♥W Krainie czarów♡
-Witaj, Alicjo... w Krainie czarów- powiedział dumnie. Kraina czarów... tu jest... przepięknie!
-cudnie tutaj!- odpowiedziałam.
-świetnie, że ci się podoba skoro zostaniesz tutaj na zawsze- co on mówi?! Na zawsze?! Niemożliwe!
-jak to "na zawsze"?!- przestraszyłam się na jego słowa. Gdy się do niego odwróciłam on chwycił moje nadgarstki i przyszpilił do jednego z drzew.
-na zawsze będziesz moja, kochaniutka- powiedział mrukliwym głosem. Jedną wolną ręką zaczął się bawić kosmykiem moich włosów. Jego uszu przez moment drgnęły i gdy już miał złączyć nasze usta, zatrzymał się, spojrzał w głąb moich oczy i wyszeptał pieszczotliwie do ucha...
-jestem Ravi, Biały Królik- po czym zniknął a ja stałam tak przez moment. Przetwarzałam informacje z ostatniego momentu aż usłyszałam szelest i po chwili mocny wiatr rozproszył moje włosy we wszystkie strony.
"Idź, Alicjo"
Usłyszałam męski głos w mojej głowie. Nerwowo rozejrzałam się po okolicy, lecz niczego nie zauważyłam oprócz wielkich drzew i ich korzeni wystających nad ziemię. Ruszyłam przed siebie. Coś mi mówiło w którą stronę powinnam iść. W myślach dalej miałam obraz tego napalonego królika. On jest okropny! Jak można się tak zachowywać?! Zanim się zorientowałam byłam w jakimś dziwnym miejscu, lecz dalej w tym lesie. Miejsce to było odsłonięte od drzew jakbym była w samym centrum. Drzewa w tym miejscu były poobalane jakby wielkie olbrzymy przeszły tędy zostawiając je na pastwę losu. Było tutaj tak magicznie i tajemniczo... lecz szarawo. Nawet kwiaty rosnące na ziemi i spróchniałych drzewach były koloru wyblakłego fioletu. Nagle moje nogi zaczęły mnie boleć od wędrówki więc postanowiłam wdrapać się na wystający korzeń i odpocząć na nim trochę. Gdy usiadłam poczułam, że korzeń zaczyna się ruszać.
-kto zakłóca moją drzemkę?!- usłyszałam ciche, ale groźne warczenie i ten głos. Wzdrygnęłam się i w jednym momencie poderwałam się i zeskoczyłam zgrabnie na ziemię. Korzeń, który myślałam, że owija się wokół innego okazał się być olbrzymim, szarym smokiem z rogami, wąsami zarośniętymi przez mech i sierścią do złudzenia przypominającą zgniłą trawę. Jego powieki podniosły się ukazując błyszczące, pomarańczowe ślepia. Nie mógł się ruszyć, jedynie robił małe ruchy.
-kim jesteś?- spytał stwór.
-jestem...- nie pozwolił mi dokończyć, ponieważ wziął potężną dawkę powietrza do płuc i ciężko z impetem wypuścił je przez nozdrza.
-jesteś Alicją, przecież wiem, moja droga- odpowiedział sam sobie. Usiadłam na ziemi bacznie przyglądając się smokowi a on śledził każdy mój ruch bystrymi oczami.
-ja jestem Absolem, pewnie mnie teraz nie pamiętasz po tylu latach, prawda?- spytał jakby już od początku znał odpowiedź.
-nigdy cię nie widziałam... chyba, że w moich snach? Chociaż sama nie wiem, przecież to niemożliwe, aby sny stawały się prawdziwe- prychnęłam pod nosem odwracając na moment wzrok od Absolema. Gdy wróciłam spojrzeniem na smoka on jeszcze intensywniej patrzył mi prosto w oczy.
-nie wszystko co absurdalne, takie jest- powiedział zamyślając się na moment.
-wyglądasz na mądrego Absolemie, więc może ty mi powiesz jak się stąd wydostać?- zmieniłam temat.
-jak myślisz ile trwa metamorfoza larwy motyla w dojrzałego osobnika?- spytał kompletnie od rzeczy.
-...co?- nie bardzo wiedziałam o co mu chodzi.
-na początku larwa jest niepozorna, brzydka, niezgrabna... ale potem przeistacza się w pięknego, majestatycznego motyla... absurd, prawda?- powiedział i mogłabym przysiąc że słyszałam cichy chichot smoka.
-...- milczałam analizując jego wypowiedź powoli.
-zastanawiasz, się dlaczego nie mogę się ruszyć... odpowiedź jest prosta, oszczędzam siły na przemianę... ale musisz coś dla mnie zrobić, Alicjo- powiedział bardziej poważnie.
-a co takiego?- spytałam.
-musisz znaleść pewnego osobnika o kocich uszach, ponieważ podczas mojej drzemki ukradł mi coś bardzo ważnego- powiedział.
-mówisz o jakimś kocie?- dopytałam ale za nim dostałam odpowiedź smok zamkną już oczy a jego ciało delikatnie i rytmicznie unosiło się i opadało. Czy on....
-Absolem? Czy ty...- zanim dokończyłam smok głośno chrapną. Czyli jednak zasną... Podeszłam po cichu do starego śpiocha i delikatnie położyłam rękę na jego łuskach. Były twarde jak skała ale jednak gładkie jak wyszlifowany hematyt. Ciekawa jestem co takiego ukradł ten osobnik takiemu ogromnemu smokowi... No cóż nie mogę zostawić tego tak, więc muszę odnaleść tego kota... tylko gdzie i kiedy ja takiego kolesia znajdę w takim ogromnym lesie?!
HEhehehehehe ten rozdział ma dokładnie 666 słów XD i mam z tego powodu nie wiadomo czemu zaciesz XD Chyba Szatan mnie opętał skoro się tym jakoś ciesze XDDDD W każdym razie macie zdięcie Absolema wielkiego śpiocha i marzyciela ^^
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top