Rozdział 3



Próbowałem desperacko dodzwonić się do Stopy, ale, jak na złość, akurat teraz został wrzucony do izolatki przez bójkę. Przez następne kilka dni nie mogłem z nim porozmawiać.

Byłem w czarnej dupie i nie wiedziałem, co ze sobą zrobić.

Postanowiłem nawet nie próbować kombinować z tym nieszczęsnym numerem, bo kto wie, gdzie tym razem się dodzwonię.

Dlatego zrobiłem to, co zawsze w stresującej i dramatycznej sytuacji. Owinąłem się w burrito z koca i tak przeleżałem cały poprzedni wieczór i poranek następnego dnia. Użalałem się nad własnym idiotyzmem, nie mając nic lepszego do roboty. Nie miałem tu telewizji, a jeść mi się nie chciało.

Wiedziałem, że muszę wziąć się do roboty, wiedziałem, że nie mogę tak długo, ale kompletnie nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Byłem zagubiony, prawie przerażony swoją przyszłością.

Drzemałem w ciepłym kokonie, czując się szczęśliwy, że mam aktualnie ciepłe łóżko i dach nad głową. Jednak z tego błogiego stanu wyrwał mnie motelowy telefon. Natychmiast się poderwałem i spojrzałem na telefon stacjonarny na szafce nocnej.

Przecież zapłaciłem za kilka dni z góry, pomyślałem zaskoczony. Nie mogłem tego zignorować, musiałem odebrać i dowiedzieć się, co się stało.

– Halo? – odebrałem, czując suchość w gardle.

Odchrząknąłem. Miałem strasznie zachrypnięty głos. W sumie, co się dziwić, od wczoraj nic nie piłem i nie jadłem.

– Dzień dobry, panie Miller. Przepraszam, że pana obudziłam – powiedziała sympatyczna recepcjonistka, która uśmiechała się za każdym razem, kiedy przechodziłem obok niej. – Ktoś pilnie chce z panem porozmawiać.

– Ze mną? – zapytałem zaszokowany.

Przecież nikt nie wie, że tu jestem, ba, kto w ogóle chciałby ze mną rozmawiać?

– Tak, przełączam go na linię drugą, proszę wcisnąć też ten przycisk.

Zamrugałem, ale się zgodziłem. Poprawiłem się na łóżku i wcisnąłem przycisk numer dwa.

– Dzień dobry, Miller – usłyszałem natychmiast, zanim przynajmniej wziąłem pierwszy wdech.

Rozpoznałem głos. Nie dało się go pomylić z żadnym innym. A wystarczyło mi do tego jedno spotkanie.

– Skąd wiesz, gdzie jestem? – zapytałem, czując niepokój.

Czy ten gość jest gangsterem, jakimś niebezpiecznym szefem mafii? Ma tyle pieniędzy, że nie zdziwiłbym się, gdyby maczał palce w czymś nielegalnym.

– Mam swoje sposoby – odpowiedział mi śmiertelnie poważnie.

Teraz czułem zimne przerażenie. Czy to, co się dzieje, jest realne? W jakie gówno mogłem się wpakować po dwóch dniach na wolności?

– Czego chcesz? – Powoli czułem, jak się denerwuję. Jak wpadam w panikę, włącza mi się agresja.

Zawsze, kiedy się boję, reaguję agresją. Teraz nie było inaczej.

– Grzeczniej – upomniał mnie surowo, jakbym był niesfornym przedszkolakiem. – Zostawiłeś coś u mnie.

Zmarszczyłem brwi. Co mogłem zostawić w jego domu, jeśli nic nie posiadałem?

– Co?

– Chcę, żebyś tutaj wrócił – powiedział pewnie, niemal rozkazująco.

Milczałem przez chwilę całkowicie zdezorientowany.

– Zwariowałeś? Przecież wyjaśniliśmy sobie, że pomyliłem... – zacząłem, ale nie dał mi dokończyć.

– Chcę cię widzieć tu za godzinę – przerwał mi dobitnie. – Jeśli się tu nie pojawisz, będę mniej miły – zagroził i się rozłączył.

