Rozdział 10



Jak zwykle nie wydawał się poruszony moją wściekłością i niechęcią do niego. Wręcz przeciwnie. Wydawał się zachwycony moimi reakcjami na niego.

Pieprzony masochista.

Zmierzył mnie spojrzeniem w taki sposób, że zrobiło mi się niedobrze.

– Oddawaj komórkę – zażądałem natychmiast wściekłym tonem.

Próbowałem przejąć kontrolę. Jednak on odskoczył jak lis. W ogóle przypominał mi lisa. Swoim cwanym uśmiechem i płynnymi ruchami.

– O nie, nie – powiedział trochę zbyt radośnie. – Tak od razu do konkretów?

– Słuchaj, Piers...

– Nazywaj mnie Jaś.

– Pojebało cię?

– Powiedź to. – Zrobił krok do przodu, na co ja się cofnąłem.

On był niezrównoważony. Narkotyki wyżarły mu mózg?

Milczałem, nie dając rady wypowiedzieć tego na głos. Poza tym, prędzej chyba bym zwymiotował.

Wydawał się zraniony, że nie dałem się zmanipulować.

– Chodźmy do parku – zaproponował w końcu, co mnie zaskoczyło. Myślałem, że wybierze kawiarnię, gdzie będzie więcej świadków.

– Czemu tam? – zapytałem, sceptycznie podchodząc do jego pomysłów. Na pewno coś planował.

– Bo jest plac zabaw. – Spojrzał mi prosto w oczy. – Nie tylko mnie tam nie zabijesz, ale nie uderzysz. Znam cię, Adam, przy dzieciach nic mi złego nie zrobisz.

– Wcale mnie nie znasz – zaprzeczyłem od razu – i poczekaj, aż cię dorwę w ciemnej uliczce – wysyczałem już wyprowadzony z równowagi.

– Och, to propozycja? Będę o tym marzył w samotne noce.

Drgnąłem na jego słowa.

– Jesteś obrzydliwy – wyplułem.

– Doprawdy? – Uśmiechnął się diabolicznie. – Ja uważam inaczej. Idziemy? Uwierz mi, że wcale mi nie przeszkadza stanie na chodniku i przedłużanie naszego spotkania.

Chujak, pomyślałem.

Jednak w końcu ruszyłem w stronę parku, który znajdował się niedaleko. Była ciepła jesień, wyjątkowo piękna pogoda, przez co w parku rzeczywiście było dużo spacerowiczów i dzieci na placu zabaw.

Szliśmy chwilę w ciszy obok siebie. Starałem się go unikać wzrokiem, bardziej interesujące były dla mnie szczęśliwe rodziny cieszące się ładną pogodą. Poczułem dziwny żal, ale zaraz go odrzuciłem w głąb siebie. Nie chciałem wspominać swojej rodziny. Zwłaszcza że obok był ktoś, kto nie mógł zobaczyć mojej słabości.

– Usiądźmy – zaproponował szatyn, siadając jako pierwszy na pustej ławce.

Jednak ja cały czas stałem.

– Czego tak naprawdę chcesz? – zniecierpliwiłem się w końcu. – O chuj ci chodzi?

– Ile zarabiasz sosu? – zapytał, kiedy zobaczył, że nie usiądę obok.

– Chuj cię to – warczałem cały najeżony. Więc jednak o pieniądze mu chodzi?

– Spokojnie. – Podniósł lekko dłoń, uśmiechając się łagodnie. Wyglądał tak, jakby chciał uspokoić wściekłego psa. – Pewnie dużo – podjął w końcu. – Sprawdziłem go. Pisarz, co? Powiedz mi, co robisz, dobrze go traktujesz? On dobrze ciebie?

Drgnąłem, niemal w ostatniej chwili się powstrzymując, by się na niego nie rzucić.

– Chcesz, żebym cię zabił tutaj przy ludziach? – warknąłem przez zaciśnięte zęby.

– Jeśli tylko pięknie się o mnie otrzesz. Jak na mnie usiądziesz, to w porządku. – Uśmiechnął się szeroko.

Zmarszczyłem brwi, nie wierząc, że na tyle sobie pozwala.

– Jesteś chory.

– Tak. – Pokiwał głową. – Prawdopodobnie.

– Piers, czego ty chcesz? Ja kompletnie nie wiem, co ty odpierdalasz. Jesteś świrem, dlaczego się ode mnie nie odpierdolisz? Idź w swoją stronę, ja nic nie mam wspólnego z półświatkiem.

– Szkoda, dobry byłeś.

– W czym niby? – warknąłem, czując, jak coraz bardziej gubię się w tej rozmowie.

Naprawdę nie wiedziałem, o co chodzi temu facetowi.

– Nie chcę pieniędzy – zmienił temat. – Chcę jednego. – Podniósł dłoń i wskazał w moją pierś. – Ciebie.

