Rozdział 6
[poprawione; 26.01.2018]
***
Powrót do domu minął mi w mgnieniu oka. Myślałam nad dzisiejszym dniem i nie tylko. Zastanawiało mnie, jak będzie wyglądać jutro, co postanowię dalej i kiedy nastąpi jakaś przemiana, jeśli w ogóle nastąpi. Jednak im więcej myślałam, w tym większą pętle żalu wpadałam, będąc blisko rwania sobie włosów z głowy.
Rękawy kurtki były całkiem przemoknięte zarówno przez deszcz, jak i nieustanne wycieranie nimi potoku łez. Nie chciałam płakać. Tak po prostu było.
Bolało mnie to, że musiałam się poświęcać, bez względu na moje odwieczne upośledzenie. Bez względu na to, że los już mnie dawno ukarał. Mimo to musiałam poświęcić znajomość z pierwszą osobą, która nie była świadoma tego, co mówią i myślą o mnie inni. Co działo się w moim chorym umyśle i jak destruktywny wpływ miałam na swoje środowisko. Uważała mnie za normalną, równą każdemu dziewczynę.
Ta osoba nie wiedziała tylko, że wdając się ze mną w znajomość, działa na swoją niekorzyść.
Ciężar tego wszystkiego przytłaczał mnie coraz bardziej. I gdzieś przez krople deszczu, wprost do moich myśli powróciła jedna scena z dzisiejszego dnia, cudem przepychając się przez natłok tych złych, wywołujących tylko ból. Szczególnie wyraźne były słowa Dustina.
- Wiesz, dlaczego mimo ciosów, jakie otrzymujemy w życiu, mimo tych krzywd, zdrad i kłamstw, nie umieramy z bólu?
Podniosłam głowę z mokrej koszulki Dustina. Deszcz zmienił się w burzę, park był pusty, ale świat nagle zaczął blaknąć, dając dojść do słowa mojemu towarzyszowi. Jakby wszystko samoistnie się ściszyło.
- Czemu? - zapytałam, patrząc na jego równie rozżaloną twarz.
Jego uśmiech był ucieleśnieniem smutku.
- Bo człowiek jest silny z natury.
~°~
Razem z piosenkarką z radia śpiewałam tekst skocznego, pozytywnego utworu, sama skacząc po całej kuchni i krocząc tak to do lodówki, to do wyspy, by rozłożyć na niej naczynia i śniadanie. Gorące jeszcze tosty francuskie z jedną herbatą czarną, a drugą zieloną. Posiłek idealny. Spoglądałam na wszystko z zachwytem. Uśmiech nie opuszczał mnie ani na chwilę. Czułam, że wszystkie kłopoty odeszły w niepamięć. Brzmiało to trywialnie, ale tak było.
Najwidoczniej moja krzątanina obudziła mamę, bo przyszła moment po tym, jak włączyłam radio i ustawiłam głośność na maksimum. Miała skwaszoną minę, ale nagle oprzytomniała, widząc wszystko, co przyszykowałam. Zamurowało ją na miejscu, a ja zaczęłam bezczelnie się z niej śmiać, na co ona i tak szeroko się uśmiechnęła.
- Uwielbiam wtorki - powiedziała zadowolona, zasiadłszy z zadowoleniem dziecka do wyspy.
- Pewnie dlatego, że wprost emanuję szczęściem. Mam rację? - zapytałam retorycznie, nonszalancko unosząc brew.
- Nie - powiedziała pewnie. - Dlatego, że nie muszę robić śniadania.
Po tym zaśmiała się na moje udawane, dziecinne obrażenie, ale sama długo nie wytrzymałam. Uspokajając się, usiadłam tuż obok niej. Spięłam niesforne, kawowe włosy w artystycznego koka i również zabrałam się za jedzenie tostów. Tak jak myślałam, mistrzowsko pysznych.
Rozmawiałyśmy z mamą o wielu babskich bzdetach, pomijając temat szkoły, choroby czy samopoczucia. Nie czułam się spięta. Co chwilę z czegoś żartowałam, opowiadałam jej jakieś zabawne historie ze szkoły, a ona z zaciekawieniem i radością chłonęła każde moje słowo. Rzeczywistość nie miała ze mną szans. Dzisiaj nic nie było w stanie wyprowadzić z równowagi.
Mama otrzepała palce z okruszków, zmieniając temat, na jaki rozmawiałyśmy parę sekund wcześniej.
- Wiesz, musimy porozmawiać, jak tylko wrócisz do domu.
- Uuu - wydałam z siebie dźwięk niczym duch, śmiejąc się potem z jej reakcji. - Brzmi poważnie.
- Bo tak jest.
Przyglądnęłam się jej dokładniej. Faktycznie. Była niezwykle poważna. Ale co złego mogło się stać, z czym wcześniej się nie rozprawiałyśmy? Zapewne mama tylko dramatyzowała, lub chciała swoją powagą przyciągnąć jakoś moją uwagę. Nie było więc czym się zamartwiać.