Co za despota!

Sam nie wiedziałem, co czuć. Warcząc na własną głupotę, wstałem i zacząłem się ubierać. Co mogłem zostawić? Czego ten człowiek ode mnie chce? Do czego jest zdolny?

Z takimi właśnie ponurymi myślami wyszedłem z motelu na tramwaj. Czułem się trochę zmanipulowany.

Ale w sumie, wolałem wiedzieć, o co chodzi.

Mimo że facet był na wózku, był równie groźny jak szef gangu narkotykowego z Pruszkowa, który pewnego dnia trafił do więzienia w sąsiednim bloku. Nigdy nie zapomnę jego zimnych oczu. Ten blondyn miał identyczne.

Kim on jest?, myślałem desperacko podczas drogi.

Trochę się bałem, łagodnie mówiąc. Naprawdę nie chciałem problemu, kłopotów i niebezpieczeństwa. Czy to takie trudne, żyć normalnie? Chciałem nudnego, normalnego życia. Nawet jeśli miałbym przejść przez nie samotnie.

Czy to tak wiele? Czy do końca swoich dni będę musiał się męczyć i walczyć o przetrwanie?

Kiedy zastanawiałem się nad zatrudnieniem w Biedronce i czy sprawdzają karalność, doszedłem do bramy wejściowej rezydencji numer siedem.

Zdenerwowany zadzwoniłem tak jak wczoraj, ale tym razem otworzono mi bramkę od razu.

Zmieszany wszedłem na teren rezydencji, powtarzając sobie, że wcale mnie tam nie zamorduje i mam większe szanse niż facet na wózku.

Drzwi otworzył mi ten sam lokaj i jak zwykle bez słowa zaprowadził mnie do tego samego gabinetu. Znów poczułem się lepiej, przechodząc z nijakiego korytarza do ciepłego gabinetu.

Siedział w tym samym miejscu jak na poprzednim spotkaniu. Różnica była taka, że tym razem nie patrzył w monitor, ale w stronę dużego okna, z którego wpadały promienie słoneczne.

Nie zareagował, kiedy się pojawiłem. Nawet na mnie nie zerknął.

Zamknąłem za sobą drzwi i stanąłem przy wyjściu, nie ruszając się. Nie odezwałem się. Obserwowałem go w ciszy, wiedząc, że wie, że tu jestem.

– Masz te same ciuchy na sobie co wczoraj? – odezwał się w końcu na przywitanie.

On jest naprawdę wredny, pomyślałem.

– Lubię ten styl – odpowiedziałem, starając się być opanowany, wręcz wyluzowany.

– Nie pytam o to. – Finalnie na mnie spojrzał. W końcu, pomyślałem.

Zastanawiałem się, jak to jest, że wiedział, w co jestem ubrany, skoro ani razu na mnie nie spojrzał, odkąd tu wszedłem.

– A ja odpowiadam ci to – odpowiedziałem mu w końcu niegrzecznie.

Może miał rację czepiania się mojego stroju. Znoszone adidasy, wytarte stare spodnie i bluza. Na ulicy nie rzucałem się w oczy, natomiast w tym miejscu, przed nim, zdecydowanie słabo się prezentowałem. Zwłaszcza że on był ubrany w elegancką koszulę.

Wartą pewnie więcej niż całe moje zarobione pieniądze w więzieniu.

Patrzył na mnie ciężko, bezbarwnie. Już myślałem, że powie mi, że mam się wynosić, jednak tego nie zrobił. Siedział i patrzył na mnie, jak stoję przy drzwiach.

– Co tu robię? – Znów pękłem pierwszy. Znów nie wytrzymałem presji, jaką wytworzył.

– Zostawiłeś papierek po cukierku. – Wskazał na przezroczysty papierek, który rzeczywiście mógł należeć do mnie, bo lubiłem takie miętówki. – Bardzo nie lubię śmiecenia.

Papierek leżał na środku pustego biurka. Jak eksponat w muzeum.

