Rozdział 7
[poprawione; 28.01.18]
***
Skulona na krześle w kuchni wyczekiwałam powrotu mamy, która jakiś czas temu zniknęła za drzwiami z telefonem w ręce. Przed wyjściem powiedziała, że idzie zadzwonić po specjalne służby. Specjalne, w znaczeniu tylko dla tych niepełnosprawnych umysłowo.
Sama nie wiedziałam, że coś takiego w ogóle istniało.
Zaczęłam obgryzać swoje pomalowane na granatowo paznokcie. Nie docierało do mnie jeszcze to, co właściwie się stało. Mój optymizm z każdą godziną pomału ulatywał. Dalej jednak czułam pewność, że wszystko się ułoży, że przyjadą ludzie, którzy naprawią moją izolatkę i będzie po problemie. Życie będzie toczyć się dalej.
Mama od momentu mojego przyjścia nie mogła się opanować, choć robiła co mogła, by ochłonąć i z rozsądkiem podejść do sprawy. Widać było, ile trudu ją to kosztowało. Musiała utrzymywać wszystko, co związane ze mną, w ukryciu przed światłem dziennym. Jeden niepoprawny ruch, a nasz los przybrałby bardzo zły obrót.
Moje szczęśliwe podejście do rzeczywistości przy jej przygnębieniu niemalże wyparowywało. Odkąd ojciec zniknął z naszej codzienności, zmuszona była nosić ciężar, który przygniatał ją dwa razy bardziej, niż powinien. W tym dniu tygodnia nie czułam poczucia winy z tego powodu tak mocno, jak w inne dni. Jednak w takiej sytuacji zbliżało się ono do normy.
Głos matki przebił się przez potok moich wszelakich myśli. Stanęła przede mną, ściskając telefon w obu dłoniach. Jej świecące łzami oczy zwiastowały tylko jedno.
- Pomoc nie przyjedzie.
Na te słowa moje powieki rozszerzyły się maksymalnie, a brzuch niemiło się skurczył.
- Obdzwoniłam do tego chyba każde możliwe służby techniczne. Będą co najwyżej jutro. Co teraz?!
Kiedy załamał się jej głos, instynktownie podniosłam się z krzesła i przytuliłam ją mocno do siebie. Nie wiedziałam, czy chciałam pocieszyć tym ją, czy samą siebie - lub może nas obie. Myślałam nad najlepszym rozwiązaniem, czując łzy na podkoszulku. Przez dłuższą chwilę na nic nie mogłam wpaść, kiedy nagle doznałam olśnienia.
- Pojadę gdzieś. Wrócę we czwartek. Obiecuję. - Pocałowałam mamę w policzek i szybko udałam się do pokoju, by spakować wszystkie niezbędne rzeczy.
- Słucham?
Usłyszałam za sobą, jednak teraz były ważniejsze rzeczy do zrobienia. Na wyjaśnienie szczegółów miał przyjść jeszcze czas.
Gdy układałam ostatnie ubrania w sportowej torbie na ramię, usłyszałam trzy krótkie powiadomienia. Podeszłam do laptopa, który - z moich przypuszczeń - był od rana wyłączony. Najwidoczniej endorfiny równie dobrze potrafią zaślepić człowieka, jak i strach.
Elvis Hanson:
Hej, idziemy jutro gdzieś po lekcjach?
Tylko żeby nikt nas nie widział.
No wiesz, reputacja.
Zaśmiałam się pod nosem na tą wiadomość, ale oprzytomniałam chwilę później. Plan. Musiałam odmówić. Choć mimowolnie zastanawiałam się, jak by to było mieć środę równą sobocie. Jak by to było mieć siedem sobót.
Ale to nie był czas ani pora na rozmyślanie o ,,Co by było, gdyby..." Żaden czas nie był tym czasem.
Tiara Blindway:
Sorry, jutro i pojutrze nie dam rady. Jadę do ciotki i będę dopiero w czwartek.
Nie minęło pięć sekund, a laptop wydał ten sam charakterystyczny dźwięk.
Elvis Hanson:
Aa, ok, w takim razie, do zobaczenia w czwartek.
I w tym momencie się to zaczęło.
