4. you know i can't, i swear, it's my duty

── ∗ ⋅◈⋅ ∗ ── 

Brienne milczała przez resztę drogi do osady Wolnego Ludu, w której przebywała teraz rodzina Tormunda i reszta ludzi z jego klanu. Siedziała w siodle smutna i osowiała, z opuszczonym wzrokiem i mężczyzna nie próbował jej zagadywać, za co była mu naprawdę wdzięczna. Prawdę mówiąc była po prostu zawstydzona; swoim wybuchem, tym że tak się przed nim odsłoniła, nawet tym, że oglądał jej łzy. W końcu nikomu przedtem na to nie pozwoliła. Wystarczyło jednak, by spędziła z Tormundem trochę czasu, być może lepiej go poznała, by w rozmowie z nim poczuła się zupełnie bezradna i rozbrojona. Mężczyzna miał dziwny talent do odkrywania w niej wszystkiego, czego nigdy nie pozwalała oglądać innym i właśnie to tak bardzo przerażało ją w ich relacji.

Drżała lekko nawiedzana przez wspomnienie wszystkiego co wydarzyło się między nimi podczas tej podróży. Kiedy myślała o każdej z ich rozmów, wiszącym pomiędzy nimi napięciu, całej wyrozumiałości jaką Tormund miał dla niej w ostatnich dniach, jego staraniach, z którymi przecież się nie krył, a wreszcie o pocałunku, trudno było jej nawet oddychać. Weź się w garść! – skarciła się w myślach. To tylko mężczyzna. Miałaś do czynienia z gorszymi od niego. Zawsze dawałaś im radę. Sama walczyłaś z niedźwiedziem. Jednak żaden mężczyzna, którego Brienne dotąd poznała, nie patrzył na nią z taką intensywnością jak Tormund Zabójca Olbrzyma. W spojrzeniach innych mężczyzn zawsze znajdowała tylko pogardę, rozbawienie albo otwartą drwinę. Ten patrzył na nią zupełnie inaczej. Ci, którzy sobie z nią pogrywali, zawsze obsypywali ją komplementami, opowiadali o zabraniu jej do swoich zamków, ale nigdy w ich spojrzeniu nie widziała szczerości, pożądania, tęsknoty... nawet najzwyklejszej życzliwości.

Tak, w jego oczach jest przede wszystkim życzliwość. Uprzejmość, której nie spodziewała się znaleźć u dzikich. Takiej życzliwości, tak szczerej i bezkompromisowej, nie zaznała od czasów kiedy służyła królowi Renly'emu, a potem lady Catelyn. Nawet od lady Sansy czy Jaimego Lannistera.

Pozwoliła sobie na krótkie spojrzenie w jego stronę, by przez chwilę mu się przyjrzeć. Naprawdę mu się przyjrzeć, pod całą jego powierzchownością, szorstką sylwetką wojownika otuloną w skóry. Widziała jak Tormund obserwował ją wcześniej w dokładnie ten sam sposób. Rzeczywiście brakowało mu elegancji, wdzięku i ładnie wyrzeźbionych rysów mężczyzn z legend i pieśni, w niczym nie przypominał synów wielkich rodów z Południa. A jednak wysoki, barczysty i muskularny, z burzą rudych włosów i wyrazistymi oczami, sam w sobie był atrakcyjny. Może nie tyle z wyglądu, co z postawy, zachowania, tego co sobą reprezentował. Był w nim jakiś magnetyzm, któremu Brienne nie potrafiła się oprzeć, gdy już go lepiej poznała. Coś pierwotnego. Dzikiego. Był dosadny w mowie i szybko wpadał w złość, a jeszcze szybciej, łatwiej, przychodził mu śmiech przy mięsie i miodzie. Nosił swoje emocje i przekonania tak jak większość pieczęcie swoich rodów – dumnie prezentując je całemu światu. Mógł być wiernym przyjacielem. Zaciekłym obrońcą. Albo namiętnym kochankiem. Brienne zarumieniła się na tę ostatnią myśl.

