Rozdział 9: Na szlaku.
Do budzącej się powoli świadomości Gaylarda poczęły docierać różne wrażenia. Czoło okropnie mu pulsowało, chyba oberwał. Nie pamiętał tylko, czym zasłużył sobie na guza. Znowu za ostro zabalował na jakiejś uczcie? Cokolwiek to było, musiało być super! Szkoda tylko, że tak boli. I jeszcze ta krew w ustach...
Czuł ciepło, pewnie świeciło słońce. Istotnie: otwarłszy odrobinę oczy, zauważył światło słoneczne, ale przytłumione, jakby przepuszczone przez jakiś zabrudzony filtr. W jego nozdrza uderzył silny zapach ziemi...i ziemniaków? Ki pierun?! Zaczął wierzgać, ale coś trzymało go mocno. Faktycznie: dopiero teraz zorientował się, że jest trzymany do góry nogami, przerzucony przez czyjeś ramię. Miarowe kołysanie oraz widoczna przez półprzeźroczysty worek (nareszcie wiedział, co to!) ziemia w dole w pełni go rozbudziły.
Kender wyczuł zmianę orientacji, postawiono go na ziemi. Jego „wybawcą" okazał się Conrad, w jednej ręce trzymający worek, a drugą prowadzący konia za uzdę. Kawałek z tyłu zauważył Laurę, siedzącą w jego krytym wozie. Ten z kolei ciągnęły nie, jak zwykle, jego dwa, lecz trzy konie!
– Dobra, o co tu biega? – zapytał handlarz, na równi skołowany, wkurzony i zaciekawiony. – Musieliście tak agresywnie? – Pomasował obolałe czoło. – Przecież można pogadać normalnie. A za coś takiego jest paragraf: napaść na pracownika publicznego!
Pokręcił głową zniesmaczony.
– Próbowaliśmy po dobroci, ale z tobą się po prostu nie da! – zawołała dziewczyna z wozu. – A za napaść na kendera każdy sąd mnie uniewinni! – zaśmiała się głośno.
Chłopak uklęknął przy nim i położył mu ręce na barkach.
– Ty coś ukrywasz – zwrócił się do niego powoli, jak do dziecka, gdyż najwyraźniej tak należało tego urwipołcia traktować.
– I dopóki nie przyznasz się, co to jest, dopóki nie dasz nam tego, czego szukamy, jesteś częścią naszej wyprawy. Mamy na ciebie oko.
Zdawało się, że z tego wszystkiego, Gay usłyszał jedynie wzmiankę o podróży. Oczy od razu mu się zaświeciły.
– My kenderowie jesteśmy zawołanymi podróżnikami! – Wypiął pierś dumnie.
Conrad kiwnął głową, udając, że mu wierzy. Gay nagle przekrzywił głowę, uważnie na niego patrząc.
– Słuchaj, ty nie jesteś przypadkiem chory? Kiedy ostatnio zakraplałeś sobie oczy?
Uznając, że nie ma sensu tego tłumaczyć, mężczyzna tylko westchnął i wstawszy, wrócił do Laury. Kender pobiegł za nim.
– Hej, paniusiu! – zawołał do niej. – Jazda mi stamtąd! To wszystko moja własność i miejsce pracy!
– Trochę ci z tego ubędzie! – odparła dziewczyna. – Zgodnie z prawem ustanowionym przez Konklawe Czarodziejów, wszelkie przedmioty magiczne, znajdujące się w posiadaniu osób do tego nieuprawnionych lub poza terenami dla nich przeznaczonymi, podlegają konfiskacie. Wszystko to, co się w karczmie świeciło na złoto, jest od teraz własnością Trzech Zakonów.
Zakładając, że przeżyjemy tę misję, przedłożymy Konklawe stosowny wniosek. Zostanie ci wypłacona rekompensata za skonfiskowane mienie. Stratny nie będziesz – zadeklarowała Laura, jakby miała przed sobą spis praw obowiązujących społeczność magiczną. De facto znała takie reguły na pamięć.
