Rozdział 15

Noc.

Mroczna, trochę ślepa, czasem straszna, czasem kojąca, jakby oddech między haustami dni albo znak stopu na autostradzie. Jest wyjątkowa.

Tej sobotniej nocy nie mogłam zasnąć. Nie znałam źródła mojego mentalnego niepokoju, który alarmował mnie o czymś, o czym sam nie miał pojęcia. Jak rzeka, szukałam swojego ujścia, szukałam powodu swojego roztargnienia. Przed oczyma pojawiały mi się wszystkie bliskie osoby, aż na myśl o jednej mój brzuch niemiło się skurczył, a w głowie poczułam nieprzyjemne kłucie.

Kto był tą osobą?

Mój ojciec.

Nim bezpowrotnie nas opuścił, dzień w dzień przychodził późno wieczorem do domu z garbem na plecach, swoją grubą teczką na dokumenty oraz zmiętym fraku i - mimo swojego zmęczenia - podnosił mnie: małą, wystrzyżoną na ,,boba", w zupełnie niezrozumiałych dla teraźniejszej mody ubraniach dziewczynkę wysoko pod sam sufit, kręcąc się z nią wokół własnej osi i mówiąc następnie:

- Apollo 13 wraca na orbitę!

Szkoda, że Apollo 13 miało usterkę.

Jako małe dziecko, nocami zawsze siadałam na schodach przed domem, opierałam na drobnych piąstkach główkę i wbijałam wzrok w niebo. Zaczęło się od tego, że zauważałam różnicę w intensywności światła gwiazd, co wówczas nazywałam "mocą gwiazd". Z czasem dostrzegałam gwiazdozbiory, cykle Księżyca i kilka razy w roku inną planetę.

Rodzice, widząc moją pasję, czytali mi różne artykuły o astronomii, potem kupowali książki z gwiazdozbiorami i - finalnie - mapę Układu Słonecznego. Do dziś wisi ona nad moim biurkiem. Lekko potargana, gdzieniegdzie popisana, ale bezcenna.

Miałam być astronomem.

Niestety, w moim życiu pojawiła się Szajbuska, a wielkie plany odeszły w zapomnienie.

Dostałam szansę, by pozbyć się jej raz na dobre.

Ona zawsze będzie twoją częścią - z tą niepewną myślą poddałam się zmęczeniu.


~°~


Zasuwałam dużą, czarną walizkę, by później postawić ją w korytarzu. Na myśl o spotkaniu swoich idoli już tego dnia, chciałam piszczeć, tańczyć i skakać po całym domu. To miał być mój pierwszy koncert. W dodatku z Visem.

Mogło być coś lepszego?

Chyba nie.

- Mamo, czegoś nie zabrałam. Na bank!

Syndrom przedwyjazdowy właśnie nadszedł. Szybko pobiegłam do swojego pokoju.

- Uspokój się, wszystko masz spakowane. - Matka oparła się o framugę drzwi i patrzyła na mnie z rozbawieniem. - Jak o czymś zapomniałaś, to kupisz na miejscu. Znając ciebie, nie zapomniałaś.

Wiedziała, że pierwszy raz od dawna opuszczam Edge, a pierwszy w historii robię to bez niej. Być może sama stresowała się tym, co może się zdarzyć, ale w zupełności nie było po niej tego widać. Włączył jej się tryb rozsądnej matki.

- Na pewno? - Przeleciałam wzrokiem po całym pomieszczeniu kilka razy, drapiąc się po głowie.

Rozbrzmiał klakson samochodu. Nadeszła na mnie pora.

- Na sto procent. Leki własnoręcznie ci pakowałam

Sposób, w jaki wypowiedziała słowo: własnoręcznie, sprawił, że nieco się uspokoiłam, ale i przypomniałam sobie o tym, że tym razem muszę sama się uporać z chorobą przez cały kolejny tydzień.

- Okej, no to chodźmy.

Pięć minut później byłyśmy na podjeździe. Wzdrygnęłam się na wspomnienie mnie samej, leżącej na betonowych schodach, godzącej się z odejściem i zostawieniem wszystkiego za sobą. 

Gdyby znowu tak było, chciałabym odejść?

Nie wiem.