Ta nagła swoboda uczuć intrygowała ją jednakowo mocno jak przerażała. Odkąd tylko zaczęli zbliżać się do siebie coraz bardziej, Brienne czuła dziwną więź z tym mężczyzną. Niemal namacalnie jakaś niewidzialna ręka popychała ją nieustannie w jego kierunku. Nie spowodowały tego jego głodne spojrzenia czy oczywiste próby flirtu, oczywiście że nie. To stało się nagle i bez ostrzeżenia, w chwili, gdy ich spojrzenia spotkały się na dziedzińcu Czarnego Zamku. Nawet jeśli jeszcze wtedy nie zdawała sobie z tego sprawy. Bienne tego nie rozumiała. Nigdy wcześniej nic takiego nie czuła. Podejrzewała, miała nadzieję, że jeśli pozostanie dla niego szorstka, zdystansuje się, Tormund w końcu znudzi się nią i przestanie o nią zabiegać, tak jak wszyscy przed nim. Tym razem jednak tak się nie stało, a ona się myliła. Nie było sensu temu dłużej zaprzeczać.

Podniosła głowę, dopiero kiedy Tormund oznajmił, że są na miejscu i wjechali na teren osady. Była niewielka, widać było jednak, że mieszkający tu ludzie sporo wysiłku wkładają w jej prowadzenie. Na centralnie umieszczonym placyku umieszczono duże palenisko, przy którym wieczorami zbierali się wszyscy na rozmowy, a przy bardziej uroczystych okazjach również na posiłek. Wokół niego w różnych odstępach porozstawiano wsparte o skały chaty i namioty, z reguły proste konstrukcje o drewnianych stelażach pokrytych skórami albo filcem. W suficie każdej z nich znajdował się otwór, przez który ulatywał dym, gdy w środku rozpalano ogień. Na drewnianych stelażach, które Brienne dostrzegła z boku, rozpięte były sterty koźlich skór, tuż obok suszyły się sieci, w których z połowu przynoszono ryby.

Przy jednym z ognisk Brienne zauważyła mężczyznę opalającego końce długich, drewnianych włóczni, które następnie rzucał na stos. W innym miejscu dwóch brodatych młodzieńców odzianych w utwardzane skóry ćwiczyło walkę na drągi, przeskakując nad ogniskiem i stękając głośno przy każdym uderzeniu. Obok nich w kręgu siedziało dwanaście kobiet, zajętych produkcją strzał. Nie wszystko tu jednak miało związek z wojną. Słyszała płacz dziecka, widziała tańczące kobiety i małego chłopca, który prowadził konika, opatulony w futro i zdyszany po zabawie. Owce i kozy chodziły swobodnie po obozie, a woły łaziły nad rzeką w poszukiwaniu trawy. Znad jednego z ognisk dobiegała woń pieczonej baraniny, a nad innym obracał się na rożnie dzik.

Dzicy Tormunda odprowadzali ich wzrokiem, wyglądając z namiotów i szałasów ustawionych pod bezlistnymi drzewami, kiedy mijali kolejne ogniska i domostwa. Brienne zdążyła policzyć, że na każdego zdatnego do walki mężczyznę przypadały tu trzy kobiety i tyle samo dzieci. Nigdy w życiu nie widziała tylu dzikich. Ich osada była większa, niż kobieta się spodziewała i nie było w niej niemal żadnych umocnień, żadnych dołów czy zaostrzonych pali. Broniły jej jedynie grupki patrolujących obwód jeźdźców. Każda grupa, klan czy wioska zatrzymały się po prostu tam, gdzie miały ochotę, idąc za przykładem innych albo znajdując odpowiednie miejsce. Wolni ludzie. Korzystali z zasobów ziemi tak długo, dopóki ich nie wyczerpali. Wówczas zwijali obozowiska i ruszali w poszukiwaniu lepszych warunków.

