Rozdział 5
[poprawione; 24.01.2018]
***
Jesteś nikim. Jesteś nic nie warta. Jesteś tylko tanią imitacją człowieka. Jesteś okropna w każdym swoim calu. Jesteś beznadziejna. Jesteś nielubiana. Jesteś ofiarą losu. Jesteś niekochana. Jesteś chora. Jesteś wyśmiewana na całym świecie. Jesteś nienormalna.
Jesteś Szajbuską.
Myśli biły się ze sobą, tworząc w mojej głowie jeden, wielki huragan. Łzy mimowolnie płynęły z pod moich opuchniętych już powiek, po zaczerwienionych policzkach. Ciało w odbiciu lustrzanym zlewało się w rozmazaną, szarawą plamę. Moje dłonie drgały niekontrolowanie, nabuzowane emocjami.
Tak bardzo pragnęłam, by był wtorek.
Niestety, to był dopiero początek poniedziałku.
Pociągnęłam nosem, by móc jakkolwiek oddychać. Wierzchem dłoni starłam świeże potoki łez i spojrzałam po raz ostatni w lustro. Mogłam lepiej dostrzec mój beznadziejny stan, w którym tkwiłam od świtu. Zastanawiało mnie, co zrobiłam na tyle złego, by życie skazało mnie na cierpienie zwane Zespołem Clintida.
Przez całe dzieciństwo byłam niczym anioł, o każdej porze dnia i nocy. Beztroskie siedem lat życia. Plac zabaw był moim całym światem, w którym spędzałam wszystkie wolne chwile. Miałam tam wielu ,,przyjaciół", których jednego dnia poznawałam, jak i żegnałam. Wieczorami wracałam do domu zadyszana, z wypiekami na twarzy, jakie były tylko dodatkiem do mojego szerokiego, dziecięcego uśmiechu. Tata, ciągle przy mym boku, robił mi przeróżne desery. Był to czas, który wspominałam dobrze po dzień dzisiejszy.
Bo potem wszystko zaczęło się sypać.
Odwróciłam głowę w stronę drzwi, by potem powoli otworzyć je mamie, wchodzącej wówczas na ostatni stopień schodów.
- Moja kruszynka... - Rozczuliła się na mój widok i momentalnie zamknęła mnie szczelnie w ramionach. Pachniała swoimi słodkimi perfumami, jak zwykle.
Wcisnęłam głowę w jej ramię i pozwoliłam łzom ponownie wydobywać się z oczu. Miałam dość swojego nędznego życia, a ta kobieta trzymała mnie przy życiu. W przenośni i dosłownie. Była jedynym stałym punktem, do którego zawsze mogłam wracać, przytłoczona przez chaos codzienności.Czułam, jak jej dłonie masowały moje plecy w uspokajającym geście.
- Zrobię ci herbaty, a ty idź do łóżka i włącz sobie coś w telewizji. - Odsunęła mnie na długość ramion, pocieszając samym uśmiechem i zakładając za moje ucho uciekające z rozwalonego koka pasemka.
I wtedy przed oczami stanął mi Vis. Sobotni wieczór, jego zamyślony wzrok i słowa wyryte w mojej pamięci jak tekst ulubionej piosenki.
Fajnie jest być świadomym, że nawet w smutku można dostrzec dobre strony.
Podniosłam niemal od razu głowę, czując mentalne otrzeźwienie, i przyjrzałam się matce. Zmęczone oczy, smutne spojrzenie i ten słaby uśmiech tylko bardziej mnie zmotywowały. Nadszedł czas, by rzucić wyzwanie chorobie. Nadszedł czas, by znaleźć ciepły kolor w swojej czerni.
- Pójdę do szkoły - oznajmiłam, a matka sparaliżowana zatrzymała się w miejscu.
Widać było, że zszokowała ją moja nagła zmiana planów. Z jej punktu widzenia mógł być to syndrom zmniejszenia się stadium choroby. I właśnie dlatego, że w większym stopniu przejmowałam się jej uczuciami niż własnymi, postanowiłam nie wyprowadzać jej z błędu i zachować prawdę dla siebie.