Gay tylko pokręcił głową i spuścił wzrok. Tak „ciężkich" we współpracy klientów to jeszcze nie miał! Na żartach się nie znają, rzeczy mu zabierają (chyba jednak nie odda jej tego ślicznego pierścionka z szafirem, który zgubiła w trakcie tamtego absurdalnego pościgu, zanim dostał w łeb). I jak on ma, do diaska, powiedzieć im o tym talizmanie zakichanym?!
Ale, jako że u kenderów przygnębienie nigdy nie trwa długo, handlarz szybko począł myśleć o przyjemniejszych sprawach.
– Naprawdę możemy tego nie przeżyć? – upewnił się cichutko, z ledwo skrywaną ekscytacją. W międzyczasie wskoczył na swój wóz, a dziewczyna dołączyła do Conrada.
Dochodzimy tutaj do drugiej (obok nagminnego „pożyczania" różnych rzeczy) cechy, wyróżniającej nietuzinkową rasę kenderów. Chodzi mianowicie o właściwą jej przypadłość, zwaną „włóczykijostwem".
Każdy przedstawiciel tej rasy po osiągnięciu pewnego wieku pragnął nagle, tak jak stał, ruszyć w świat na spotkanie nowej przygodzie. Odtąd taki osobnik nie potrafił już długo usiedzieć w jednym miejscu. Wrodzona u tego ludu ciekawość gnała go wciąż naprzód, ku nowym miejscom i osobom. Pragnienie podróży stawało się nieodparte i towarzyszyło kenderowi do końca jego życia.
Należy odnotować, iż istoty te zupełnie nie bały się niebezpieczeństwa ani śmierci. Między innymi stąd brała się powszechność owej rasy na Krynnie. Jej przedstawicieli można było spotkać od wyspy gnomów Sancrist na zachodzie, po Zakazane Wzgórza na wschodzie, Nordamaar na północy i zimne rejony Icewall na dalekim południu.
* * *
Droga, na której się znajdowali, stanowiła część większego gościńca, rozwidlającego się tuż za miastem. Jedna jego odnoga prowadziła na wschód: przez jedno z dwóch pasm górskich w tym regionie, druga zaś (dłuższa i bardziej okrężna) – na północny zachód. Powodowani ostrożnością, podróżnicy zdecydowali się na tę drugą opcję.
Z początku kierowali się na zachód, potem przez dłuższy czas na północ. Zatrzymywali się w wybranych wsiach i miasteczkach jedynie na tyle długo, aby uzupełnić zapasy i dać koniom wypocząć. Niezadowolony z takiego "wolnego" tempa był tylko Gay, który zgodnie ze swoją kenderską naturą maszerowałby radośnie przed siebie bez ani jednej przerwy.
Niestety, dwójka magów stanowczo zaprotestowała. Handlarz kichnąwszy, przegryzł sałatę (odkąd zaczęli wędrówkę, alergia wróciła ze wzmożoną siłą) i cichutko powtórzył swój wcześniejszy osąd: tych dwoje naprawdę nie umiało cieszyć się życiem!
Prowadzący konia Conrad przypomniał sobie czasy, kiedy przez kilka semestrów był uczniem w magicznej szkole powszechnej. Wtedy, pod okiem mistrza Zaverio, uczył się nie tylko zaklęć, ale także odpowiedzialności. Jego nauczyciel zawsze powtarzał, że magia nie jest zabawką i każda decyzja ma swoje konsekwencje.
Ta myśl wciąż nie dawała mu spokoju, gdy patrzył na Gaylarda: kendera, którego lekkomyślność oraz zdecydowanie zbyt beztroskie podejście do życia zdawały się stanowić dokładne przeciwieństwo zasad, wpajanych niegdyś jemu samemu.
Wyboisty szlak przecinał trawiastą równinę. Chociaż obecnie sprawiał wrażenie zaniedbanego, wciąż jeszcze był niekiedy wykorzystywany. Nasi bohaterowie nie mieli pojęcia, że od miesięcy cieszył się coraz większym zainteresowaniem różnego rodzaju podejrzanych osobistości. Z kolei liczba tychże w skali całego kontynentu od jakichś trzydziestu lat niepokojąco szybko rosła.
