3
Jhin był wściekły.
Zrobił to. Naraził się. Podając się za zwyczajnego przygłupa, który "zostawił tu gdzieś zegarek", nawiązał rozmowę z paroma pracownikami opery. Jednak prócz tego, że Dian była kochanką Cedrica, nie wyciągnął z tej wizyty żadnej informacji.
Nic nie mógł zrobić z tą płonącą nienawiścią, która w nim kwitła. Sam dźwięk imienia "Dian" sprawiał, że napinał pięści, gotów wyżyć się na pierwszej osobie, jaka tylko by się nawinęła. Mimo tego nadal nie miał pojęcia, gdzie szukać tej przeklętej kobiety. Kogo zabić, by myśli Cedrica już na zawsze krążyły wokół niego i tylko niego. Nie potrafił wytrzymać tej dręczącej go żądzy porąbania Dian na części, nawet jeśli jako efekt uboczny miałby uczynić tak szkaradną wewnętrznie istotę piękną. Ale co on mógł? Tylko kontynuować swe coraz bardziej desperackie poszukiwania i spędzać całe dnie wpatrzony w jasnowłosego, którego wraz z upływem czasu darzył coraz większą czcią. Choć nie powinien, niedawno rozpiął skórzane pasy na jego nogach i pozwolił mu zrobić parę kółek wokół piwnicy. Po co? Tylko dał mu dodatkową szansę ucieczki, nawet jeśli bacznie przyglądał się tej jego przechadzce i pilnował, by Cedric nie wykonał nawet jednego podejrzanego ruchu. Spędzał z nim tyle czasu, ile tylko mógł, za nic mając coraz większe podejrzenia Marii wobec zawartości piwnicy. Musiał na niego patrzeć. Kochał na niego patrzeć. Chciał go oglądać, dotykać, słuchać jego głosu, chciał mieć go na własność i wreszcie uczynić go jeszcze piękniejszym, ale jeszcze nie mógł. Nie za życia Dian. Jej obecność w sercu Cedrica plamiła tylko idealne płótno, jakim był chłopak.
Od jego wizyty w operze minęły dwa tygodnie, a wiec śpiewak spędził w jego piwnicy w sumie już siedemnaście dni.
Mężczyzna siedział naprzeciwko chłopaka, tak jak zwykle, i równie standardowo wpatrywał się w jego delikatną twarzą, która zawsze umiała sprawić, że rozpływał się od środka. W oczach Cedrica nie płonęło już nic. Ani nadzieja, ani strach, ani złość. Były zupełnie puste, niezdolne nawet do produkcji łez, choć z początku blondyn zalewał się nimi co chwila.
– Uśmiechnij się, Cedric – poprosił Jhin, a śpiewak potraktował to jak rozkaz, momentalnie mobilizując mięśnie swej twarzy do skurczu. – Tak, idealnie. Masz taki piękny uśmiech – mruknął.
Nie miał wątpliwości, że po jego odwiedzinach w operze ktoś wreszcie zorientuje się, że mógł być w jakiś sposób powiązany ze sprawą. Możliwe, że już tak ktoś pomyślał. Gdyby do jego drzwi zapukał Zakon Kinkou i zesłał go do Tuuli, przyjąłby to ze spokojem, przecież jego sztuki nie dało się uciszyć, nieważne z jakim zapałem ioniańskie społeczeństwo próbowałoby bronić "harmonii". Ale co, jeśli tak by się stało zanim uda mu się znaleźć Dian? Nim zgnije w więzieniu, wirtuoz chciał dokończyć swe magnum opus. Swego anioła. Jeśli zostałby wtrącony do lochu, nim mord na Cedricu doszedłby do skutku, nie przeżyłby tego. W najlepszym wypadku strzeliłby sobie w głowę, w najgorszym; sobie i wszystkim dokoła.
Westchnął ciężko i posłał chłopakowi uśmiech zza białej maski.
– Dobranoc, Cedric. Zobaczymy się jutro.
