i skierowałem się do wyjścia.
– Adam!?
Potrzebowałem powietrza i przestrzeni. Potrzebowałem chwili bycia sam, by ułożyć swoje szalejące myśli.
Myśli, z którymi nie mogłem sobie poradzić.
A może to jakiś rodzaj manipulacji ze strony Piersa? Przecież to jest prawdopodobne. Na pewno znał się na tym. Wbrew pozorom dilerzy znają się na tym, by uzależniać od siebie ludzi i sprzedawać więcej towaru.
Coś tam wiedziałem o ich działalności.
Wyszedłem z tego miejsca, taranując ramieniem ludzi, którzy się napatoczyli po drodze. Nie przejmowałem się nimi, właściwie, nie chciałem nikomu spojrzeć w oczy.
Może tylko udzieliła mi się ta atmosfera i emocje nie są moje? Może tak być, prawda?
Powietrze na zewnątrz było zimne. Wręcz lodowate, co trochę mnie otrzeźwiło. Nudności dzięki temu szybko minęły, ale czułem się całkowicie wykończony.
Pokonałem szybko parę metrów, aż w końcu zatrzymałem się i oparłem o ścianę budynku. Odetchnąłem. Było mi lepiej, choć nadal czułem się paskudnie. Całkowicie zdezorientowany.
– Czy ja to czuję, czy ja tego nie czuję?
To nie ma znaczenia, pomyślałem sobie zirytowany. To nie ma kurwa żadnego znaczenia. Nie mogę czuć żadnego dziwnego, romantycznego uczucia do swojego szafa. Do Gabriela. Przyjaciela, którego bardzo długo nie miałem.
Gość daje mi pracę, dom i opiekę. Nie chcę stracić jego zaufania i tej swobody zachowywania się przy nim.
To nie ma znaczenia.
Przejdzie mi, pomyślałem, prostując się i zawracając. Na pewno szybko minie, jestem idiotą w takich sprawach. Może nawet zapomnę o tym dziwnym uczuciu, o którym uświadomił mi Piers.
Tak, na pewno.
Powinienem wracać do Piersa.
Obiecałem mu. Umowa obowiązywała mnie przecież jeszcze przez parę godzin. Nie mogę tak po prostu zwiać. Muszę do niego wrócić. Poproszę go, byśmy sobie poszli z tego miejsca i w spokojniejszym miejscu będzie mi lepiej.
Minąłem kolejkę do klubu, która chciała się tutaj dostać, by się zabawić. Dopiero teraz zobaczyłem, jak wiele osób chce tam wejść. To musiał być popularny lokal. W sumie dochodziła dwudziesta trzecia, o tej godzinie chyba dopiero wszystko się zaczyna, prawda?
Pokazałem pieczątkę ochroniarzowi i wszedłem z powrotem do środka. Muszę pogadać z Piersem, byśmy sobie już stąd poszli. Jestem pewny, że na nasze miejsca wejdą bardziej chętne do bycia tutaj i zabawy, osoby.
Podchodząc do naszego miejsca, zauważyłem, że Piersa nie ma. Za to stał przy nim barman i drapał się w łysą głowę.
– Pan tu siedział? – zapytał, kiedy obok niego stanąłem.
Nie.
– Tak – powiedziałem mimo woli.
– Proszę zapłacić. Już myślałem, że uciekliście. Pan Piers mówił, że rozliczy się na końcu również za lożę, a was nie było – tłumaczył.
No chyba nie. Rozejrzałem się jeszcze raz. Piersa rzeczywiście nigdzie wokół nie było.
Zajebiście.
Nie miałem wielkiego wyjścia. Gość wyglądał, jakby był gotowy wezwać bramkarzy i poprosić, by spuścili mi wpierdol.
Wyciągnąłem swoją kartę kredytową.
Gość jest, kurwa, martwy, myślałem. Gabriel jak nic zobaczy moją transakcję w historii banku. I zobaczy, gdzie ona była.
Jak mu się wytłumaczę? Nie wytłumaczę się.
Lepiej, żeby gość nie został przeze mnie znaleziony, bo zostanie zmiażdżony w ziemię.
Jednak sam sobie jestem winny. Debil pewnie za mną poszedł i gdzieś się minęliśmy.
Jestem skończony, pomyślałem, przykładając swoją kartę do czytnika.
Pyknięcie akceptacji zwiastowało moje ogromne kłopoty.
Jestem skończonym idiotą i to niepodważalnie. Dlaczego do diabła Piers nie zapłacił z góry?!
Ruszyłem do wyjścia z zamiarem znalezienia tego gościa. W rzeczywistości złość była tylko fasadą. Byłem przerażony.
Jak nastolatek, który zbił kryształowy wazon swojej matki na imprezie. Wiedziałem, że to wszystko moja wina.
Nim wyszedłem, sprawdziłem najpierw korytarz i łazienkę. Z łazienki wyszedłem tak szybko, jak wszedłem, kiedy zobaczyłem, że mógłbym tam przerwać niektórym osobom.
W każdym razie Piersa raczej tam nie było.
Najbardziej prawdopodobne było, że facet wyszedł. Jeśli by tak nie było, barman by go zauważył i to jego zaczepił.
Znów wyszedłem na zewnątrz, a jeden z ochroniarzy posłał mi krzywe spojrzenie. No tak. W krótkim czasie mijałem go już trzy razy.
Ponownie odetchnąłem chłodnym powietrzem i rozejrzałem się uważnie po ulicy.
Nic.
I wtedy zobaczyłem pewną postać. To nie był Piers, ale też mnie zainteresował. Postać była wysoka. Mężczyzna o ciemnych włosach i skórzanym płaszczu jak z Matrixa.
Stał w miejscu, gdzie nie rzucał się w oczy, choć był blisko lampy ulicznej. Jednak moją uwagę przyciągnął. Nie tylko dlatego, że palił fajkę i wgapiał się w kolejkę wstępu do klubu. To jego tatuaże zwróciły moją uwagę. Drobne tatuaże na dłoni i twarzy. Moje tatuaże. Symbole, które doskonale znałem.
Łuk na policzku, krzyżyk na skroni. No i najważniejsze.
Symbol Zodiaka na szyi.
Kółeczko i krzyżyk. Jedyny taki tatuaż, jaki zrobiłem.
Pamiętam to, pamiętam jak go tatuowałem i jego fascynację seryjnym mordercą nazywanym Zodiakiem. Pamiętam jego opowieści, jak się tym ekscytował. Pamiętam słowa.
„Takim geniuszem zbrodni mogę być".
Wszystko wskoczyło jakby na swoje miejsce. Zrozumiałem, kim jest i że to musi być on.
Mogłem się mylić, oczywiście. Może coś mi się wydaje, przypadek, że tu jest, że ma ten tatuaż i stoi w kącie tak podejrzenie i z takim mrocznym spojrzeniem.
– Adam, kurwa, tu jesteś! – No i jak można się było spodziewać, Piers się pojawił jak królik z kapelusza.
Nie spojrzałem na niego. Nadal wgapiałem się w mężczyznę.
Piers spojrzał w tym samym kierunku co ja. Wciągnął powietrze gwałtownie i rzucił ściśniętym głosem:
– Ten płaszcz...
Tyle wystarczyło.
Rzuciłem się za nim. Praktycznie od razu, instynktownie.
– Adam?! Adam! Nie! – wrzeszczał za mną Piers.
Przypomniały mi się słowa Gabriela.
Bądź bezpieczny. Masz zakaz rzucania się na przestępców.
Przepraszam, Gabriel.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top