Przeszły mnie dreszcze. Dłonie poczęły drgać niekontrolowanie. Czułam, że całe szczęście uszło ze mnie jednej chwili, więc musiałam zakończyć rozmowę jak najszybciej. Nie wiedziałam, jaki finał będzie mieć ten wyjazd, ale to było konieczne. Moja matka byłaby w niebezpieczeństwie. Środa tak działała. Pochłaniała mnie i moją osobowość. Pożerała mnie, pozostawiając tylko szczątki człowieka. Byłam niczym dzikie zwierze: bez hamulców, bez granic, bez łaski.
Tiara Blindway
Do zobaczenia.
Po naciśnięciu właściwego klawisza, wyłączyłam wszystko i wróciłam do pakowania, czując nadchodzący przypływ czegoś bardzo, bardzo złego.
~°~
- Jesteś w stu procentach pewna? Jak chcesz, to znajdziemy inne rozwiązanie. Naprawdę. - Patrzyła na mnie swoim matczynym wzrokiem. Tym wypełnionym troską, obawą i miłością.
- Jestem, mamo. Tak trzeba. Wrócę w czwartek, jak mówiłam. - Poprawiłam sportową torbę na ramieniu, która - gdyby nie mój gruby płaszcz - wbijałaby mi się w ramie niemiłosiernie.
Ze wszystkim, co mogłoby mi się przydać i uratowałoby mnie w najgorszym wypadku, stałam gotowa do wyjścia w przedpokoju. Zapewniłam mamę, że wszystko sobie zaplanowałam, będąc upewniona, co do swoich zamiarów na następne 24 godziny.
Choć tak naprawdę, nie miałam bladego pojęcia w co zamierzam się wpakować.
- No dobrze - westchnęła i uściskała mnie pewnie, ale i lekko się trzęsąc. Bała się.
A kiedy w końcu mnie puściła, opuściłam dom, nie oglądając się za siebie.
~°~
Krocząc chodnikiem przedmieścia Edge, nie wiedziałam gdzie konkretnie się udać. Było już ciemno, jednak wciąż wokół wałęsało się trochę osób. Wiedziałam, że czasu jest coraz mniej. Nie chciałam wyrządzić nikomu krzywdy tym, co miało nastąpić. A żadnego planu, póki co, nie udało mi się wymyślić. Zazwyczaj byłam tylko ja i izolatka. A teraz? Coś zupełnie nowego, choć wcale nie lepszego.
Moja pierwsza Furia miała miejsce, gdy miałam niespełna jedenaście lat. Wcześniej były to jedynie krzyki i wrzaski. Wcześniej nie wyrządziłam swoim gniewem żadnej krzywdy. Ten pierwszy raz zapadł w pamięć nie tylko mnie, ale i wszystkim świadkom, a później - całemu światu.
Kiedy to poszłam wtedy do szkoły, wszyscy nadzwyczajnie działali mi na nerwy. Nauczyciele wiedzieli, że w środy nie w sposób się ze mną dogadać. Ten dzień zawsze był wypełniony irytacją i słabą samokontrolą, słabnącą coraz bardziej z każdym, kolejnym denerwującym rówieśnikiem, czy nauczycielem. Niby zwykle kończyło się na krzyku gniewu, jednak któryś raz, był o jednym razem za dużo.
I wtedy się stało.
Kyle Nickman - rudowłosy diabeł klasowy - postanowił tego właśnie dnia wyrwać mi z dłoni moje ulubione żelki. Wpadłam w szał. Goniłam go z niebywałą u mnie prędkością, a kiedy go dopadłam, rzuciłam się na niego z pięściami. Powód, dla którego go biłam, nie miał już znaczenia. Miałam blokadę, która nie pozwalała mi przestać. Krew we mnie wrzała. Chciałam go zniszczyć. Rozerwać na strzępy. Zemścić się. Dopiero gdy ktoś mnie od niego odciągnął, spostrzegłam, jak wiele osób się nam przypatrywało z nieukrywanym szokiem.
Potem popatrzyłam na Kyle'a.
