Rozdział 17



Dzień byłby piękny, gdyby nie moje małe końce świata rozpoczęte jednym rozkazem Gabriela.

– Pójdziesz na komendę i dasz moje uwagi wraz z teczkami.

Aż mi się odechciało batonika proteinowego, którego wynalazłem w szufladzie ze sztućcami. Przestałem przeżuwać i spojrzałem na nagle pojawiającego się Gabriela w progu kuchni. A byłem pewny, że jest bardzo zajęty jakąś rozmową telefoniczną w swoim pokoju.

Zamrugałem parokrotnie i oddałem resztki czekolady gosposi, która mruknęła zdegustowana moją brudną twarzą od czekolady.

– Och – mruknąłem, wycierając gorączkowo usta. Dobrze, że jeszcze się nie dowalił o nielegalny cukier. – Okej.

Patrzył na mnie niczym sokół, jakby wahał się, czy rzeczywiście nie zwrócić mi uwagi. Wiedziałem, że go aż telepie na mój widok.

– Tak – pokiwał głową – i tym razem nie zostawisz ich na dyżurce.

Ma mnie! Cholera, ten facet wie wszystko. Jak się dowiedział, że ostatnim razem zostawiłem dokumenty na dyżurce? No jak? Zadzwonił tam specjalnie? Nakablowali mu?

– Czy ty wszystko wiesz? – zapytałem, nie mogąc się powstrzymać.

A co, jak doczepił mi kamerę i podsłuch do tych nowych ciuchów, które zamówił? Szczerze powiedziawszy, jestem na tyle nieodpowiedzialny, że nie doczytałem dokumentów, które podpisałem, więc nie wiem, czy przypadkiem nie zgodziłem się na to dobrowolnie.

– Prawdopodobnie tak – powiedział bez wahania, podając mi dokumenty. – Pójdziesz bezpośrednio do detektywa.

Skrzywiłem się. No kurwa. No nie. Dlaczego ja? Czemu on mnie tak torturuje? Dlaczego ja mam w ogóle takiego pecha? Czy ten stary pryk nie powinien iść na emeryturę? Dlaczego Gabriel nie może współpracować z innym detektywem?

– Nie chcę – powiedziałem szczerze, brzmiąc trochę dziecinnie.

– Nie obchodzi mnie to – odpowiedział surowo.

No ja pierdolę. Brzmimy jak nadąsany bachor i surowy rodzic. A przecież nasza różnica wieku to tylko osiem lat.

W sumie Gabriel w ogóle zachowuje się jak mój dziadek, który pełni nade mną opiekę. Jak bardzo to wszystko idzie w złym kierunku?

Ale w sumie, czy mi to przeszkadza? Nie.

Dopóki Gabriel nas nie upomni, że tak nie powinno być.

– Ale chyba musisz o czymś wiedzieć... – zacząłem zestresowany.

Skoro wie już o mojej kryminalnej przeszłości, to chyba też powinien wiedzieć o tym, kto mnie aresztował i doprowadził pod sąd. Może mi odpuści? Może się zlituje? Może...

– Wiem, że to on prowadził twoją sprawę – powiedział wprost, bez mrugnięcia okiem.

Gówno, nie odpuści. Ten facet rzeczywiście wie wszystko.

Sapnąłem zirytowany. Ten facet powinien być w jakichś specjalnych służbach. Pomógłby wszystkim kryminalnym i komandosom. Jako specjalny wojskowy w NASA by się spełnił, a nie pisarz-odludek.

– To idealna sytuacja, by pokazać mu, że resocjalizacja istnieje. – Podszedł mnie, a mi aż szczęka opadła.

A to ci cwana bestia.

– A istnieje? – postanowiłem odbić piłeczkę, ale spotkałem się tylko z zimnym spojrzeniem.

A chciałem być choć w połowie tak cięty jak on.

– Nie irytuj mnie, Adam, bo wyjdę z siebie...

– Ciężko będzie – powiedziałem z namysłem, próbując podejść tymi samymi zasadami co on mnie.

Nawet nie wiem, kiedy dostałem w czoło z jakieś gazety. Skubany był szybki, a do tego silny.

Jęknąłem bardziej z zaskoczenia niż z bólu.

– Nie przeginaj, Adaś – wysyczał, grożąc mi tą zwiniętą gazetą. – W umowie mam możliwość dania ci szlabanu.

Spojrzałem na niego błyskawicznie, wiedząc, co to znaczy.

– Szlaban? – zapytałem. – Na słodycze?

Dlaczego to zawsze muszą być słodycze. Dlaczego nie może być to na przykład tlen? Albo coś równie mniej niepotrzebnego niż słodycze.

– Na słodycze. – Pokiwał głową. – Zbieraj się, masz dzisiaj wiele do roboty!

No co miałem zrobić innego, jak nie wstać i iść? Gabriel był zaskakująco przekonywujący i straszny. A ja nie do końca wiedziałem, skąd się to bierze. Przecież nie krzyczał, przecież nie był dwumetrowym karkiem z krwią niewinnych na rękach. Facet był wiecznie w garniturze, w ułożonych włosach i poruszał się na wózku. Więc dlaczego czułem taki respekt, nawet większy niż przed jakimkolwiek szefem mafii.

Czy nawet przed główną dyrektorką więzienia, w której się podkochiwałem. No ale to swoje robiło.

Z teczkami dokumentów, w której znajdowały się pewnie okropne opisy zbrodni i krwawe zdjęcia, pojechałem na komendę taksówką. Tak zarządził Gabriel, choć ja osobiście z chęcią bym się przeszedł.

Zrobiłem to, co ostatnio. Wbiegłem po schodach i zatrzymałem się przy szklanej szybie, gdzie siedział policjant dyżurujący. Do tego wszystkiego jeszcze ten sam co ostatnio.

– Dzień dobry – przywitałem się.

Jadł jakąś paskudną sałatkę z soją. Wyglądał, jakby chciał się nad nią rozpłakać. Może nienawidzi zieleniny jak ja?

– Och, cześć – powiedział, odsuwając pudełeczko z jedzeniem. – Od Mroza, nie?

– Tak. – Zmarszczyłem nos, czując ten dziwny sos. – To jadalne? – zapytałem, nie mogąc się powstrzymać, gdyż poczułem jej zapach.

– Stary – powiedział, jakbym w tym momencie stał się jego spowiednikiem, albo powiernikiem kłopotów. – To obrzydliwe. Żona stwierdziła, że powinienem zdrowiej jeść i faszeruje mnie czymś takim.

Uśmiechnąłem się do niego szeroko, widząc w nim tego samego męczennika, jakim byłem ja.

– Też nienawidzę, jak we mnie się wmusza zieleninę – przytaknąłem.

– Żona?

– Gabriel – powiedziałem rozbawiony i niemal nie roześmiałem się na widok jego zaskoczonej miny.

– Gabriel Mróz?

– Pracuję dla niego, podpisałem umowę, która pozwala mu ingerować nawet w moje żarcie.

– Chujowo – podsumował.

– Było na początku, teraz jest lepiej. Jednak najgorsze jest to, że ogranicza mi słodycze.

– Jezu, jak moja żona! – krzyknął w emocjach.

Chyba znalazłem kumpla w postaci policjanta dyżurnego.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top