Tormund zeskoczył z konia i Brienne po chwili poszła w jego ślady, niezręcznie się czując, gdy mężczyznę od razu otoczyli jego ludzie. Wypytywano o sojusz z Nocną Strażą, o sytuację po drugiej stronie Muru, szeptano o białych wędrowcach, ale większość z nich po prostu cieszyła się z powrotu przywódcy. Brienne patrzyła jak Tormund przytula do siebie kolejno wysoką dziewczynę i dwóch chłopaków, każde z dzieci obejmując czule i mocno i śmiejąc się przy tym głośno. Patrzyła jak dwie kobiety, najprawdopodobniej matki jego potomstwa, łajały go za to, że tyle czekał z powrotem do swoich. Nie był mężem żadnej z nich, ale widać było, że łączy ich bliska więź. Brienne wciąż nie mogła się nadziwić, jak mało Wolny Lud dba o rodowód i dziedzictwo. Dziecko było skarbem, bez względu na to, kim byli jego rodzice. Kobiety miały dzieci z różnymi mężczyznami, mężczyźni nie zawsze wiedzieli, ile tak naprawdę mają dzieci. Ludzie spotykali się, żyli razem, a jeśli znudzili się sobą, rozchodzili się i szli każde swoją drogą. Nie było w tym nic wstydliwego.

Tormund wreszcie zwrócił spojrzenie ku Brienne i uśmiechnął się szeroko, jednym ramieniem obejmując córkę, a drugą dłonią poklepując po plecach starszego syna.

– To moja najstarsza, Munda – oznajmił z dumą. Dziewczyna była wysoka, szczupła, ale silna i patrzyła odważnie, uśmiechając się przy tym piękne. Na głowie miała burzę rudych, rozwichrzonych włosów, identycznych jak u ojca. – To jest Torreg, już prawie mężczyzna. – Spojrzenie Tormunda spoczęło na starszym synu, który wyprostował się jeszcze bardziej z dumą. On też przypominał raczej miniaturową wersję samego Tormunda. – A to Dryn, mój najmłodszy syn. – Mężczyzna zwichrzył dłonią w rękawiczce gęstą ciemnobrązową czupryną chłopaka. Dryn był tęgim chłopcem o krótkich nogach i grubych ramionach oraz pucołowatej rumianej twarzy, jako jedyny z rodzeństwa nie wyrósł jeszcze z wieku dziecięcego.

Brienne powoli skinęła im głową, mimo wszystko czując się odrobinę niezręcznie, ale dzieci wpatrywały się w nią z jednakowym urzeczeniem i ciekawością, zaraz też zasypały ją gradem pytań, co jeszcze bardziej zbiło ją z tropu, a Munda chwyciła ją za rękę, żeby pociągnąć w stronę domu. Dziewczyna rzeczywiście była urodzoną gospodynią, kiedy opowiadała o tym co przygotowała z matką na wieczorny posiłek dla całej rodziny i wypytywała Brienne o to co lubi, wymieniając przy tym nazwy potraw, o których kobieta nie miała pojęcia, czy może nie chciałaby się obmyć przed jedzeniem, czy może nie potrzeba jej czegoś innego.

Nie było wątpliwości, który namiot należy do Tormunda. Był trzykrotnie większy od największego z pozostałych. Podobnie jak wiele mniejszych namiotów, zrobiono go ze zszytych razem futer, lecz w przypadku siedziby Zabójcy Olbrzyma były to białe futra śnieżnych niedźwiedzi. Spiczasty dach zwieńczono wielkim porożem jednego z gigantycznych łosi, które w czasach Pierwszych Ludzi zamieszkiwały całe Siedem Królestw. W środku było ciepło i odrobinę gęsto od dymu z paleniska, umieszczonego pośrodku chaty. Na ziemi rozrzucono kolejne skóry.