Wysokie trawy falowały na wietrze, a w oddali majaczyły szczyty gór, nad którymi zaczynały się kotłować gęste chmury, zwiastujące nadchodzącą burzę. Las, porastający pagórki daleko po lewej stronie drogi, szumiał cicho, jakby skrywał tajemnice, o których lepiej było nie wiedzieć. Między drzewami co chwilę przemykały cienie dzikich zwierząt, a rzadkie promienie słońca ledwo przebijały się przez gęste poszycie.
Chłopak i dziewczyna dużo rozmawiali ze sobą, w przerwach próbując (z różnym skutkiem) uspokoić towarzysza, który trajkotał jak najęty. W ciągu ledwie tygodnia w drodze zdążył uraczyć ich historiami z własnego życia (zwłaszcza o Babci Migotce oraz Wuju Sidłołapie), przygodami z licznych podróży (które przeważnie kończyły się wizytą w lokalnym więzieniu), a także swojej kilkudziesięcioletniej kariery „wytrawnego" i „poważnego biznesmena", który nawet plemionom Ludzi-morsów potrafiłby wcisnąć bloki lodu.
Podczas gdy Conrad i Laura pogrążeni byli w rozmowie, Gay przystanął nagle, wpatrując się w coś za horyzontem. Jego twarz przybrała nietypowo poważny wyraz, a w dłoni trzymał coś, co połyskiwało w promieniach słońca. Chociaż Conrad spojrzał w jego kierunku, Gay nie zareagował.
Podeszli do niego oboje i przyjrzeli się uważnie. Z oczu ich towarzysza ciekły łzy, ale samo jego spojrzenie było puste, mlecznobiałe. Laura zerknęła na Conrada zaniepokojona, ten tylko zmrużył oczy.
– Co tam masz...? – zapytał go łagodnie. Ostrożnie ujął drobną dłoń i spróbował wyłuskać tajemniczy przedmiot spomiędzy jego palców. Ujrzał wypolerowany na błysk kamień, wyrzeźbiony w kształt otwartego oka.
– Pamiętasz, co mówiła Rada? – zwrócił się do przyjaciółki. – Misję musimy wykonać przed Nocą Oka... A to tutaj wygląda jak Trzy Księżyce właśnie w tę noc.
Jego partnerka kiwnęła głową, głaszcząc palcami kamień.
– Gładki jak stół. Coś mi mówi, że powinniśmy to zatrzymać...
– Hola, hola! – zawołał Gay, momentalnie odzyskując zmysły i porywając rękę. Mag zdążył jednak zabrać rzeźbę.
Zauważył, jak patrzyli na niego czarodzieje. Jego ruchy stały się teraz wyraźnie bardziej nerwowe.
– Nie możecie tego wziąć. To... pamiątka rodzinna!
Laura położyła ręce na biodrach i spojrzała na niego nieufnie.
– O co tu chodzi, krętaczu jeden?
– Jak to o co? O pragnienie przygody! Ale jeśli szukasz talizmanu, może mam go w kieszeni... albo w drugim bucie!
Na pierwszy rzut oka, kender wrócił do swojej zwykłej beztroskiej postawy. Próbował jednak udawać, że wcześniejszy epizod się nie wydarzył. Jego kompani nie byli głupi. Coś tu nie pasowało.
– Może to ty przechowaj. – Podała Conradowi kamyk. – Mam jakieś dziwne wrażenie, że to coś mnie obserwuje.
Przez moment Conrad faktycznie zastanawiał się, czy nie wziąć słów Gaylarda na poważnie i go porządnie nie przeszukać. Wszelkie rozwiązania siłowe (w rodzaju tego zaimprowizowanego w karczmie chociażby) uważał za ostateczność, ale tutaj chyba nie mieli wyjścia. Myśl ta zniknęła wszakże równie szybko, jak się pojawiła.
– Cokolwiek chcesz zrobić – szepnął kender, zwracając uwagę na spojrzenie czarodzieja – odradzałbym to... To moje skarby. W większej części własność Gildii Handlowej. Uderzą cię po kieszeni, jeśli coś mi ukradniesz...
– Spokojnie – uśmiechnął się do niego Conrad. – Jeszcze aż tak nisko nie upadłem, żeby okradać kogoś, kto samemu kradnie!
– Wypraszam sobie! – zawołał Gay, oburzony. – W życiu niczego nie ukradłem! – Położył rękę na sercu. – Mamusia i Dziadzio dostaliby zawału.