Zauważyłam czarną, terenową Toyotę, przy której otwartym bagażniku stał Vis. Widzieć u niego zwykłe, granatowe dresy było czymś tak nowym, że aż trudnym do przyswojenia. Na górze miał biały podkoszulek, a na nim czarną bluzę na suwak. Było dość wcześnie, więc dało się odczuć poranny, zimny wiatr.

Gdy nas zauważył, najpierw szybko wziął moją walizkę i wsadził do pojazdu, a dopiero potem podszedł do nas, by przywitać mnie i moją matkę. Kiedy później uściskała mnie i pożegnała, zniknęła za drzwiami domu, a ja już zaczęłam za nią tęsknić.

- Gotowa na najlepszy wyjazd w dziejach?  - zapytał mnie żartobliwie ze swoim życzliwym uśmiechem, kiedy zmierzaliśmy do samochodu.

- Już bardziej gotowa nie będę.

Oboje się zaśmialiśmy i z takim nastrojem wsiedliśmy do pojazdu, by pojechać po nowe doświadczenia.

Nie tylko te dobre. 


~°~


Lecieliśmy wysoko nad ziemią, a ja nie mogłam oderwać wzroku od gęstych, rozpostartych kłębów chmur. Stąd były tak wyraziste, wielkie i wspaniałe. Na dole mógł padać deszcz, ale tu były tylko one i Słońce.

Chciałam znaleźć takie miejsce gdziekolwiek na Ziemi.

- Widzę, że już nie jesteś taka przerażona. - Vis zaśmiał się pod nosem, a ja spiorunowałam go wzrokiem.

- Lecę pierwszy raz samolotem. Dziwisz się, że tak zareagowałam?

Kiedy zajęliśmy miejsca, a maszyna zaczęła się wzbijać w powietrze, poczułam się tak dziwnie, że zaczęłam panikować i byłam gotowa krzyknąć, by z powrotem piloci wrócili na ziemię. Vis tymczasem nie mógł powstrzymywać śmiechu.

- Takiej reakcji na pierwszy lot jeszcze nie widziałem.

- A ile miałeś okazji, by je oglądać? - zapytałam z uśmiechem, ale jego radość nagle przygasła.

Popatrzył się przed siebie i powiedział bez entuzjazmu:

- Teraz dwie.

Zrobiło mi się go żal, a siebie wyzywałam od najgorszych, że zepsułam mu humor.

- Przepraszam, że zapytałam. Nie chciałam być wścibska - rzekłam cicho i ponownie spoglądałam na krajobraz za szybą.

Nie wiem, ile minęło czasu, ale prawie zasypiałam z głową na oknie i zamkniętymi powiekami, gdy poczułam ciepłą, dużą dłoń, która złapała za moją lewą, a ja, już odpływając, uśmiechnęłam się sama do siebie.


~°~


- Tia... 

Szturchanie w ramię powoli mnie rozbudzało, czemu towarzyszyły moje pomruki niezadowolenia i śmiech Visa 

- Wstawaj, wylądowaliśmy.

Na te słowa szeroko otworzyłam oczy i jak porażona wstałam ze swojego miejsca. Visowi znowu dopisywał humor, co poprawiło również i mój.

Wyjście z samolotu było jednym z lepszych przeżyć, jakie miałam na swoim koncie. Mocny wiatr od turbin, powalający widok z góry i świadomość tego, że bezpiecznie odbyłam połowę zaplanowanej podróży.

Ciepłe jak zwykle dłonie Visa spoczęły na moich barkach od tyłu, nieco mnie zaskakując.

To, co się stało potem, zdziwiło mnie bardziej, niż kiedykolwiek.

Położył głowę na moim ramieniu niebezpiecznie blisko mojej twarzy, co zatrzymało u mnie chwilowo pracę płuc.

Mówiąc, raz dotknął nieświadomie spierzchniętymi wargami mojego ucha.

- Years & Years, nadchodzimy.


~°~


Taksówka, którą złapaliśmy jakimś cudem niedaleko lotniska, zawiozła nas pod sam Stadion Mergle Graveyard, gdzie miał odbyć się koncert.

Podekscytowanie, to zdecydowanie za mało, by określić, jak się czułam. Stresowałam się byle czym. Zaciskałam swój bilet dość mocno, bo bałam się, że wypadnie mi z rąk i odleci z wiatrem, pozbawiając mnie przepustki do moich idoli. Co chwila spoglądałam na Visa, ponieważ nie chciałam się zgubić i denerwować jeszcze bardziej.