Poza tym jej wyposażenie było niezwykle skromne, pozbawione niepotrzebnych rzeczy, co Brienne bardzo doceniała. Większość rzeczy przechowywano w skrzyniach ustawionych wzdłuż jednej ze ścian, ubrania i futra wisiały na kilku kołkach wbitych w drewniane pale, podtrzymujące całą konstrukcję. Kawałek od paleniska ustawiono niski stół, przy którym siadało się wprost na ziemi, na rozścielonych na podłodze futrach. Posłanie znajdowało się w głębi, oddzielone od pozostałej części przewieszoną przez drewnianą belkę zasłoną. Ze sporego kociołka umieszczonego nad paleniskiem dochodził cudowny zapach jakiejś mocno przyprawionej potrawy.

W środku od razu też zakrzątnęły się kobiety, matki Mundy i chłopców, które przyniosły ze sobą jeszcze więcej jedzenia przygotowywanego wspólnie na zewnątrz dla całego klanu. Jedna z nich zajęła się też Brienne, której podała misę z podgrzaną wodą, żeby kobieta mogła obmyć sobie ręce i twarz. Brienne z wdzięcznością pozwoliła sobą pokierować, nieprzyzwyczajona do takiego zamieszania wokół niej i tylu życzliwości ile jej okazywano i kiedy trochę doprowadziła się do porządku po podróży i rozebrała z wierzchniego futra, które w ciepłym wnętrzu nie było jej potrzebne, stół zastawiony był już jedzeniem.

Sam posiłek przebiegał w nieco hałaśliwej, ale przy tym prawdziwie rodzinnej atmosferze. Brienne zjadła kolację w towarzystwie Tormunda i jego dzieci, matki i męża Mundy, a także matki najmłodszego chłopca. Nawet jeśli nie wszystkich zebranych w namiocie łączyły więzy krwi, kobiecie zdawało się, że tworzą prawdziwszą rodzinę niż jakikolwiek ród Westeros. Tutaj nie było miejsca na wzajemne przepychanki, wykłócanie się o ziemie, majątki i pozycje, to byli po prostu bliscy sobie ludzie. Jedzenia było niemało, ale wszystko szybko znikało ze stołu. Brienne odnosiła wrażenie, że jeszcze nigdy żadne jedzenie z południa nie smakowało jej tak bardzo, jak to co zjadła tego wieczoru. Oprócz zwykłego pieczonego mięsa chleba i serów, kobiety przygotowały szaszłyki, bułeczki nadziewane baraniną i warzywami, ciepłą zupę z masą przypraw, tak gęstą, że Brienne przypominała bardziej gulasz. Po Czarnym Zamku gdzie ściśle wydzielano racje żywnościowe i codziennie jedzono to samo, to była prawdziwa uczta.

Munda i jej matka troskliwie się nią zajęły, wprowadzając w życie społeczności Wolnych Ludów i resztę dnia Brienne spędziła z kobietami, którym, potrzebując zająć czymś ręce, pomagała w prostych codziennych czynnościach. Towarzyszyła również mieszkańcom osady w pakowaniu najpotrzebniejszych rzeczy, przygotowaniach do jutrzejszej podróży. Zabierali tylko to co niezbędne, oczywiście nie mogli, nie byli w stanie, przewieźć na Mur wszystkiego i chociaż dla nich, dla dzikich, taka podróż nie była pierwszyzną, w osadzie dawało się wyczuć zdenerwowanie, może nawet lęk przed tą konkretną wędrówką. Tym razem do nie była jedynie przeprowadzka na nowe tereny. Brienne również to czuła. Co jakiś czas, gdy szukała wtedy Tormunda wzrokiem, za każdym razem przekonywała się, że i on na nią patrzy.