– Żartujesz sobie ze mnie? – powiedziałem z niedowierzaniem.

On sobie jaja robi, tak? Wezwał mnie z powodu papierka, który wypadł mi jakimś cudem z kieszeni?

– Jestem całkowicie poważny – odpowiedział mi.

Poczułem coś dziwnego w piersi. Może rozczarowanie? W każdym razie na pewno było mi troszkę wstyd, że wezwano mnie tutaj dlatego, bo śmieciłem.

Najeżony, starając się nie zarumienić, ruszyłem szybkim krokiem w stronę biurka, by wziąć ten przeklęty papierek i uciec z tego cyrku.

Stanąłem przed biurkiem, naprzeciwko mężczyzny i chwyciłem ten papierek. W tym samym momencie, kiedy chciałem zabrać dłoń i schować papierek do kieszeni, blondyn chwycił mnie za rękę. Jego dłoń był zimna, blada, a palce długie.

Spojrzałem na niego zaszokowany.

– Siadaj – rozkazał.

Natychmiast się najeżyłem. Wyrwałem błyskawicznie dłoń i cofnąłem się o krok.

– Nie będziesz mi rozkazywał! – krzyknąłem, wyprowadzony z równowagi.

Kim jest, żeby mi rozkazywać i robić ze mnie idiotę?

Jednak, mimo mojego wybuchu, nie wydawał się zaskoczony. Wręcz przeciwnie, stał się jeszcze bardziej chłodny i spokojny.

– Siadaj i słuchaj – rozkazał dziwnie łagodnym tonem, na co natychmiast wziąłem wdech i się uspokoiłem. Nie chciałem na niego krzyczeć, a jego brak reakcji trochę mnie utemperował. – Bo to może zmienić twoje życie.

Milczałem, nie ruszając się. Czy on chce mnie wcisnąć w jakiś szemrany interes, po którym znów wrócę do więzienia, ale tym razem na dożywocie?

– Chcesz zmienić swoje życie? – Nacisnął, kiedy nadal milczałem. – Chcesz pracy, prawda?

Chciałem normalnej, uczciwej pracy bardziej niż czegokolwiek innego.

– Tak... – powiedziałem z wahaniem.

Do czego on dąży?

– Więc siadaj, Adam. – Tym razem byłem pewny, że mówił łagodnym, uspokajającym tonem.

Prawdopodobnie nie jego propozycja, ale sposób w jaki wypowiedział moje imię, sprawiło, że na sztywnych nogach podszedłem do krzesła i usiadłem. Wpatrywałem się w niego, starając się utrzymać fasadę twardziela.

Jednak oczy tego mężczyzny przewiercały mnie tak, jakby przechodził przez wszystkie moje mury obronne, które budowałem latami. Nie podobało mi się to. Czułem się odkryty, jak bezbronny chłopiec przed jego bystrym spojrzeniem.

Siedziałem sztywno, wmawiając sobie, że wcale nic o mnie nie wie. Że nie wie, jak przerażony i speszony jestem.

– Jak wiesz szukam pracownika – zaczął, splątując palce w uścisku i oparł łokcie o blat biurka.

– Tak – powiedziałem z wahaniem. – Opiekuna – przytaknąłem.

– Byłbyś zainteresowany?

– Ja? Ja jestem mechanikiem.

– Wiem.

– Nie mam przeszkolenia medycznego.

– Nie musisz mieć.

– Jak to nie muszę? Opiekun dla osób niepełnosprawnych musi mieć.

Zmrużył oczy.

– Nie podoba mi się to słowo. Nie używaj go – upomniał ostro.

– Nie za bardzo rozumiem, dlaczego mi to proponujesz.

– Ponieważ chcę. Szukam opiekuna, nie medyka. Osoby wypełniającej mój czas i załatwiającej moje sprawy. Nie oczekuję od ciebie niczego w zakresie specjalistycznym i medycznym. Mam do tego osobnych ludzi.

– Nadal nie rozumiem – wyznałem.

– Czy jesteś w stanie podnieść osiemdziesiąt kilo?