Chłopak wydawał z siebie okropne jęki. Zasłaniał zakrwawioną twarz dłońmi i wił się na wszystkie strony. Miał na niej jedno, spore, ohydne rozcięcie. Przeszła przeze mnie fala przerażenia. Spojrzałam na swoje, odczuwające dopiero w tym momencie ból, ręce. Knykcie miały nieliczne przecięcia, a całą ich powierzchnie wypełniała głęboka czerwień. Poczułam pot spływający po skroni. Po chwili zaczęłam się tłumaczyć, że to chłopak sprowokował mnie do takich działań, ale z pewnością nikt nie chciał w to wierzyć.
Następnie Kyle wstał z pomocą dwóch nauczycielek. Wtedy to powiedział, zabijając mnie wzrokiem.
- Jesteś chora! Co za Szajbuska!
Tak, to on przykleił do mnie ten pseudonim, który rozprzestrzenił się po całym świecie, czyniąc ze mnie świruskę godną pośmiewiska i poprawienia humoru w gorsze dni. Byłam na okładkach wszystkich możliwych gazet plotkarskich, a potem też naukowych. Mama postanowiła, że powinnyśmy się wyprowadzić. Opuściłyśmy Graveyard, by zamieszkać w Edge - oddalonego kilkaset kilometrów od miejsca mojego horroru. Dopiero tam przyjechał do nas ten znany terapeuta i psycholog. To wtedy potwierdził moje schorzenie, nazywając je swoim nazwiskiem.
Do dnia dzisiejszego media próbowały ustalić nasz dokładny pobyt zamieszkania. O dziwo, jeszcze im się to nie udało.
Dotarłam do centrum okolicy, by nabyć coś do jedzenia i ewentualnie zamówić taksówkę. Rozejrzałam się za najtrafniejszym wyborem. Nic. Sprawdziłam godzinę zirytowana tym, że nie mogłam niczego wybrać. Dwudziesta druga trzydzieści cztery. Było już dość późno, a ja niczego jeszcze nie zrobiłam. Dalej nie miałam planu. Stres przejął mnie w całości. Usilnie próbowałam cokolwiek wymyślić, ale jak na złość niczego nie byłam w stanie ogarnąć.
- To Szajbuska?!
Damski, piskliwy głos wyrwał mnie z zadumy, co tylko bardziej mnie zirytowało. Mimowolnie moje ciało się spięło, choć starałam się udawać, że nic się nie stało. Nie był to pierwszy raz, jednak od dawna nie musiałam sobie radzić z tego typu zdarzeniem.
- Tak, to ona! - Tym razem męski, gruby głos zawołał dwa razy głośniej od swojej poprzedniczki.
Podniosłam głowę i oniemiałam.
Przede mną stała liczna grupa dorosłych. Patrzyli to z zachwytem, to z przerażeniem. Zdarzały się spojrzenia pełne obrzydzenia i kpiny. Wiedziałam, że na mnie pora, ale mięśnie odmawiały mi posłuszeństwa. Patrzyli na mnie tylko i wyłącznie jak na przedmiot. Moja irytacja sięgała zenitu.
- Nie macie niczego lepszego do roboty?! Naprawdę?! - wydarłam się na nich, co wywołało grobową ciszę, której akompaniował jedynie dźwięk przejeżdżających samochodów.
Na nic się to zdało, bo chwilę później wrzawa głosów huczała w powietrzu. Zbliżali się do mnie. Było to pewne. Moja złość zmieszała się z nagłą paniką. Brakowało mi tchu. Zatkałam dłońmi uszy i nerwowo rozglądnęłam się za drogą ewakuacji. Nic. Nic. Nic.
I wtedy ktoś szarpnął mnie za ramię, gwałtownie zmuszając do biegu. Mój krzyk stłumiła ciężka dłoń na moich ustach. Po chwili znikła, choć uścisk na ramieniu nie zelżał. Nie mając innego wyjścia, wciąż otumaniona strachem, zaczęłam dorównywać tempa komuś w czarnym kapturze, by nie upaść z hukiem na chodnik. Nie widziałam, kto mnie ciągnął. Brakowało mi tchu. Obraz zbyt energicznie skakał mi przed oczami. Traciłam orientację w terenie. Ten ktoś gwałtownie pociągnął mnie w prawo, a ja zostałam przyparta plecami do zimnego muru.
Kiedy spojrzałam wystraszona na mojego oprawcę, spotkałam się z tęczówkami czarnymi jak węgiel.
I nie był to Dustin.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top