Rozdział 8

[poprawione; 28.01.18]

***


Zawroty głowy dały o sobie znać, gdy tylko nasze spojrzenia się skrzyżowały. Szok, to mało powiedziane. Ze wszystkich osób, jakie mogłabym o to posądzić, nawet przez sekundę nie pomyślałam o tej, która właśnie przede mną stała.

Czy się bałam?

Byłam wytrącona z równowagi.

- Zostaw mnie. - Mój głos drżał na tyle, by Break mógł nie zrozumieć tego, co właśnie powiedziałam.

Zrobiło mi się gorąco, brzuch się skurczył, a płuca domagały się tlenu, ale otrzymywały jedynie żar, który sprawiał, że nie mogłam wykrztusić z siebie niczego więcej. Wszystko wokół stało się dla mnie klatką - a ja chciałam z niej wyjść w tej chwili.

Odepchnęłam go od siebie z całej możliwej do uzyskania w tym momencie siły. Ten jedynie cofnął się o krok, nie wypuszczając mnie ze szczelnego uścisku. Przeklęłam w myślach jego szczytową formę, znacznie górującą nad moją.

- Może chociaż jakieś ,,Dziękuję za pomoc"? Tego też cię nie nauczyli? - odparł, puszczając jedno moje ramię i skierował dłoń ku twarzy. Zaalarmował instynkt. Wystawiłam przed siebie wolne przedramię i zamknęłam szczelnie powieki w oczekiwaniu na cios. Niczego nie poczułam. 

- Czekaj... Ty myślałaś, że chciałem cię walnąć?

Niepewnie spojrzałam na blondyna, który chyba oczekiwał jakiejś odpowiedzi.

- Tak - odpowiedziałam równie chłodnie jak on.

Wyraz jego twarzy jak zwykle niczego nie mówił, choć w oczach widziałam lekkie niedowierzanie. A czego Break mógł się spodziewać po trzech latach znęcania się nade mną? Wyśmiewania mnie i zniechęcania wszystkich do mojej osoby? Moją pierwszą myślą miało być to, że chce mnie pogłaskać po policzku, czy dodać otuchy, kładąc rękę na moim ramieniu? Niedoczekanie jego.

- Możesz mnie puścić? - prawie że warknęłam w przypływie irytacji.

Włosy Breaka powiewały na zimnym, przedwiosennym wietrze. Już wcześniej zdjął kaptur, ukazując tym swoją zdradziecką twarz. Chwilę nie odpowiadał, jakby rozmyślając, co ma zrobić. Moment później nie czułam już jego dłoni zaciskających mój płaszcz, a ja oderwałam się od chłodnego budynku za moimi plecami.

- Stój tu.

Po tych słowach odwrócił się i wyjrzał za ścianę - tam, skąd mnie zabrał. Dręczyło mnie to, dlaczego to zrobił. Miałam uwierzyć, że zrobił to z dobroci serca? Bez żadnego haczyka? Stałam tak, jak mi kazał - bo prośbą nie mogłam tego nazwać. Powstrzymałam chęć wydarcia się na  niego, zmuszając się do grobowej ciszy.

Wrócił niecałe trzy sekundy później.

- Słuchaj, nie wiem, czy jest to ci na rękę, czy nie, ale za tym rogiem jest masa dziennikarzy.

I tym jednym zdaniem sprawił, że ręce znowu poczęły mi drgać, a oddech - który zdążył się uspokoić - po raz wtóry nie był taki, jaki powinien. Wieki nie byłam w takiej sytuacji, a presja czasu mi w niej nie pomagała. Czułam, jak środa biegnie wprost na mnie, a ja nie byłam w stanie ruszyć się z miejsca.

- Słucham? - wyrwało mi się, co teraz było kompletnym głupstwem.

- No ja myślę.

Na tą odpowiedź parsknęłam ironicznie. Rozejrzałam się dookoła, by sprawdzić, czy to nie ślepy zaułek i czy może posiadałam inną drogę ewakuacji. Czyli każdą, byle nie tą skąd przybyliśmy. Byle nie tą, gdzie koszmar tylko czekał, aż sama wpadnę w jego zasadzkę. 

Po części nie myliłam się.