- Spoko mamuś, pogadamy. - Machnęłam lekceważąco ręką i wzięłam puste naczynia ze stołu, by po chwili zanieść je do kuchni. Miałam świadomość tego, że jutro nie będzie kolorowo, ale odkładałam to na dno moich myśli.
Bo po co miałam się martwić czymś, czego jeszcze nie było?
Niemal tanecznym krokiem wyszłam się przygotować do kolejnego dnia w szkole. Dzisiaj będzie wszystko w tęczowych barwach, postanowiłam. Jednak moja garderoba nie wyróżniała się niczym szczególnym, oprócz stonowanych kolorów, więc bez zbędnych wymysłów założyłam ulubioną, czarną bluzę z kapturem, szarą, minimalnie pomiętą koszulkę i czarne dresy. Włosów nie tknęłam, gdyż w owej fryzurze było mi niezwykle komfortowo.
Zbiegając na dół, pożegnałam się z mamą, założyłam kurtkę, a na nią plecak. Szybko nałożyłam swoje vansy - jeden ze stałych elementów mojego życia - i czym prędzej opuściłam dom. Niebo było całkowicie pokryte pięknymi, szaro-błękitnymi chmurami. Wiosna coraz bardziej przechylała szalę na swoją stronę. Wszystko zdawało się do mnie uśmiechać.
To będzie dobry dzień.
~°~
- Psorze? - Philis podniosła rękę, a gdy w sali zapadła cisza, została dopuszczona do głosu. Pokazała na mnie palcem, kierując jednak pytanie do pana Matthewsa. - Na pewno nie da się tym zarazić?
Posłał jej w odpowiedz ostrzegawcze spojrzenie, za to cała klasa wybuchnęła nagłym śmiechem.
O dziwo, ja też.
Zostałam przez to obdarowana dziwnymi spojrzeniami, które tylko odbierały mi oddech i wywoływały mój, jeszcze głośniejszy, śmiech. Nie mogłam przestać. Bawiła mnie ta cała sytuacja i bawiło mnie poczucie humoru Philis. Zapewne nie miała pojęcia, jak jej słowa naprawdę wpływają na ludzi, mimo tego, że na kilometr można było zauważyć błysk inteligencji w oku.
Może i miała ciało dzisiejszego ideału i znajomych na każdym kroku, ale przede wszystkim miała nieprzeciętne IQ, jakim nie za często się popisywała w stosunku do mnie. Lub w ogóle. Widać to było i teraz, gdy marszcząc brwi, zdekoncentrowana patrzyła na chaotyczny rechot uczniów. Spojrzała i na mnie.
Można się śmiać z samego siebie?
Czemu nie?
Kiedy moje płuca starały się o kolejne dawki powietrza, spostrzegłam Visa, który nie zaskoczył mnie towarzystwem Breaka na krześle obok.
Był on manipulantem, człowiekiem owijającym innych wokół palca. Swoją przesadnie napakowaną klatą tylko podkreślał fakt, że w mózgu nie miał teoretycznie nic. Blond czupryna postawiona na kilogramach żelu i "rękawy" przedstawiające motywy rocka, śmierci i ognia tylko mnie odstraszały, choć miał tym na celu, z pewnością, stać się bardziej atrakcyjny.
Podobały mi się w nim tylko dwie rzeczy.
Oczy. Czarne jak węgiel. Nie można było w nich dojrzeć ani trochę brązu. Prędzej ten kolor przechodziłby w szary. Ukrywały się w nich emocje, które starał się tłumić, tworząc pozory twardego faceta. Jednak to właśnie one go zdradzały.
I druga rzecz: tatuaż. Jeden, ledwo zauważalny, widniał na tyle karku. Były to słowa:
,,Only God can judge me."
Zostały napisane piękną, podobną do staroświeckiej, czcionką. Niczym od pióra, poozdabianą wokół współczesnymi wzorami. Całość nie była większa niż powierzchnia dłoni. Lubiłam to, że nie pozwalał innym się oceniać. Był pewny siebie i niezależny, lub starał się taki być. Chował ten napis pod różnymi bluzami i koszulami z kołnierzem. Zauważyłam go, kiedy jechaliśmy w jednym autobusie zeszłego lata. Stał do mnie tyłem, mając na sobie podkoszulek bez rękawów. Nie wiedział, że też tam byłam.
Szkoda, że był dla mnie przede wszystkim skończonym pół-mózgiem.
Pół-mózg. Śmieszne słowo.
Wybudzając mnie z transu, Eveline - blondynka siedząca ławkę za mną - szturchnęła mnie łokciem i podała zmięty kawałek kartki z zeszytu. Nie zauważyłam, kiedy klasa ucichła, a pan Matthews na nowo prowadził lekcję fizyki.
Rozwinęłam świstek, który głosił:
,,Pogadamy po lekcjach? ~ V"
Inicjał na końcu nie był trudny do rozszyfrowania. Popatrzyłam w jego kierunku. Szaro-niebieskie tęczówki patrzyły na mnie z wyczekiwaniem i lekkim dyskomfortem. Skinęłam głową i lekko się uśmiechnęłam. Zrewanżował się tym samym, choć nie tak, jak robił to zazwyczaj, po czym odwrócił się w stronę tablicy.