Czy on naprawdę nie ma większych wymagań?

– Tak.

– Jestem gotowy podpisać z tobą umowę półroczną z dwutygodniowym okresem próbnym.

Milczałem, wpatrując się w niego.

Dlaczego?, cały czas chodziło mi po głowie.

– Ja... – zacząłem zmieszany. To było dziwne i nierealne. Czy to się dzieje naprawdę?

– Zapewniam wysokie zarobki, lokum i posiłki. Uprzedzam jednak, że jestem wymagający, praca jest niestabilna, ciężka i będę wymagał cały czas poszerzania kwalifikacji.

W tym momencie powinienem powiedzieć, że właśnie wyszedłem z kryminału, że nie jestem odpowiednią osobą na to stanowisko, że nigdy nie pracowałem z ludźmi, tylko z maszynami, że nie mam pojęcia o niczym.

Jednak ja milczałem, nie mogąc wykrztusić nawet słowa.

– Adam, czy chcesz dla mnie pracować? – zapytał wprost.

– Chyba... Chyba tak. Chyba chciałbym – powiedziałem, a język mi się plątał z emocji.

Wtedy pomyślałem tylko – będę miał dom. A jak mi się nie spodoba lub praca zacznie śmierdzieć, ucieknę daleko bez konsekwencji.

Jego kamienna twarz jakby się rozpogodziła, choć mimika nawet nie drgnęła.

– Obowiązki nakładałbym na ciebie warstwami, byś się nauczył i oswoił z nową pracą.

Brzmiało jak praca idealna. Co jeszcze bardziej napawało mnie niepokojem. Zawsze byłem pechowy, dlaczego teraz miałbym mieć szczęście?

– Masz prawo jazdy?

– Nie.

– Jesteś mechanikiem? Bez prawa jazdy?

Znów się zmieszałem.

– W porządku, wyślę cię na kurs. Będzie nam bardzo potrzebne.

– Właściwie, kim ty jesteś? – odważyłem się w końcu zapytać.

Do teraz nie miałem przecież pojęcia, z kim rozmawiam.

– Gabriel Mróz, jestem pisarzem.

Zdecydowanie nazwisko mu pasowało, pomyślałem, widząc jak unosi rękę w moją stronę. Uścisnąłem jego lodowatą dłoń. Przeszły mnie ciarki.

Pisarze tak dużo zarabiają?

– Chciałbym, żebyś jeszcze dziś się tutaj wprowadził.

Odsunąłem się zaskoczony na to żądanie.

– Już?

– Tak – odpowiedział pewnie. – Pokój jest gotowy na przyjęcie. Jutro rano omówimy umowę i twoje obowiązki. Zaczniesz od rana.

Wpatrywałem się w niego w milczeniu. Czy on się nie boi wpuścić tutaj obcego człowieka? Choć po tym człowieku mogłem się spodziewać osobistego ochroniarza ukrytego gdzieś w rezydencji.

– Wróć do motelu, spakuj się i wróć tutaj.

Naprawdę nie wierzyłem w jego odbieranie prostoty sytuacji.

– Naprawdę? – zapytałem. – Tak po prostu?

– Tak – odpowiedział wprost. – Idź już, żebyś zdążył na kolację o dziewiętnastej. Posiłki są o konkretnej godzinie, jeśli się spóźnisz, nie zjesz albo zjesz zimne.

Jak w więzieniu, pomyślałem, zastanawiając się, czy poczuję większą różnicę. Zresztą, co za różnica? Nie chciałem wolności, chciałem dom i bezpieczeństwo.

Wstałem, gotowy wyjść jak mi kazał. Nadal byłem otumaniony i oszołomiony całą sytuacją.

– Adam? – zatrzymał mnie w ostatnim momencie, kiedy byłem już przy drzwiach.

– Tak? – zapytałem, odwracając się w jego stronę.

Tym razem nie patrzył mi w oczy, ale na moje usta.

– Proszę, spróbuj nie gryźć swojej wargi. Krzywdę sobie zrobisz. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top