Magowie zrazu nic na to nie odpowiedzieli. Ale wkurzona Laura niezupełnie dała za wygraną.
– Po wszystkim sprawdzę tę twoją Gildię. Coś mi tu podejrzanie pachnie...
Gay zastanowił się chwilę, po czym uniósł jedno ramię i powąchał się. Zmarszczył nos i z wewnętrznej kieszeni kamizelki wyjął małą tubkę ze spryskiwaczem na końcu.
– Odświeżacz, nie tylko powietrza – wyjaśnił, puszczając im oczko. Dwa razy psiknął zawartością pojemnika pod obiema pachami.
– Pardonsik. Narzuciłem chyba za ostre tempo. A co do Gildii, śmiało! Jest oficjalnie zarejestrowanym podmiotem. Mam nawet Kartę Złotego Członka!
Kawałek za Lytburgiem szlak skręcał na wschód, prowadząc do miasta Solanthus (dawnej stolicy regionu) i jeszcze dalej. Laura, Conrad i Gay zmierzali jednak gdzie indziej. Obrali więc przeciwny kierunek i poszli kamienistą ścieżką w zachodnie góry.
Po drodze zauważyli kilka starych wozów, które sprawiały wrażenie porzuconych. Po jakimś czasie ścieżka nieoczekiwanie zaczęła się zwężać.
– Ta okolica dawniej była jednym z najpopularniejszych szlaków handlowych – szepnęła dziewczyna, rozglądając się wokoło ze smutkiem.
– Później działo się mnóstwo dziwnych rzeczy. Przejeżdżające tędy karawany przepadały bez wieści, a wśród tubylców krążyły opowieści o „upiorach" w lasach.
– Nieźle! – mruknął Gay, zupełnie nie zwracając uwagi na zdenerwowanie Laury.
Szli przez równinę już od kilku godzin, gdy cisza wokół nich stała się nienaturalnie gęsta. Gaylard oczywiście trajkotał bez przerwy, opowiadając kolejną historię o Wuju Sidłołapie, ale nagle zamilkł. Nawet on wyczuł, że coś jest nie tak.
Laura zmarszczyła brwi, wsłuchując się w odgłosy wiatru.
– Te trawy... coś się w nich kryje – powiedziała cicho.
Conrad również zatrzymał konia, wyciągając przed siebie dłoń, jakby badał ziemię przed nimi.
– Nie jesteśmy sami – rzucił, czując lekkie drżenie pod stopami, jak też „gęsią skórkę" na ramionach.
Nagle zza kępy drzew wynurzyły się trzy masywne wilki. Ich gęste, czarne futro pokrywały kolce, które przy każdym ruchu wydawały metaliczne dźwięki. Czerwone ślepia błyszczały w mroku niczym rozżarzone węgle. Zwierzęta zaczęły powoli okrążać drużynę, z ich pysków sączyła się piana. Po okolicy niósł się niski, groźny warkot.
– To nie są zwykłe wilki – mruknęła Laura. – Muszą być pod wpływem jakiegoś uroku, albo to efekt mutacji.
Gaylard, który dotąd przyglądał się scenie z otwartymi ustami, nagle zareagował, jakby coś sobie przypomniał.
– Hej, ja wiem, co to za stworzenia! – wykrzyknął entuzjastycznie. – Przypominają te... no... zapomniałem nazwy, ale słyszałem o nich od Babci Migotki. Ona mówiła, że jak się im pokaże coś połyskującego, to się uspokajają!
Conrad spojrzał na niego sceptycznie, ale nie miał czasu się sprzeczać. Wilki zaczęły powoli się zbliżać.
– Zajmij się jednym! – krzyknęła do niego Laura, szybko szukając w pamięci prawidłowej inkantacji:
– Vinea bentuk keawetan, sequestro daya!
Z ziemi wokół jej nóg zaczęły wyrastać potężne, lśniące pnącza, które błyskawicznie oplotły jedną z bestii. Zwierzę ryknęło wściekle, ale nie mogło się uwolnić.
Conrad wyjął z torby przy pasie grudkę piasku. Wykonał szeroki gest dłonią, obejmując tym ruchem zarówno siebie, jak i stojącą najbliżej dziewczynę oraz kendera. Jednocześnie wymówił zaklęcie:
– Gedeng aegis kendala firmamentum!