Prawdę mówiąc kobieta była zaskoczona tym jak ciepło i chętnie ją tu przyjęto i jak właściwie z miejsca zaakceptowano jak swoją. Dla tych ludzi nie liczyło się jej pochodzenie, ani nazwisko czy tytuł. Dla nich wszystkich była po prostu "Brienne". I nawet sama przed sobą musiała przyznać, że całkiem jej się to podoba. Dziwiło ją również to jak w gruncie rzeczy wielkie podobieństwo do południowych zachowują tutejsze zwyczaje. Kiedy późnym wieczorem Brienne dostrzegła Mundę pracującą nad haftem i przysiadła się do niej, nie bez bólu wspominając jak w dzieciństwie sama to robiła, dziewczyna opowiedziała jej jak ważne, a może nawet ważniejsze niż w Siedmiu Królestwach są tutaj tkaniny. Dziewczynki pracowały nad nimi już od najmłodszych lat, by wnieść w posagu jak najwięcej tkanin i skór do rodziny męża. Wszystko musiało być ozdobione haftem, więc im wcześniej dziewczynka zaczyna wyszywać, tym lepiej. Rzeczywiście, Wolni Ludzie nie mieli ziem ani bogactw, które mogliby otrzymać w posagu. Wszystko co się nań składało, stanowiło pracę ich własnych rąk.

Munda dała jej obejrzeć kilka wzorów, pokazując te, które przechodziły w ich rodzinie z pokolenia na pokolenie i Brienne nagle z żalem pomyślała, że na Południu ma to o wiele mniejszą wagę, zatraconą w którymś momencie na przestrzeni lat. Tutaj bogato haftowane tkaniny miały często wartość większą niż jakakolwiek moneta. Wskazywały na status społeczny i przynależność rodową hafciarki, a nawet określały jej usposobienie. Kobiety wkładały niewyobrażalną ilość czasu i wysiłku w przygotowanie jednego wyjątkowego wzoru, który stawał się nowym motywem przekazywanym z matki na córkę. W każdym ściegu, w każdej nici zaklęte były ich nadzieje i modlitwy, jednak ta żmudna praca nie stanowiła dla tutejszych kobiet przykrego obowiązku, jak Brienne wspominała długie godziny spędzane na szyciu pod okiem septy Roelle, gdy była dziewczynką. To była część ich tożsamości, ich samych, a nowe wzory wykwitały na płótnie i skórach w przerwie między innymi obowiązkami.

Kiedy Brienne zasypiała, tego dnia, ukołysana szumem wiatru i trzaskaniem ognia na palenisku, najedzona i rozgrzana, po raz pierwszy od rozpoczęcia podróży za Mur, myślała nie o tym jak bardzo mieszkańcy Westeros i Wolne Ludy różnią się od siebie, ale jak wiele w gruncie rzeczy mają ze sobą wspólnego. Ze swojego posłania spoglądała na Tormunda pochrapującego cicho po drugiej stronie paleniska i z lekkim uśmiechem pozwalała, by jej myśli znów krążyły wokół niego. Im dłużej przebywała w jego towarzystwie, tym mocniej ten mężczyzna ją zaskakiwał, aż wreszcie musiała przyznać nawet przed sobą, że być może były szanse na to, by ich relację przekuć w coś o wiele głębszego, mocniejszego, niż na początku przypuszczała. Wspólna podróż pokazała to wystarczająco wyraźnie. Nawet jeśli momentami był nieokrzesany, niedyskretny i zdecydowanie zbyt bezpośredni w swoich działaniach, potrafiła mu to wybaczyć. Nie robił przecież tego wszystkiego specjalnie, a po prostu dlatego, że taki był, czasem tylko z niewiedzy. On nie udawał, nigdy nie starał się być kimś, kim nie był rzeczywiście i Brienne poczuła nagle, że mu tego zazdrości.

