Rozdział 34



Pobrudził mi koszulkę. Jak ja się wytłumaczę z krwi na ubraniu? To w ogóle da się wyprać? Jeśli nie, to Tatiana mnie zabije, w końcu ona zajmuje się praniem i ma wręcz obsesję na punkcie tego, by ładnie pachniało.

Podniosłem wysoko dłonie, nie wiedząc, co zrobić. Gość mnie obejmował, a ja nie wiedziałem, czy go poklepać po plecach, czy przyłożyć, upominając, by mnie nie dotykał.

W ogóle byłem tak drażliwy na jego dotyk, tak nieufny, że nie wiedziałem, czy rzeczywiście jego dłoń poniżej mojego krzyża to tylko przypadek, czy znów jego głupia czepliwość i dotykalstwo.

Nie ruszał się, nic nie mówił. A ja wewnętrznie panikowałem, bo nie wiedziałem, co się dzieje. Co zrobić, jak się zachować w tej sytuacji?

– Eeee, płaczesz? – powiedziałem zmieszany, widząc, jak jego barki się trzęsą, jakby od niemego szlochu. – Ludzie się gapią – powiedziałem zestresowany, widząc jakąś starszą panią ze swoim Yorkiem, która, idąc, na nas zerknęła. – Weź, Piers, bo nie wiem, co zrobić – powiedziałem zagubiony.

– Czasem jesteś zbyt miły, Adam – westchnął, odsuwając się w końcu ode mnie.

Najpierw zwróciłem uwagę na czerwoną smugę na jasnej koszulce, następnie na zmasakrowaną twarz Piersa. Jan raczej był przeciętnej urody, taki niepozorny gość z sąsiedztwa. Oczywiście, gdyby nie rozszerzone źrenice, wory pod oczami, popękane usta i kolczyki na twarzy.

Był niepozorny i chyba to pomagało mu w jego nielegalnym biznesie.

– Jednak powinienem ci przyłożyć – odpowiedziałem mu na zaczepkę, choć w sumie chyba nie dałbym rady dołożyć cegiełkę do jego widocznych już ran.

– Co tu robisz? – zapytał, wgapiając się we mnie ogromnymi oczami z dołu.

– Idę na siłownię – powiedziałem szybko. – Co ty tu robisz w takim stanie?

Przymknął oczy i odchylił delikatnie głowę w bok. Chyba zbierał myśli. Piers w swoich ruchach był raczej ślamazarny, co zazwyczaj zrzucałem na narkotyki, jednak to była hiena. W sekundę mógł się na mnie rzucić, a ja bym nie wiedział, w której sekundzie wstał i mnie powalił na ziemię.

Był szybki i cwany, dlatego nadal trzymałem się na baczność.

– Mam kłopoty – wyznał, patrząc na mnie szczeniackim spojrzeniem naćpanych oczu.

– Widać. Co brałeś?

Uśmiechnął się słabo, ledwie widocznie.

– Tylko Marysię, ale nie o tym mówię.

– Wisisz komuś forsę? – zagadnąłem, bo zazwyczaj o to były problemy i niesnaski.

– Jestem czysty. Mogę się pokusić, że zarabiam więcej niż twój szefuncio. – Określenie Gabriela powiedział pogardliwie.

Nie wiem, dlaczego tak bardzo go nie lubił i się do niego doczepił.

– Jaki ty masz do niego problem, co? – zirytowałem się.

– Jak nasłał na mnie policję, to mam do niego większy problem niż miałem wcześniej – prychnął.

Zamrugałem ogłupiały. O czym on mówi?

– Co? – wykrztusiłem.

– Jak zwykle nie wiesz, co się wokół ciebie dzieje, Adam.

– Jak to nasłał na ciebie policję?

– Czasem mam wrażenie, że jesteś w bańce i gówno się do ciebie nie przykleja.

Coraz bardziej irytowałem się na jego słowa. Czy on zaczyna mówić szyframi, czy to ja już kompletnie ogłupiałem?

– Chyba się pogubiłem – przyznałem, poddany.

Uśmiechnął się dziwnie i wytarł resztki krwi spod nosa.

– Wiedział, że jestem dilerem, nasłał na mnie policję, żeby przeszukała mi dom i znów mnie wsadzili. Na pewno chciał mieć spokój ode mnie – wzruszył ramionami, jakby to było nic takiego. – Na szczęście jestem weteranem w życiu przestępczym i nie trzymam dragów w mieszkaniu. Wiesz, niezły chujak z niego. Pali za sobą mosty, likwiduje wszystko, co mu nie pasuje. Trochę o niego popytałem.

– Co? Co ma Gabriel do... – zacząłem zdezorientowany do granic możliwości, kiedy mi przerwał, zmieniając szybko temat:

– Zastanawiam się, dlaczego trzyma cię tak blisko pod kloszem – mruknął, przyglądając się mi.

– Dostałeś w łeb – podsumowałem, gotowy zadzwonić po karetkę. – Nie rozumiem...

– Ech – westchnął, przerywając mi i znów się zgarbił. – Chyba lepiej, żebyś nie wiedział.

Tupnąłem nerwowo stopą podenerwowany tą dziwną rozmową. Niewiele rozumiałem, a w każdym razie nie docierało do mnie to, co mówi Piers. A zwłaszcza to, o czym mówił o Gabrielu.

– Zaraz się wkurzę – powiedziałem, czując bezradność. Nie wiedziałem, jak się zachować.

– Ostatnio pojawił się gość, który ma problem – powiedział, zmieniając kompletnie tor rozmowy.

– Problem – powiedziałem enigmatycznie, zastanawiając się, dlaczego nagle tak zmienia tematy.

– To świr – dodał.

Coraz bardziej się irytowałem w tej rozmowie. Nie rozumiałem kompletnie nic.

– Chcesz karetkę? – zapytałem, myśląc, że to wina wstrząsu mózgu. Pochyliłem się i po długim wahaniu odgarnęłam mu zlepione włosy z czoła, by widzieć lepiej jego oczy.

Jego naćpane oczy.

– Ostatnio na mieście pojawił się świr – kontynuował, łapiąc mnie za nadgarstek. Chyba chciał przytrzymać moją dłoń na swoim czole.

– Tak? – zapytałem, zastanawiając się, czy dam radę jedną ręką wykręcić numer alarmowy.

– Gość, który ma chyba poważny problem do gejów.

Na jego słowa aż mnie sparaliżowało. Czy on właśnie powiedział...

– I zdobył informację, że też nim jestem – powiedział cicho. – I chyba chciał mnie właśnie dopaść.

Ja pierdolę.

Stałem sztywno, wpatrując się w niego tępo. Potrzebowałem paru sekund, by dojść do siebie i znów poprawnie funkcjonować.

– Jedziemy na policję – powiedziałem szybko, błyskawicznie szarpiąc go do góry, by wstał.

– Co?

Ja również nie wierzyłem, że te słowa przeszły przez moje usta. Jednak miałem teraz żywego świadka zdarzenia, który może pomóc rozwiązać sprawę.

Nie wiem, skąd wzięła się we mnie taka zawziętość do tej sprawy, nie wiem, czemu moją pierwszą myślą było, by detektyw Drygas się o tym dowiedział.

Chyba padło mi na mózg przez tę wolność. 


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top