Po mojej prawej znajdowało się coś na kształt muru o wysokości trzech metrów maksymalnie. Samo miejsce, gdzie się znajdowaliśmy, było między dwoma wysokimi, ceglanymi blokami. Po lewej było wyjście ze ślepej uliczki oświetlanej jedynie przez wysokie, chude lampy emitujące słabym, żółtym blaskiem.

Spojrzałam ponownie w trzymetrową wyniosłość, by po chwili namysłu zapytać:

- Ile masz wzrostu?

Break rzucił mi zdziwione spojrzenie.

- Po co ci to wiedzieć?

Myślałam tylko o tym, by nie stłuc go w ciągu najbliższych minut. Choć nie powiem, w tym przypadku nie żałowałabym tego tak bardzo.

- Podsadzisz mnie tam.

Powiedziałam i nie czekając na jego reakcję, ruszyłam w stronę ceglastej pół-ściany. Zrzuciłam z ramienia torbę i rozejrzałam się za jakimś śmietnikiem lub kartonem, od którego mogłabym zacząć.

- Słucham?! - prawie krzyknął, ale oprzytomniał, zdając sobie zapewne sprawę z tego, że nie było to zbyt rozważne posunięcie.

- No ja myślę. - Zacytowałam jego wcześniejszą wypowiedź z mimiką odzwierciedlającą czyste znudzenie.

- Od kiedy ty jesteś taka odważna, Szajbusko? - zapytał, chytrze się uśmiechając.

Wszystkie nadzieje co do jego osoby zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. To był ten sam Break, co dziś, wczoraj, czy każdego innego dnia. Byłam na siebie zła, bo tak łatwo zaufałam tej lepszej wersji. Coś wewnątrz mimowolnie mnie pragnęło, jak wygłodniałe zwierze, by człowiek stojący przede mną był inny. Chciało, by się zmienił i może kiedyś przestał mnie dręczyć. I chyba tu było sedno mojego pragnienia.

Spokój.

Zacisnęłam pięści, próbując wmówić sobie, że to nic takiego. Że to jedno, jadowite słowo, jakie powiedział, nie miało żadnej wartości. Ale to była moja codzienność. Tożsamość ciągnąca się za mną jak cień, którego nigdy się nie pozbędę. Ona zawsze miała być częścią mnie, nie ważne, jak bardzo starałam się o niej zapomnieć.

- Pomożesz mi czy nie? - moja wroga tonacja głosu oznajmiła, że cierpliwość, jaką w sobie nosiłam, dobiegała końca. Musiałam się ewakuować z tego miejsca jak najszybciej.

- Już raz ci pomogłem. Nie nadużywaj mojej hojności.

Po tym zdaniu parsknął, a ja postanowiłam działać, czując silną potrzebę zdzielenia go pięścią. Obracając się do pół-ściany, usłyszałam przytłumione kroki. Mnóstwo kroków. Do tego dobrze wiedziałam, czyich. Myśli znowu napłynęły do mojego umysłu, tylko wzbudzając we mnie wolę walki.

Nienawidzisz ich.
Nienawidzisz Breaka.
Nienawidzisz siebie.
Nienawidzisz Szajbuski.

Podbiegłam do muru, po czym szybko założyłam torbę na ramię i zaczęłam prędko wyszukiwać szczelin między rdzawymi cegłami. Jedna. Chwyciłam się niej, wykorzystując całą długość ręki. Druga. Trzydzieści centymetrów nad ziemią - w sam raz na stopę. Trzecia. Kolejna ręka. Czwarta. Następnie noga. Piąta, szósta, siódma. Kończyny automatycznie znajdowały miejsca zaczepienia. Przyspieszony oddech obijał się o cegłówki przed moją twarzą. Jedenasta, dwunasta. Kroki dziennikarzy przybierały na silę, wrastała ich częstotliwość. Przyspieszali.

Gdy chwyciłam już szczytu, lewa noga niespodziewanie wypadła ze szczeliny. Stłumiłam krzyk, przykładając usta do ramienia zaczepionego nade mną. Momentalnie odzyskałam rezon i włożyłam stopę w poprzednie miejsce. Obiema dłońmi trzymałam już krawędzi. Nogi powędrowały wyżej, a ja podciągnęłam się rękoma, kładąc łokcie na powierzchni brudnej dachówki. Po chwili już byłam na klęczkach.