Serce biło tak szybko i tak głośno, że tłumiło ono krzyki ludzi wokół. Brzuch bolał mnie z nerwów, a na czole pojawiły się pojedyncze krople potu.

- Będzie świetnie, nie przejmuj się. - Vis wziął moją rękę i razem ruszyliśmy spełniać jedno z moich ukrytych, wielkich marzeń.

Z koncertu, którego nie dało się opisać słowami, najbardziej zapamiętałam moment, kiedy Olly śpiewał utwór Real, a Vis stanął za mną, owinął mnie całą rękoma, unieruchamiając częściowo moje, i zaśpiewał razem z wokalistą fragment tekstu, a mi się zdawało, że śpiewał dla mnie. Dziwne, ale dobitnie prawdziwe.

Oh, I,
I think I'm into you.
How much do you want it too?
What are you prepared to do?
Think I'm gonna make it worse.
I talk to you but it don't work,
I touched you but it starts to hurt.
What have I been doing wrong?
Tell me what it is you want.
Tell me what it is you want.
Tell me what it is you...

Już wcześniej stałam z dłonią przy ustach i ze łzami szczęścia w oczach. Po tym, jak jego melodyjny, nieidealny głos cicho rozpływał się przy moim uchu, stałam z całymi mokrymi policzkami i wtulona w niego przodem, dziękując mu tym za to, co dla mnie zrobił przez cały ten czas.

I tak do końca staliśmy razem, patrząc się na scenę i ciesząc swoim towarzystwem.


~°~


Następny tydzień mieliśmy spędzić u dalszego wujka Visa, który, jak się okazało, mieszka dziesięć minut od stadionu.

Przyjechał po nas i całą drogę rozmawiał z nami o błahych sprawach. Okazał się młodszy, niż myślałam. Miał na imię Peer, był około trzydziestki, posiadał ciemnoblond włosy i przede wszystkim nie znał Szajbuski, co było jego kolejnym plusem.

Mieszkanie Peera było skromne, ale przestrzenne. Jasne kolory, drewniane meble i niewiele ozdób. Nie miał żadnych zdjęć rodzinnych, więc raczej był typem samotnika. Od razu polubiłam go bardziej.

- Tu macie łazienkę. - Pokazał na pierwsze drzwi od prawej przy wejściu. - Tu kuchnię z jadalnią - nie posiadały drzwi, jedynie framugę naprzeciwko łazienki.

Korytarz skręcał w dwie strony.

- Tam - rzekł, wskazując prawą stronę korytarza z trojgiem drzwi po jednej stronie - są pokoje gościnne, z czego ostatni to mój pokój, a na lewo salon.

Do salonu nie było przejścia, a jedynie zaznaczenie framugą progu. Pomieszczenie niczym szczególnym się nie wyróżniało.

- Dzięki jeszcze raz za gościnę, Peer - powiedział Vis po zapoznaniu się z mieszkaniem. Kątem oka spojrzał na mnie i niezauważalne mrugnął okiem, a ja lekko się zarumieniłam.

- Nie ma problemu, Elvis. Usiądźcie na kanapie, chcecie czegoś do...

Wypowiedź przerwał mu dzwonek do drzwi. 

- To pewnie mój chrześniak, jest w waszym wieku, pewnie się dogadacie.

Gdy zniknął za progiem, my usiedliśmy na wskazanym miejscu.

- Co tam, młody? Wchodź, zapoznam cię z kimś - usłyszeliśmy po chwili, a my wstaliśmy z miejsc, by przywitać się z gościem Peera.

Do pomieszczenia wszedł płowo-rudy chłopak. Gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały, odruchowo cofnęłam się o krok.

- Kyle? Kyle Nickman? - mój głos się załamał, a on zdał sobie sprawę z tego, z kim rozmawia, bo niekontrolowanie rozdziawił usta.

To przez niego wyjechałam z Graveyard.
To przez niego stałam się światowej sławy wariatką.
To on nazwał mnie Szajbuską.


⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐

1509 słów... Co? 😨😨

Dzięki za wszystko i widzimy się w sobotę! 💕👌

~ May Forgotten 💜

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top