Rozdział 16

Mierzyliśmy się wzrokiem.

On - pełnym szoku, ale i pewności siebie.
Ja - niepewności i przerażenia.

- Nie sądziłem, że kiedyś jeszcze się spotkamy, Szajbusko.

Mimo, że wyglądał zupełnie inaczej, niż za czasów dzieciństwa, ten sam błysk w zielonych oczach pozostał na swoim miejscu. Miał kilka tatuaży, średniej długości włosy ułożone na lewo, opadające częściowo na twarz, a prawy bok był zupełnie wygolony. Posiadał wyostrzone rysy twarzy i chude ciało.

Jak go poznałam?

Dzięki bliźnie.

Długa, gruba, wzdłuż prawej linii szczęki. Miał ją od tego pamiętnego dnia.

- Szajbuska? Ta Szajbuska? - Peer nagle ożywiony nowym faktem przerzucał wzrok to na mnie, to na Kyle'a. - O nie, Elvis, ciebie mogę przetrzymać - mówił, wskazując na niego palcem - ale jej ma tu nie być. - Tu pokazał na mnie.

Spojrzałam na Visa, który był blady jak ściana, a dłonie zaciskał w pięści. Miałam dość tego, że nikt nie miał do mnie choć trochę szacunku tylko dlatego, że byłam jaka byłam.

Zrobiło mi się naprawdę przykro z powodu całej sytuacji. Jedyne, co chciałam zrobić, to zejść wszystkim z oczu.

- Dobrze, Peer. Już mnie tu nie ma.

Ręka Visa na moim ramieniu zatrzymała mnie tuż po jednym kroku.

- Dogadajmy się. Nie będzie z nią problemu. Przyrzekam. - Vis stawiał na swoim i nie zamierzał odpuścić. Zdawałoby się to zaletą, ale w tej sytuacji było to sporą wadą.

- Nie mamy o czym gadać. Rozwali mi tylko dom i... Nie, Elvis, nie ma opcji...

- Można ją uśpić, gdy zacznie ci przeszkadzać i...

- Co? - zapytałam w szoku Visa, a łzy stanęły mi w oczach.

Nie wierzyłam. Po prostu nie mogłam tego zrobić. To było niemożliwe, by te słowa wyszły z jego ust pod jego pełną kontrolą. Po tym wszystkim, co wcześniej się zdarzyło, ponownie obdarzyłam go zaufaniem, a on traktował mnie jak przedmiot, którego można było się pozbyć, gdyby sprawiał kłopot. Zabolało mnie to i z pewnością wpłynęło na moją psychikę.

Dlaczego myślałam, że komuś na mnie zależy?

Bo byłam naiwna.

- O nie, Tia... Wiesz, że...

- Dowiedziałam się już zbyt dużo, Vis. Wiedz tylko, że cholernie mnie to zabolało.

Płakałam.

On prawie też.

Traciliśmy to, co zbudowaliśmy przez ostatnie trzy miesiące. Głupia nadzieja na to, że znalazłam kogoś, kto akceptuje mnie bez względu na chorobę, zniknęła wraz z jego słowami.

Bez słowa ruszyłam do wyjścia i chwyciłam za rączkę od walizki. Na szczęście miałam niezdjęte buty, co tylko przyspieszyło moje działanie.

Już miałam chwycić za klamkę, kiedy Vis odwrócił mnie do siebie i złapał moją twarz w dłonie.

Łzy w jego oczach były dodatkowym bólem. Nie miałam sił go dźwigać.

- Błagam, daj mi się wytłumaczyć.

Pokręciłam głową.

- Nie możesz wytłumaczyć tego, że nie dałeś mi prawa głosu w sprawie mojej choroby. Nie twojej czy Peera. Mojej. 

Nie chciałam dłużej ciągnąć tej rozmowy.

- Mówiłem to, żeby zgodził się ciebie zatrzymać. Przecież jesteś normalna, nie...

- I tutaj jest problem, Vis. - Oderwałam się od niego i złapałam za klamkę. - Ja nie jestem normalna, a ty ponoć miałeś pomóc mi się wyleczyć. Ale ja nie chcę tego w ten sposób.

Stał bezsilny na korytarzu. Jedna łza stoczyła się po jego policzku, klatka unosiła się w szybkim tempie, włosy dawno miał w nieładzie, a mnie znowu coś ścisnęło. Nie byłam pewna szczerości jego uczuć, intencji, niczego.

- Pomogę, zobaczysz - powiedział pewnie.

- Daj mi czas, Vis. O tyle cię proszę.

Zawahałam się, ale w końcu podeszłam do niego i musnęłam ustami jego policzek. Szybko opuściłam mieszkanie, bo nie chciałam już na niego patrzeć.

Być może był to ostatni raz.


~°~


Przechadzałam się po już ciemnych ulicach Graveyard, nie mając konkretnego celu. Zimny, przeszywający wiatr kierował moje włosy na wszystkie strony. Szum ulicy nieco mnie uspokajał. Słyszałam też inny, bardziej przyjemny, ciągły, potężny, gdzieś w oddali przede mną. I tam podążyłam.

To była rzeka. Szeroka, oddzielająca dwie strony miasta, które łączył tylko wąski most o wysokich murach. Wiatr wzmagał jej fale, zwiększając ich rozmiary.