– Dobranoc panu – odparł blondyn. Jhin najchętniej przesiedziałby z nim całą noc, podziwiając jego idealną urodę i wyobrażając sobie, co z nim zrobi, gdy Dian wreszcie padnie trupem, ale niestety urodził się istotą śmiertelną i musiał czasem spać.
Pogłaskał Cedrica po głowie i, pełen z umysłem pełną rozmyślań i zmartwień, udał się do sypialni.
Chłopak długo nie mógł zasnąć, jak zawsze z resztą. Nie dość, że jego pozycja nie należała do najwygodniejszych, to w ogóle nie był zmęczony. Przez cały dzień się nie ruszał, siedział tylko w miejscu, przywiązany do krzesła. Co najwyżej przeszedł się wokół piwnicy od czasu do czasu, ale i tak to nie męczyło go wystarczająco, by pod koniec dnia chciało mu się spać. Problemy z insomnią stały się codziennością Cedrica, a gdy już spał, z reguły dręczyły go koszmary.
Najczęściej o rodzicach.
Rodzicach, którzy mieli go tak głęboko w tyle, że nie obchodziło ich, czy będzie się miał kto nim zająć. Cudem ktoś znalazł go w lesie i odniósł do okolicznego sierocińca, ratując go przed ostrzącą sobie na niego zęby fauną. Gdzie ta kochająca matka, która dałaby się pokrajać za swoje dziecko? Wszystkie inne dzieciaki ją miały. Tak samo ojca, sroższego może od mamy, ale nadal stawiający potomka ponad wszystko.
Czy ojciec...powinien zachowywać się jak Jhin...? Być surowy, kiedy trzeba...karać za złe zachowanie, a za dobre nagradzać. Kochać swojego syna, doceniać go. Cedric nie miał wątpliwości, że jego oprawca darzył go miłością, choć rzecz jasna nie taką, jaką ktokolwiek chciałby być obdarzony. Jhin sprawiał wrażenie niezdolnego do normalnych, ludzkich uczuć, ale nikt przed nim jeszcze nie mówił Cedricowi, że jest piękny. Że jest dobrym chłopcem. Że go kocha.
Nim zasnął, opatulony, jak zwykle, mrokiem zimnej piwnicy, usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi. Uniósł momentalnie głowę, wypatrując swego pana. Jednak osobą, która weszła do piwnicy, nie był Jhin.
1234
Dian wyczerpała już wszystkie możliwości. Rozmawiała z każdym, z kim rozmawiać mogła, i kto mógł przy okazji mieć jakieś niedostępne dla niej informacje. Pofatygowała się do wielu czarodziejów, wyszczupliła portfel u wróżek, zaczerpnęła energii z wielu świętych miejsc, ale jedyne, co mogła, to wrócić do korzeni.
Sama nie wiedziała, co odegrało większą rolę w podjęciu decyzji, aby odwiedzić operę, w której Cedric dał swój ostatni występ. Z jednej strony desperacja spowodowana brakiem innych opcji, frustracja na bezowocność dotychczasowych poszukiwań, z drugiej zaś palące przeczucie, że tam właśnie powinna się znaleźć.
Od zaginięcia jej ukochanego minęło już siedemnaście dni. Od wizyty Shena w jej domu – dwa tygodnie. Logiczne myślenie podpowiadało, że Cedric musiał już nie żyć, ale boleść serca kazała jej myśleć, że może jednak stanie w jej drzwiach pewnego dnia i powie, że już wszystko w porządku. Bez niego Dian czuła się cholernie samotna, ale nie tylko to; była również przerażona wizją urodzenia dziecka bez ojca u boku. Prócz polowania na smoki niewiele umiała robić. Dopiero, gdy Cedrica zabrakło, kobieta zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo go potrzebowała.