Następnego dnia ruszali w drogę do Czarnego Zamku z całym zastępem dzikich. Zdecydowana większość ludzi Tormunda szła pieszo, dodatkowo prowadząc za sobą jeszcze kozy i woły. Podróż powrotna miała przez to potrwać prawdopodobnie jeszcze dłużej, a jednak Brienne ani trochę to nie przeszkadzało. Podczas wspólnie spędzonego wieczoru zdążyła polubić tych ludzi i sama chętnie zsiadała z konia, kiedy komuś potrzebna była pomoc. Od czasu do czasu widziała jak Tormund szuka jej wzrokiem i uśmiechała się wtedy do niego lekko, ale oboje byli raczej zbyt zajęci, by ze sobą rozmawiać. Mężczyzna odezwał się pierwszy dopiero, gdy we dwójkę stanęli na niewielkim pagórku, pilnując, by nikt nie pozostawał w tyle.

– Dlaczego wybrałaś takie życie? – zapytał wtedy nagle, wyrywając Brienne z zamyślenia. Wiedziała o czym mówi. W końcu w całych Siedmiu Królestwach prawdopodobnie nie było drugiej takiej jak ona kobiety, która dobrowolnie zrezygnowałaby z życia w luksusie i opieki męża na rzecz niewygodnej zbroi i pokrywających ciało po walce blizn i siniaków.

– Bo żadne inne do mnie nie pasowało. Nie nadaję się na damę. – Nie, wiedziała o tym przecież już od najmłodszych lat. Ona tęskniła do odgłosu głuchego huku, kiedy miecz uderzał o tarczę, do dźwięków walki, kiedy ostrza zderzały się z metalicznym szczękiem w pocałunku. To była jej kołysanka, gdy była niemowlęciem, a także piosenką, która towarzyszyła jej przez wszystkie kolejne dni w jej życiu.

– To dobrze – mruknął Tormund.

– Dlaczego? Nikt nigdy tak nie uważał.

– Do tego przecież zostałaś stworzona. Do walki. Od pierwszej chwili, gdy cię zobaczyłem, wiedziałem, że masz w sobie coś z ducha dzikich.

Tormund wyciągnął rękę, dotykając lekko jej ramienia i dopiero to sprawiło, że zwróciła ku niemu wzrok.

– Powinnaś pojechać z nami do Wschodniej Strażnicy – powiedział. – Potrzebujemy więcej takich silnych wojowników jak ty. Byłoby cudownie mieć u swojego boku takiego potężnego rycerza jak ty, dziewczyno.

Brienne na chwilę zaskoczyło to, że zaczęła rozważać jego zaproszenie. Byłoby wspaniale zobaczyć go walczącego, a jeszcze lepsza byłaby walka u jego boku. Tormund sam w sobie wydawał się być silnym, nieustępliwym wojownikiem. Ale potem pomyślała o Sansie i o Littlefingerze, którego często widywała jak szeptał młodej lady do ucha z chytrym uśmieszkiem, czy to wtedy w gospodzie, czy ostatnio, kiedy Sansa spotkała się z nim w Mole's Town. Już samo jego zainteresowanie dziewczyną nie wróżyło niczego dobrego, Brienne wcale nie musiała słyszeć o czym z nią rozmawia, żeby to stwierdzić.

Wreszcie, czując wciąż na sobie spojrzenie mężczyzny, pokręciła głową.

– Wiesz, że nie mogę. Muszę zostać i chronić lady Sansę. Złożyłam jej śluby, to mój obowiązek.

– Tak – odpowiedział Tormund i w jego głosie Brienne wyczula nutę rozczarowania. – A mój obowiązek jest we Wschodniej Strażnicy. Ale jeśli kiedykolwiek twoja pani cię puści i jeśli będziesz miała na to ochotę, będziesz więcej niż mile widziana w Krainach Za Murem.

– Dziękuję, Tormundzie.

– Mam nadzieję, że będziemy walczyć razem, kiedy już nadejdzie Długa Noc. – Mężczyzna cofnął dłoń, zdejmując ją z ramienia kobiety.

– Ja też – odpowiedziała Brienne, z powrotem opuszczając wzrok.

Sama była zaskoczona tym, że mówiła wtedy zupełnie szczerze.

── ∗ ⋅◈⋅ ∗ ── 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top