~°~
Oboje wyciągnęliśmy nogi do przodu, blokując tym połowę chodnika i położyliśmy głowy na oparciu ławki. Vis zaczął wyciągać - jak się okazało - zapalniczkę i papierosy z tylnej kieszeni. Włożył truciznę do ust i odpalił jej koniec, przymykając powieki i wypuszczając dym z ust. Momentalnie zniknął, roztargany przez wiatr.
- Co się właściwie wczoraj stało? - powiedział zmieszany nieco chłodnym głosem, na co przeszedł mnie cień spięcia. Odwrócił głowę w moją stronę, z niewiedzą wymalowaną na twarzy. - Po co to wszystko zrobiłaś?
- To chyba oczywiste. - Wzruszyłam ramionami i uśmiechnęłam się bez wyraźnego powodu.
- To mogłabyś mnie oświecić? Bo dla mnie nie do końca.
Westchnęłam znużona, bo nie chciałam wracać myślami do poniedziałku.
- Nie chcę ci zepsuć opinii w szkole.
Jego wyraz twarzy nie drgnął ani trochę. Wyczekiwał, aż rozwinę swoją myśl.
- Nikt się ze mną nie zadaje, jestem tak jakby kozłem ofiarnym całej szkoły. Śmialiby się nie tyle co ze mnie, co z ciebie. Lepiej, żebyś miał dobry start w nowej szkole. To tyle. - Po raz kolejny wzruszyłam ramionami i oczekiwałam tego, co zamierzał powiedzieć.
Przez chwilę milczał, trzymając mnie w niewiedzy, kiedy nagle powiedział:
- To najniedorzeczniejsza rzecz, jaką w życiu słyszałem. Serio. - I po tym zdaniu zaśmiał się wniebogłosy.
Uśmiechnęłam się szeroko, doznając ulgi. Lubiłam jego śmiech, bo wtedy jego melodyjny głos był bardziej wyrazisty. Korzystając z jego nieuwagi, zaobserwowałam, że miał granatową koszulę w drobniutką czarną kratę. Do tego założył czarne dżinsy i tego samego koloru trampki. Stonowanie.
Prawie tak, jak ty!
- Wracając... - Przetarł twarz dłonią, zaprzestając śmiechu i strzepując pył z końcówki papierosa na trawę za ławką. - Mam gdzieś to, co będą mówić inni. Jak będzie trzeba, zainterweniuję. Nie wiedzieć czemu, uwzięli się na tobie, a ja nie lubię w takich sytuacjach stać z założonymi rękami. Break i Thore po tym numerze nie chcieli mi dać spokoju. Chwalili mnie, jaki to ja nie jestem, a przecież nic nie zrobiłem. - Uniósł w bezradności rękę. - A jeśli chodzi o moją reputację, pozwól, że sam się nią zajmę. - Tu spojrzał na mnie wymownie, na co moją twarz oblały rumieńce wstydu. - Nigdy nie lubiłem tych, co znęcają się nad innymi.
Dziwiło mnie, że jeszcze nikt nie powiedział mu, skąd wzięła się Szajbuska. I dziwiło mnie, z jaką łatwością prezentował swoje stanowisko i przemyślenia. Taki poważny, z papierosem w dłoni i wzrokiem wbitym przed siebie, wyglądał po prostu komicznie.
- Co zrobisz? Nic nie zrobisz. - Parsknęłam śmiechem, a Vis pokręcił z politowaniem głową, ale widziałam ten prawdziwy uśmiech błąkający się po jego twarzy.
Bo takie były wtorki.
Jedne, wielkie prawdziwe uśmiechy.
~°~
Prawie że w podskokach wchodziłam po schodach tarasu, a policzki bolały mnie od uśmiechu, którego nie w sposób było powstrzymać. Ten dzień rzeczywiście był udany. Nadal czułam perfumy Visa, wymieszane z dymem papierosów na bluzie. Spodobał mi się ten zapach jako całość, choć oddzielnie byłyby tylko zapachami.
Próbując nie zaśmiać się z własnych myśli, przekroczyłam próg domu. Zaniepokoił mnie dziwny hałas dochodzący z jego głębi. Odechciało mi się śmiania.
- Mamo?! - krzyknęłam, a rodzicielka chwilę później zjawiła się przede mną.
Jej włosy były w całkowitym nieładzie, ubrania miała dziwnie pomięte i nawet nie starała się ukryć panującego w niej przerażenia. Jej rozbiegany wzrok nie świadczył o niczym dobrym. Szczęście zaczęło mieszać się z innymi, gorszymi emocjami.
- Co jest? - spytałam cicho, stojąc sparaliżowana jej stanem.
Założyła ręce na głowę i powiedziała z chrypką:
- Twoja izolatka... Nie można jej otworzyć. Nie działa.
A jutro miała być środa.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top