- Ale... Jesteś pewna? Nie wolisz zostać w domu? - Spytała, chcąc upewnić się w stu procentach, na co ja jedynie kręciłam głową, by poprzeć swój wybór.
Już byłam w połowie drogi do łazienki, gdy odwróciłam się do mamy i ze słabym uśmiechem powiedziałam:
- Na pewno.
~°~
Ciężar niedowierzających spojrzeń przytłaczał mnie już po pierwszym kroku postawionym na terenie szkoły. Dosłownie. Niemalże czytałam z ich twarzy obelgi rzucane w myślach: "Ta łamaga chce pogrążyć się jeszcze bardzie? Co ona sobie wyobraża? Niech lepiej założy karton na łeb! Brak słów!"
Ze wszystkich sił powstrzymywałam napływające łzy. Byłam najbardziej zauważalna w momencie, w którym najbardziej chciałam schować się przed światem. Pierwszy raz od pamiętnego czasu pojawiłam się tu w poniedziałek. Nie mogło być już gorzej.
Zawsze może być gorzej. I będzie.
Pojawiając się pod klasą, zauważyłam coś niepokojącego. Kiedy skrzyżowałam wzrok z Philis, przez sekundę dostrzegłam w jej oczach coś na kształt prawdziwych emocji, który zmienił się w tryumf tak szybko, że ten cień współczucia, być może, tylko mi się przewidział.
- Tia, co jest? - Nie widziałam, kiedy obok pojawił się Vis, kładąc ostrożnie dłoń na moim ramieniu i wbijając spojrzenie w moje oczy.
I wtedy mnie olśniło.
Może to on był moją dobrą stroną.
- Nic, wszystko gra. - Wytarłam szybko wilgotne policzki i posłałam mu ciepły uśmiech, z którego wyszedł zapewne dziwny grymas. Przynajmniej się starałam.
Przez chwilę stał w miejscu i wciąż wpatrywał się we mnie swoimi szarawo-błękitnymi oczami. Wiedziałam, że próbował mnie odczytać jak otwartą księgę, ale ja byłam zamknięta. Chciał otworzyć sejf, do którego nikt nie może wejść, a tylko nieliczni znają kod dostępu. Musiałam uważać, komu go dać, by nie wpadł w niepowołane ręce. Wtedy byłby to mój koniec i już całkowicie zostałabym zrównana z ziemią.
I dobrze.
- Widzę, że nic nie gra. - Vis podszedł jedynie krok w moją stronę. Zniżył swój ton do półszeptu. - Co się stało?
On naprawdę nie wiedział?
Zespół Clintida się stał.
Widząc, że nie uzyska odpowiedzi, zrobił coś, co odebrało mi chwilowo oddech i wprawiło w niemały szok.
Przytulił mnie.
Poczułam ciepło, które niespodziewanie zaczęło kojąco na mnie wpływać. To był przełom. Poniedziałki nigdy takie nie były. Długie ręce zawinęły się wokół mnie całej, a podbródek wylądował na czubku mojej głowy. Przez chwilę odczuwałam pewien rodzaj paraliżu. Czy to naprawdę się działo? Czy to miało prawo się dziać?
Ocknęłam się dopiero wtedy, gdy zaczął się odsuwać. Mimowolnie objęłam go rękoma, kładąc policzek na jego torsie, by być jak najbliżej tego wyjątkowego ciepła. Bałam się, że gdy tylko go puszczę, wróci chłód, uderzając we mnie z dwukrotną siłą. A wtedy nie dałabym rady przetrwać ani sekundy więcej.
Dopiero wtedy myśli zaczęły narastać.
Przez ciebie Vis straci dobrą opinię nie tylko w oczach klasy, jak i całej szkoły! I to wszystko przez twoje głupie wahania nastroju! Nie zasługujesz na jego litość. Tak, litość. Kto by zwrócił uwagę na taką ofiarę losu, jak ty? Tylko będą się z niego naśmiewać, wytykać palcami, a nawet znęcać tak, jak nad tobą. Dlaczego chcesz go ściągnąć ze sobą na dno?
Z potoku myśli wyrwał mnie jego spokojny głos.
- Nie płacz już, proszę. - Vis jeździł dłońmi po całej długości moich pleców.
