Rozdział 17

- Dopiero wtedy, kiedy leżałam poobijana na ulicy, w oddali zobaczyłam, jak nasze auto zmienia się w kulę ognia. Śni mi się to po nocach. Cały czas mam to przed oczami. Cały czas to boli tak samo.

Dziewczyna wypowiadała ledwo każde słowo. Nikt jej nie zmuszał, sama chciała mówić i mówiła, choć jej życie powoli znikało za horyzontem.

Czułam, jakbym sama wyskoczyła z tego samochodu, jakbym sama widziała śmierć swojej matki pożartej przez morderczy żywioł.

Bo takie były niedziele.

Jedno, wielkie wspólne uczucie.

Siedziałam jak kamień i tępo patrzyłam na kardiograf nastolatki, by po nie wiadomo jakim czasie, zobaczyć to, co we wszystkich przypadkach kruszyło serce.

Prostą linie.

Wstałam z twardego, szpitalnego stołka, przymknęłam powieki zmarłej i wyszłam z sali, na zawsze zachowując w pamięci jej piękną historię.


~°~


Ulice pełne samochodów, ludzie pędzący chodnikiem, żar zachodzącego słońca i bezchmurne niebo były niewielkim utrudnieniem w ciągnięciu walizki i znalezieniu lokum na najbliższe dni.

Telefon od wczorajszego wieczoru miałam wyłączony. Nie miałam ochoty rozmawiać z nikim znajomym.

Po zawiezieniu mnie do szpitala, następnego dnia, tuż po wypisie, postanowiłam zgłosić się na jednodniowy wolontariat. Cały dzień spędziłam z chorymi, podnosząc ich na duchu, rozmawiając, pocieszając, a czasem tylko milcząc, gdyż słowa często były zbędne.

Wtedy prawie zapomniałam o sobie i swoich problemach.

Mimo to ciążyła na mnie moja słabość. Chęć pozbawienia się cennego daru, jakim było życie. Byłam tchórzem. Najłatwiej przecież uciekać od wszystkiego, nawet nie stawiając temu czoła.

Co było najbardziej przerażające?

Uratowała mnie moja własna halucynacja.

Nie umiałam wytrzymać dłużej w izolacji od rodzicielki, dlatego, po znalezieniu jakiejś ławki w cieniu, włączyłam telefon.
Zapomniałam o jednym, istotnym szczególe.

Vis.

Gdy tylko uruchomiłam urządzenie, nadeszło od niego połączenie.

Miał dać mi czas, a tyle nie potrafił zrobić.

Nie myśląc nad tym, co robiłam, odebrałam, ale nie mogłam niczego wykrztusić.

- Tia, jeśli to ty, to wiedz, że dzwonię dlatego, bo słyszałem o... - przerwał, choć nie musiał kończyć. - Bałem się, że ty... Że ty już nie... Po prostu chcę wiedzieć, czy jesteś bezpieczna i...

- Jestem.

Z drugiej strony usłyszałam głośne westchnienie ulgi, co było dla mnie aż nazbyt zrozumiałe. 

- Nie skoczyłam.

To słowo było jak uderzenie z pięści prosto w gardło.

- To dobrze, to bardzo dobrze - powiedział, jakby upewniając samego siebie. - Prosiłaś mnie o czas, ale chciałem tylko cię usłyszeć. Wiedzieć, że jesteś cała...

Nastąpiła chwila ciężkiej ciszy, po czym zaczął mówić dalej. 

- Wiem, że spieprzyłem, Tia, zepsułem wszystko słowami, których nie chciałem powiedzieć. Mówiłem tak, bo wiedziałem, że to nie będzie konieczne. Jesteś silna, umiesz radzić sobie ze wszystkim, znosisz to wszystko, a ja miałem dość tego, jak ludzie na ciebie patrzą.

Do oczu naszły mi łzy, słysząc żal w tych słowach. Niemal czułam na sobie jego desperację. Pragnął, by było tak jak wcześniej, by nigdy nie było tamtej sytuacji, byśmy na powrót byli blisko siebie.

Niedziela sprawiła, że mu uwierzyłam. Wiedziałam, że będę ponosić tego koszty.

- Rozumiem cię, Vis, i ci wierzę. 

I tymi słowami, nie czekając na odpowiedź, zakończyłam rozmowę.


~°~


Z mamą nie rozmawiałam długo.

Chciałam jej tylko powiedzieć jaka jest sytuacja i że przyjadę tak, jak planowałam od początku. Poprosiłam ją jedynie o załatwienie mi biletu na drogę powrotną. Miała mi go przysłać na adres hotelu, w którym byłam od kilku godzin. Na pożegnanie usłyszałam słowa przestrogi, troski i - oczywiście - miłości. Dopiero po tej rozmowie poczułam brak jej obecności.