– Co, kurwa? – wykrztusiłem, nawet nie zdobywając się na złość. Byłem za bardzo zszokowany, by jakoś inaczej zareagować.

– Oddam ci komórkę – obiecał. – Jeśli złapiesz mnie za rękę.

– Ochujałeś? – Znów czułem, jak cały się spinam i moje mięśnie drgają gotowe się na niego rzucić i udusić gołymi rękami.

Bałem się, że zaraz stracę kontrolę.

– Proszę. Proszę, proszę, proszę – szeptał z maślanymi oczami. Może gdybym go nie znał, to uznałbym go za niegroźnego i niewinnego. – To tylko ręka. O nic więcej nie proszę. Oddam ci po tym komórkę.

Nie ufałem mu. Mógł mnie jeszcze dłużej szantażować, wyciągnąć mnóstwo pieniędzy, pomęczyć. On jednak upierał się, że chce tylko, bym złapał go za rękę.

I to tyle?

Wpatrywałem się w niego, nadal sztywno stojąc na ścieżce. Jednak on był nieugięty. Mówił poważnie.

A ja postanowiłem zaryzykować. Usiadłem obok, trzymając odpowiedni, na ile mogłem, komfortowy dystans. Najpierw zmierzyłem go wzrokiem, szukając jakieś broni, której mógłby w tym momencie na mnie użyć. W końcu schowałem swoją niechęć i dumę w sobie, i wystawiłem rękę, modląc się, by nie miał oślizgłych łap, bo bym mu w końcu coś zrobił.

On sam chwilę patrzył na moją rękę, jakby zaskoczony, że na to poszedłem. Jednak zaraz zrobił brzydką szczęśliwą minę i położył dłoń na mojej.

Jedno dobre, pomyślałem, czując się nienaturalnie, że mnie dotyka. Przynajmniej nie miał mokrych łap. Jakoś to zdzierżę, pomyślałem.

Jednak po minucie takiego trzymania go za rękę i tego, że gość wpatrywał się nieruchomo w nasze dłonie, napawało mnie dziwnym uczuciem. Dreszcz niepokoju przeszedł mnie po kręgosłupie.

W końcu nie wytrzymałem i wyciągnąłem dłoń, kiedy przejechał kciukiem po grzbiecie mojej dłoni.

– Już – zarządziłem. – Komórka – warknąłem.

Wyjął ją boleśnie wolno z kieszeni spodni i mi ją oddał. Ale oczywiście nie byłby sobą, gdyby podałby mi ją jak normalny człowiek. Włożył mi komórkę do dłoni, tak ze objął ją mocno i przytrzymał.

Próbowałem wyrwać dłoń, ale trzymał ją zaskakująco mocno. Patrzył na mnie i uśmiechał się. Przeszły mnie ciarki. Był przerażający.

– Zaraz cię zajebię – zagroziłem, naprawdę bliski tego.

Podziałało. Puścił moją dłoń. A ja mogłem odetchnąć z ulgą. Robiło mi się coraz bardziej niedobrze. Nienawidziłem, jak mnie dotyka. Napawało mnie to wstrętem, bo nie robił tego jak normalny facet.

– Jeszcze raz cię zobaczę, a nie ręczę za siebie – warknąłem, gotów zwiać.

Już chciałem iść, kiedy wysunął swojego asa z rękawa:

– Czy on wie, że jesteś mordercą?

No i moja samokontrola, spokój i chęć bycia niegroźnym, normalnym gościem poszła się walić. Mój prawy sierpowy był tak mocny, że złamałem mu nie tylko nos, ale albo wybiłem mu zęba, albo ugryzł się w język, bo splunął krwią, kiedy upadł na ziemię.

Jak zwykle oślepiła mnie furia, dlatego zapomniałem gdzie jestem i o czekających mnie konsekwencjach. Pochyliłem się, by jeszcze raz mu przyłożyć, bo na jednym uderzeniu się przecież u mnie nigdy nie kończy, gdy rzucił pospiesznie:

– Dzieci.

Tyle wystarczyło, by furia zniknęła, oczy znów widziały rzeczywistość, a do moich uszu doszedł płacz dziecka z niedaleka, który na pewno przestraszył się mojego czynu.

Wziąłem głęboki wdech i się wyprostowałem. Jan splunął krwią i chciał się podnieść, dlatego postanowiłem mu pomóc. Nie z dobroci serca, ale by szybciej stanął na nogi i nie zwracała na siebie uwagi.

– Już zapomniałem, jak silny potrafisz być... – mruknął z zachwytem, a mi znów przewróciło się w żołądku.

Facet był z jednej strony obrzydliwy, szalony, a z drugiej przerażał. Odsunąłem się od niego na dwa kroki, by mieć pewność, że mnie nie dotknie.

– Obym cię więcej nie widział – wysyczałem na koniec i błyskawicznie się odwróciłem, by uciec i wrócić w bezpieczne otoczenie Gabriela.

– Do zobaczenia!

Modliłem się, by nie. 


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top