Wokół całej trójki pojawiła się półprzezroczysta bariera. Drugi wilk natarł na niego, ale z zaskoczonym skowytem i głuchym trzaskiem odbił się od magicznej tarczy. Mężczyzna skupił się przez chwilę, po czym wyszeptał kolejne magiczne słowo:
– Halilintar!
Z jego dłoni wystrzelił snop zielonej energii, który uderzył zwierzę w bok, odrzucając je o kilka metrów.
Trzeci stwór ruszył w stronę Gaya. Kender, mimo swojej zwyczajnej pewności siebie, wyraźnie się przestraszył. Gorączkowo zaczął przeszukiwać kieszenie, mamrocząc coś o tym, że „na pewno miał gdzieś coś połyskującego". Znalazł mały, błyszczący przedmiot: kolorową kuleczkę z rodzaju tych, jakimi często bawią się dzieci.
– Mam coś! – krzyknął, rzucając drobiazg w stronę wilka. Zwierzę na chwilę zatrzymało się, zaciekawione, a jego czerwone ślepia skupiły się na lśniącym obiekcie.
Gay, widząc efekt, natychmiast zaczął kombinować.
– Widzicie? Babcia Migotka miała rację! – wykrzyknął z dumą. Bestia podeszła bliżej i zaczęła węszyć wokół kulki, chwilowo przerywając atak.
Para czarodziejów, zauważywszy, że ich towarzysz rzeczywiście znalazł sposób na odwrócenie uwagi jednego z potworów, postanowiła szybko zakończyć starcie. Dziewczyna (koncentrując się na rzucanym czarze) sprawiła, że pnącza wokół pierwszego wilka zaciskały się dotąd, aż zwierzę padło bez sił. Chłopak z kolei, widząc osłabioną drugą bestię, posłał kolejny snop zielonej energii, który ostatecznie zabił koszmarne stworzenie.
Po chwili wędrowcy stali nad truchłami pokonanych. Gaylard, nadal pełen werwy, kichnął, po czym spojrzał na rzuconą wcześniej kuleczkę.
– Widzieliście? Znalazłem na nich sposób! – mówił, wyraźnie z siebie zadowolony.
Laura nie mogła powstrzymać uśmiechu.
– Czasami mam wrażenie, że jesteś chodzącym chaosem... ale może właśnie tego nam trzeba.
– Masz szczęście, że te wilki były bardziej zainteresowane błyskotkami niż tobą – zaśmiał się Conrad.
W trakcie całej podróży, niepomny niebezpieczeństw handlowiec zachwalał własny towar, stale szukając klientów. Parę razy udało mu się nawet coś sprzedać. Magowie z kolei w pewnym momencie zaprzestali wszelkich prób zapanowania nad tym mierzącym metr pięćdziesiąt centymetrów wzrostu żywiołem, pilnując tylko, aby w swojej ekscytacji nie oddalił się za daleko.
Wreszcie, będący u kresu cierpliwości czarodziej postanowił się wyżalić u źródła:
– Nigdy nie zrozumiem waszej rasy – rzucił z lekką irytacją, patrząc, jak Gay znowu wesoło przegląda swoje towary.
– Wydajesz w ogóle nie przejmować się tym, co nas czeka. A sam wcześniej widziałeś, co nam grozi.
– Bo i nie ma czym się przejmować! – odparł handlarz z uśmiechem. – Dla nas kenderów życie to jedna wielka przygoda! A każda przygoda ma szczęśliwe zakończenie. Zresztą, nawet jeśli nie, to przecież zawsze można przeżyć coś równie ekscytującego po drodze! Albo w ostateczności: już po śmierci... – to ostatnie dopowiedział po chwilowym namyśle.
Mag niechętnie przyznał, że w tych słowach było całkiem dużo sensu. Mimo wszystko, podróż z gadatliwym kenderem (w której nieustannie trzeba było uważać zarówno na własny dobytek, jak i potencjalne oraz rzeczywiste zagrożenia na drodze) mogła się wydawać okropna. Prawdziwy koszmar miał jednak dopiero nadejść...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top