Stanęła przed budynkiem opery, a w jej uszach brzmiała pieśń Pochłaniacza Chmur płynącego nieboskłonem. Wzięła głęboki oddech czystego, suchego powietrza, przyglądając się bacznie przybytkowi, do którego przyszło jej się udać. Był imponujący, musiała to przyznać. Tu i ówdzie udekorowany złotymi freskami, a gdzie indziej wzbogacony florystycznymi dekoracjami w typowo ioniańskim stylu. Choć nie przepadała za zdobnictwem, musiała przyznać, że opera zrobiła na niej wrażenie.
Właśnie na takie miejsce zasługiwał Cedric.
– W czym mogę pani pomóc? – zapytał męski głos, zwracając uwagę Dian na to, że ktoś poza nią w ogóle stąpa po tej ziemi, o czym kobieta na chwilę zapomniała.
U wejścia do przybytku stał niższy, ale za to znacznie bardziej umięśniony od niej mężczyzna, który najwyraźniej pilnował tego miejsca.
– Byłoby miło, gdyby mnie pan wpuścił – odparła skromnie, na co strażnik pokręcił głową.
– Na chwilę obecną nie ma żadnego przedstawienia, droga pani – powiedział rzeczowo.
Dian zmierzyła go spojrzeniem. Mogła domyślić się, że po zaginięciu artysty standardy bezpieczeństwa zostaną podniesione, właściwie kto wie, może zawsze takie były, ale nie przyszło jej do głowy, że ktoś mógłby jej zwyczajnie do opery nie wpuścić.
Niskie dźwięki pieśni Pochłaniacza Chmur ucichły, gdy Dian chrząknęła, zagarniając włosy za ucho. Zawsze tak robiła, gdy kłamała.
– Zostawiłam tu coś.
– Tak? – Mężczyzna stojący u wejścia uniósł sugestywnie brew. – Bardzo dziwne, bo nie widziałem pani tutaj. Proszę podać nazwisko, sprawdzę listę gości.
Dian przełknęła ślinę i uśmiechnęła się tak słodko, jak potrafiła, jednak nie potrafiła najlepiej. Może powinna była ładniej się ubrać, albo przynajmniej zakryć tatuaż, przez który często była utożsamiana z grupami przestępczymi, gdy w rzeczywistości wizerunek Empireum znaczył ją jako łowczynię smoków.
Mężczyzna westchnął głęboko.
– Nie wpuszczę pani tylko po to, żeby mogła pani sobie pozawracać głowę naszym pracownikom pytaniami o Brylantowej Sierocie. Numer z zostawionym zegarkiem nie przejdzie, dwa tygodnie temu był tu już taki cwaniak.
– Był? – zapytała kobieta, szczerze zdziwiona.
– Tak. Zrobił tylko zamieszanie. Nasza opera to nie jest miejsce zbrodni, proszę pani, to jest poważny przybytek i proszę traktować go z szacunkiem. Przez tę całą historię zyski spadły o trzydzieści procent. Ludzie boją się, że jeśli nas odwiedzą, to zaraz zabierze ich Złocisty Demon i przerobi na krwawą papkę. Dlatego jeśli pani chce Sierotki poszukać, to proszę gdzieś indziej.
– Ten człowiek, który tutaj był...jak wyglądał? – zapodała. Strażnik od razu machnął ręką.
– E, szkoda gadać, nieszczęśnik. Na plecach miał jakąś dziwną deformację, musiał o lasce chodzić. Szczupły, krótkie, brązowe włosy. Jeśli chce się z nim pani spotkać, proszę bardzo, byle pani naszą operę zostawiła w spokoju. Mogę pani nawet nazwisko podać.
– Bardzo proszę.
– Isha Hyun.
Isha Hyun.
Dian uśmiechnęła się raz jeszcze, tym razem już szczerze, i ukłoniła się niemal w pół w podzięce za pomoc. Zamieniła z mężczyzną standardowe grzeczności, po czym, odwróciwszy się w drogę do domu, pozwoliła fali myśli zalać jej umysł.
Pomoc, jaką zaoferował jej Shen, wreszcie miała się jej przydać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top