Pokój był skromny. Jedno łóżko z szafką na ubrania oraz mała łazienka z sedesem, umywalką i kabiną prysznicową. Wszędzie dominowały ciemne kolory, co sprawiło, że polubiłam to miejsce. Jakby czekało, aż kiedyś w nim zagoszczę.

Na zewnątrz nieboskłon dawno przybrał głęboką, granatową barwę. Ozdobiony był mrugającymi, świetlistymi punkcikami. Zaparło mi dech w piersi to, jak dobrze z małego okienka widziało się go wzdłuż i wszerz.

Może kiedyś, pomyślałam.

Przyjemny spokój zakłóciło mi pukanie do drzwi. Leniwie odbiłam swoje ciało od parapetu, lekko się przeciągnęłam w drodze, by finalnie otworzyć drzwi niespodziewanemu gościowi.

Mimo to bardziej niespodziewane było przytwierdzenie mnie do naprzeciwległej ściany z prędkością światła i ciężkim bólem pleców oraz głowy.

Nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, zimna, koścista dłoń zakryła mi usta.

- Słuchaj, mało mnie obchodzi to, jak wiele musiałaś przecierpieć. - Kyle nie szczędził sobie sarkazmu i znudzonego, choć paraliżującego spojrzenia. - Też byłem poniżany. Wszędzie było słychać tylko o tym, że pobiła mnie dziewczyna.

Zrobił przerwę, a ja nie miałam głowy do tego, by myśleć skąd się tu wziął, jak zdobył mój tymczasowy adres, czy też dostał się pod same drzwi. Nie mogłam wziąć porządnego oddechu. Jego dłoń nie zamknęła mi dostępu do powietrza, ale czułam, że się duszę. Brzydziłam się jego dłoni. Nie ruszyłam się ani centymetr od jego wejścia. Zamurowało mnie.

Wyglądał, jakby rzeczywiście mało go w tym czasie obchodziło. Znikome mięśnie miał rozluźnione, głos spokojny, ale i tak żywiłam do niego tylko i wyłącznie wrogość i zawiść.

- Na mnie to też wpłynęło. Siedziałem w tym głupim szpitalu dobre kilka miesięcy. Musiałem wszystkim wciskać kit o wypadku samochodowym. Ale wiesz, co? Ty i ta twoja schiza wtargnęłyście do sieci. A kto z wami?

Parsknął i pokręcił w beznamiętnym uśmiechu głową. 

- Oczywiście, że ja. Całe Graveyard dowiedziało się, że kłamałem, że tak bardzo pobiła mnie mała, pyskata gówniara. - Tu stukał mnie nieprzyjemnie w mostek. Nie unosiły go emocje, ogarniał go stoicki spokój, co było niedorzeczne i bardziej przerażające.

W końcu się obudziłam z tego dziwnego transu i zrzuciłam rękę Kyle ze swojej twarzy.

- Jesteś zdrowy? - Nie czekałam na jego odpowiedź, bo nawet nie chciałam jej słyszeć. - Jesteś. Więc, z łaski swojej, wynoś się stąd i nie pokazuj mi się na oczy.

Rozumiałam go cały czas. Nie chciałam go dzisiaj rozumieć. Znosiłam ten sam ból. Tylko, że było to porównanie wbicia w ciało igły do ciosu topora. Zupełnie inne cierpienie.

- Powiem ci coś. - Kyle wycofał się do wciąż otwartych drzwi i stanął w ich progu. - To dopiero początek tego wszystkiego. Twoje życie, w porównaniu z tym, co nadejdzie, to sielanka. Będziesz błagać o to, by to nigdy nie nadeszło. Ale nadejdzie.

I bez zbędnych słów wyszedł.

Poczułam niemiłe kłucie w głowie, skurcze w brzuchu i bezwład w kończynach. Zamknęłam drzwi na zamek, upadłam na ziemię i zwinęłam się w kształt embriona.

Nie chciałam mu wierzyć, ale zbyt czułam jego prawdę, by uznać to za kłamstwo.

Przechodziły mnie dreszcze na samą myśl o tym wszystkim. Byłam przerażona. Myślałam:

Co miało być tym, co nadejdzie?


🌟🌟🌟🌟🌟🌟🌟🌟🌟

1066... Ok. 👍

Dzięki za głosy i wszystko. 😊

Środa, to środa. :]

Szczególnie zapomniałam podziękować mojej przyjaciółce Willczek a.k.a Sylwii za różne pomysły na wątki i luki w fabule🌸🌸🌸 Uwielbiam cię!

Następny rozdział... kiedy go napiszę. Muszę mieć wenę twórczą, bo inaczej wychodzi to... Czyli beznadzieja. :'(

Pozdrawiam,

~ May Forgotten 💜

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top