Oprzytomniałam, nim było za późno.
- Dziękuję i przepraszam - wyszeptałam tylko tyle.
Ignorując wścibskie spojrzenia wszystkich na korytarzu, mentalnie przygotowałam się na to, co zamierzałam zrobić. Tu nie chodziło o mnie. Chciałam uratować Visa w jakikolwiek sposób. Wiem, że ten, którym miałam zamiar się posłużyć, będzie dla niego za równo niezrozumiały, jak i urażający. Ale najlepszy, jaki przychodził mi na myśl.
Więc miałam okazję, gdy wyszeptał:
- Nie będę pytał. Nie musisz nic mówić.
I wtedy zaczęłam wtaczać swój plan w życie.
Odepchnęłam go z całej siły od siebie i popatrzyłam na niego z oburzeniem. Chłód wrócił momentalnie, tylko czekając na odpowiednią chwilę. Mina Visa wyrażała zarówno zaskoczenie, urazę i kompletne zdezorientowanie.
Musisz to zrobić, kretynko! Uratuj go, nim będzie za późno!
Pokręciłam głową, czując, że z oczu znów płyną mi słone łzy.
- Nie jestem żadną Szajbuską! - krzyknęłam na niego z żalem. Satysfakcja z osiągniętego celu została momentalnie zgnieciona przez wyrzuty sumienia.
Cała klasa zwróciła oczy ku naszej dwójce. Słyszałam parsknięcia, ciche chichoty i buczenia dziewczyn. Wszyscy teraz podziwiali Visa. Myśleli, że to wszystko było na pokaz. Że mnie ośmieszył. Więc chłopaki na czele z Breakiem - najgorszym wśród paczki Visa - oraz dziewczyny podziwiali nowego ucznia, z pewnością nabierając do niego chorego, ale jednak szacunku.
Taki był cel.
- Co ty wygadujesz?! - Ze zmarszczonymi brwiami również podniósł ton, choć jego głos wciąż był na swój sposób spokojny.
Przed wyjaśnieniami uratował mnie dzwonek. Uczniowie schodzili się do klas, na nowo wznawiając ruch na szkolnych korytarzach. Szybko ruszyłam w stronę wyjścia, wnikając w tłum z chęcią szlochu przybierającą na sile.
- Tia, czekaj!
Słyszałam krzyk Visa, ale nie miałam odwagi odwrócić się do niego nawet na moment. Zepsułabym wszystko, co dla niego zrobiłam. Przyspieszyłam, panicznie chcąc wydostać się na zewnątrz.
- Witaj w klasie, stary! - Rozbrzmiał z daleka głos Breaka, za którym było słychać kolejne pozytywne komentarze dotyczące Visa.
Niezauważalnie przemknęłam przez wyjście, dziękując niebiosom, że tym razem nie było przy drzwiach żadnego nauczyciela. Powiem chłodnego powietrza tylko przypomniał mi o utraconym, dopiero co zyskanym cieple. O ciepłej barwie. Znowu widziałam wszystko w szarych barwach.
Bo takie były poniedziałki.
Jedne, wielkie szare plamy.
- Tiara? - Zachrypnięty głos Dustina obił mi się o uszy.
Odwróciłam się w stronę, z której rozbrzmiał. Zdziwienie, to mało powiedziane. W oczach tliły mu się łzy, choć widać, że starał się je powstrzymać przed światłem dziennym. To samo miejsce, ta sama pora dnia, ale zupełnie inny człowiek. Był przybity. To po prostu rzucało się w oczy.
Bez słowa usiadłam na swoim dawnym miejscu. Cisza na nas nie ciążyła, nie tworzyła niezręcznej atmosfery. Tworzyła azyl, który nieco pomagał mi wymazać obraz zdezorientowanego Visa z pamięci.
Kogo próbujesz oszukać?
W którymś momencie poczułam na sobie krople wody spadające z nieba, a jeszcze później rękę Dustina na swoich plecach. Nie myśląc już o niczym, wypruta ze wszystkiego, oparłam głowę na jego ramieniu i dałam łzom z moje kamiennej twarzy złączyć się z deszczem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top