Szłam kamienistym chodnikiem po lewej stronie mostu. Targanie walizki nie było najłatwiejsze, ale nie miałam innego wyjścia.

Nagle przystanęłam.

Spojrzałam na betonowy mur, na którym była drabina. Prowadziła ona na sam szczyt, by ułatwić pewnie pracę robotników, gdy most był uszkodzony.

Zaczęłam myśleć:

Skoro nikomu na mnie nie zależy, to po co tu jeszcze jestem?

Odłożyłam walizkę tuż obok wzniesienia. Rozglądnęłam się dookoła, czy przypadkiem nie ma tu świadków, którzy zadzwoniliby po pomoc, nim zdążę to zrobić.

Lampy oświetlały bardziej ulicę niż mury, a z racji że auta prędko sunęły po drodze a pieszych nigdzie nie widziałam, wspięłam się po drabinie.

Kiedy stanęłam na brzegu muru i otrzepałam obolałe dłonie, zaparło mi dech w piersiach. Rzeka ciągnęła się za horyzont, wpadając do oceanu. Światła uliczne z tej odległości były jak świetliki. Mnóstwo świetlików. Ludzie byli jak mrówki, a auta, niczym zabawki.

Tylko rzeka pod moimi stopami była większa, niż wcześniej.

Rozłożyłam ręce na boki, a w tym samym czasie rozbrzmiał dźwięk straży pożarnej. Narastał on na silę, ale ja nie mogłam wykonać ani ruchu. Moja twarz była już sucha, choć w oczach wciąż tliły mi się łzy.

Byłam pewna tego, co robię?

Oczywiście, że nie.

- Co pani robi?

Wystraszyłam się nie na żarty. Obok mnie stała dziewczynka na oko w wieku ośmiu, dziewięciu lat. Brąz włosy miała związane w dwa warkoczyki, długie aż po pas. Na sobie miała niebieską sukienkę szarpaną przez podmuchy wiatru i kremowy sweterek. Posiadała różowe baletki, niewiele biżuterii i piękne, brązowe oczy.

- Chce pani skoczyć? - zapytała mnie, nie uzyskując odpowiedzi na pierwsze pytanie.

Kiedy powiedziała to na głos, przeszedł mnie dreszcz.

- Tak, chcę. - Starałam się przekrzyczeć wiatr, co chyba mi się udało, bo dziewczynka przytaknęła głową.

- To skoczę z panią - powiedziała, zbliżając się do mnie i łapiąc mnie za rękę. Nie była ciepła.

- Ty nie możesz, jesteś za młoda, skarbie. - Popatrzyłam na nią, ale ona tylko zmarszczyła nosek.

- Pani też.

 Miała rację. 

- Ale jak pani skoczy, ja też, a jeśli nie, to ja też nie.

Postawiła mnie w tak nieludzkiej sytuacji, że poczułam zawroty głowy.

- Wie pani, że na dole jest straż pożarna i dużo ludzi?

Zamarłam. Obróciłam głowę.

Miała rację.

Ruch był wstrzymany, dwa wozy strażackie i policja stały w gotowości, a przechodnie krzyczeli i nerwowo się rozglądali.

- Proszę natychmiast zejść na dół! - krzyknął jeden ze strażaków przez megafon.

- Jeśli ktokolwiek tu wejdzie, skoczę! Nie żartuję! - odkrzyknęłam na tyle głośno, na ile pozwalały mi płuca.

- Czyli skaczemy? - Mała dziewczynka patrzyła na mnie bez cienia strachu.

Czułam, że nadchodzi niedziela. Empatia rosła we mnie z minuty na minutę, a mi było coraz bardziej żal tej niewinnej istotki, przed którą jeszcze całe życie.

- Nie, nie skaczemy.

Coś ze mnie uszło wraz z tym zdaniem. Popatrzyłam ostatni raz na rzekę, po czym obróciłam się do straży.

- Dobrze, nie skoczę! Schodzę na dół!

Rozbrzmiały brawa, a służby wysunęły drabiny, byśmy bezpiecznie zeszły na ziemię. Jeden ze strażaków zaczął się wspinać i ostatecznie stanął na najbliższym stopniu.

- Proszę najpierw pomóc... - Chciałam pokazać na dziewczynkę, która stała obok mnie, ale nie mogłam.

Zniknęła.

- Słucham? - Mężczyzna posłał mi pytające spojrzenie.

- Ta dziewczynka... Ona tu była i...

- Proszę pani, nikogo tu nie było. Zostaliśmy poinformowani o próbie samobójczej, ale nikt nie wspomniał o drugiej osobie. Od początku jest tu pani sama

Z każdym słowem zbierała się we mnie większą chęć szlochu. 

- Dobrze się pani czuje?

Pokręciłam głową.

Nic nie było dobrze.

Mocniejsze, prawdziwsze i mylące fikcję z prawdą.

Omamy wróciły.


⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐

1201 słów. Luziczek 👌

Dzieki za wybicie 800 wejść! Kto ma najlepszych czytelników? 👌😁

Mówiłam że sobota, to sobota 💟

Następny w środę!

~ May Forgotten 💙💙

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top