Spojrzałam na dół, a moje serce o mało co nie wyskoczyło mi z piersi. Odległość od ziemi była większa, niż wcześniej przypuszczałam. Było to może z pięć, siedem metrów. Mimowolnie chwyciłam dłońmi za obie strony muru.

Popatrzyłam na Breaka, który, o dziwo, wciąż tam był. Patrzył na mnie z szokiem w pełnej okazałości. Pierwsza autentyczna emocja, jaką kiedykolwiek zobaczyłam na jego twarzy. Potem szybko zerknęłam na ulicę, czując nagłą niepewność. A co jeśli byłam tu ostatni raz? Co jeśli miało stać się coś, czego nawet nie pomyślałam, żeby się spodziewać? Co jeśli sprawy przybiorą znacznie ciemniejszych barw, niż zakładałam?

Czy wtedy byłby sens w ogóle tutaj wracać?

Nie wiedziałam.

Ostatnią nadzieję pokładałam w człowieku, który był moim koszmarem na jawie. Miałam nikłą nadzieję, że słysząc drugie dno w mojej wypowiedzi, w najgorszym wypadku poinformuje kogo trzeba, a przede wszystkim, że w ogóle je wyłapie.

- Nie wiem, czy zobaczymy się w czwartek.

Po tych słowach zaczęłam schodzić po drugiej stronie muru i zeskoczyłam na wysoki kontener u jego dołu, gotowa na środę.


~°~


Ostre promienie słońca biły mi po zamkniętych powiekach. Drapały po nich, jak pazury, lub gorzej - noże. Niezliczona ilość noży rysująca wszelakie wzory na moich zamkniętych wciąż oczach. Zmuszona zakończyć swoje cierpienie przysłoniłam twarz ręką, która jak za dotknięciem różdżki zaczęła niewyobrażalnie boleć. Kolejne ostrza. Cicho zawyłam z bólu.

Dotarł do mnie skwar dnia. Było niezwykle gorąco. Uczucie, jakby przykryto mnie grubym kocem od czubka głowy po same palce, dominowało nad innymi. Mój przełyk domagał się o chociażby jedną kroplę wody. Każda część mojego ciała pulsowała tępym bólem. Ostrza znajdowały się wszędzie.

Jedyne, co byłam w stanie poczuć, to rozgrzany beton pod ciałem i żwir, który boleśnie wbijał się w skórę. Nie mogłam nic zrobić. Było mi tak słabo, a nie wiedziałam czemu. Oprócz bólu, nie czułam niczego. Jakby cierpienie fizyczne wymazało to w mojej głowie. Miałam wrażenie, że była kompletnie pusta.

Dopiero po chwili zalała mnie fala wspomnień, jak kubeł zimnej wody.

Wczoraj, po zeskoczeniu z kontenera, rozejrzałam się po otoczeniu. Po bokach dalej ciągnęły się bloki, a przede mną była długa, wąska uliczka, gdzieś w oddali mająca wyjście ze ślepego zaułka. Wiedziałam, że nie zdążę znaleźć miejsca, by ukryć się, nim będzie za późno. Byłam zmuszona skorzystać z tego, gdzie byłam.

A potem było tylko piekło. Konkretniej, jego urywki, rozmazane, krótkie i niewyraźne. Choć emocje w nich zawarte zdawały się być bardzo, bardzo intensywne. 

Szamotanina. Zaciekła seria ciosów. Krzyki. Adrenalina. Złość. Gniew. Furia.

W tej chwili ich nie czułam. Były tylko nieprzyjemnym wspomnieniem. Przechyliłam głowę w przeciwną stronę od słońca, lekko poirytowana czerwoną barwą pod powiekami. Przyjemny chłód ogarnął moją twarz. Mogłam w końcu otworzyć oczy, a kiedy to zrobiłam, przeszły mnie ciarki.

Przed moimi oczami rozciągała się ciemna kałuża krwi.

A co było jeszcze gorsze?

To, że miejsce, gdzie się znajdowałam, ani trochę nie przypominało tamtej uliczki.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top