Rozdział 8: As w nogawce.

W zeszłym tygodniu poznaliście kolejnego bohatera tej historii: Gaylarda. Już w tym rozdziale "wykręci" on Conradowi i Laurze pierwszy numer, a także pojawi się jego pierwsza przyśpiewka, oczywiście autorstwa Muchlinamucha ;)

Jak zwykle bardzo jestem ciekaw, co myślicie :) Każda gwiazda czy komentarz to miód na serce i potężny doping do pisania kolejnych rozdziałów :)

Troje nowych znajomych: Laura, Conrad i Gay, siedziało przy wspólnym stole. Kiedy emocje związane ze spotkaniem nieco opadły, czarodzieje starali się dokładnie wyjaśnić kenderowi, czego od niego chcieli. Ten słuchał ich co najwyżej jednym uchem.

– Wyobraźcie sobie, ta wypindrzona lala próbowała mnie okantować! – Oburzony Gay dzielił się właśnie, zupełnie nieproszony, historią pewnej nieudanej transakcji. – Nie chciała zapłacić! Przecież ta bransoletka i kolczyki nie były ani trochę uszkodzone. Jeszcze o kradzież mnie oskarżyła! Co z tego, że identyczny zestaw kiedyś jej zaginął?

Conrad kątem oka zerkał na coraz bardziej wkurzoną towarzyszkę i postanowił szybko zmienić temat.

– To rzeczywiście przykre. Wracając do sedna... Masz to, o co nam chodzi? Czas nas nagli.

– Talizman? – upewnił się kender, w mgnieniu oka zapominając o nieuczciwej klientce. Jednocześnie jakoś niepokojąco się skrzywił.

– Musiałbym sprawdzić. Ale może najpierw coś zjedzmy? – Uśmiechnął się. – Nie robię interesów na głodniaka. Benny! Mam klientów! Dawaj żarcie, ja stawiam! – Z rozmachem uderzył pięścią w stolik, po wielkopańsku.

– Czego się drzesz, staruchu? – mruknął karczmarz, podchodząc do nich.

– Kurczaka na ostro, na jednej nóżce! I alkohol! Tylko jakieś porządnie uwarzone, krasnoludzkie piwko, nie te elfie „sikacze"! AAAA-PSIIIK!

– Na jednej nóżce to ty zaraz stąd wylecisz, jak ci drugą „porządnie" połamię – zapowiedział gospodarz. – Lepiej pokaż, czym za tę ucztę zapłacisz. I przypominam ci: tu obowiązują prawdziwe pieniądze, nie jakieś magiczne podróby... Wybaczcie, Mili Państwo – zwrócił się uprzejmie do Laury i Conrada. – Ten cwaniak już nieraz płacił fałszywkami i jadł na krzywy ryj.

– Ej! – Kender oparł dłonie na biodrach, patrząc hardo. Z jednej z kieszeni w spodniach wyjął pękaty, sugestywnie brzęczący mieszek. – Masz... A ja myślałem, że mnie lubisz – westchnął zawiedziony.

– Twój kredyt już dawno się wyczerpał. Gdyby nie moja naiwność i dobre serce, spałbyś w tym swoim rozklekotanym wozie na zewnątrz. Żadne domostwo ani więzienie w promieniu stu staj stąd już cię nie przyjmie po tym, co nawywijałeś – zauważył Benny rzeczowo, wracając do kuchni i po cichu licząc złote monety.

– Co za nudziarz – prychnął tylko Gay, jak zwykle nic sobie nie robiąc ze złości przyjaciela. – Ale ale! – zawołał nagle do magów po przeciwnej stronie stołu. – Znacie historię spotkania Wuja Sidłołapa z mamutem włochatym?

Wuj Sidłołap stanowił kogoś w rodzaju na pół mitycznego, wspólnego krewnego wszystkich kenderów. Owe pokrewieństwo, chociaż niezwykle pogmatwane, było powodem ogromnej dumy całej rasy. Z kolei liczne przygody Wuja cechowały wysoki stopień nieprawdopodobieństwa oraz zmienność przy każdym kolejnym opowiadaniu. Ta z mamutem była jedną z popularniejszych.

Laura tylko przewróciła oczami. Kenderskie bujdy słyszała już nieraz i podobnie, jak większość innych ras, miała na ich temat wyrobione zdanie:

– Czasami naprawdę myślę, że wy coś ćpacie... – syknęła do Gaya z narastającą złością, nachylając się. Ten zrazu wydawał się zbity z tropu, ale tylko przez moment.

– Możliwe. Dziadzio kiedyś brał wywar z mandragory na zapalenie stawów. Potem przez tydzień śpiewał sprośne piosenki, jak na przykład ta: „Kto tam w portkach sobie mieszka, kto ukrywa tam orzeszka? Ma orzeszka, nawet dwa! Komu zechce, temu da!" – zaśmiał się, przy czym rozbawiło to tylko jego.

Dwoje czarodziejów niejedno w życiu widziało, ale słysząc tę przyśpiewkę, poczuli zażenowanie. Dziewczyna się wręcz zarumieniła. Tymczasem Benny przyniósł kenderowi piwo, a po całej sali rozszedł się nagle smakowity zapach "dochodzącego" w kamiennym piecu kurczaka, zmieszany z wonią jakichś pikantnych przypraw.

Gay pociągnął spory łyk złocistego trunku, od czego został mu na twarzy gęsty „zarost" z piany. To z kolei podrażniło mu nozdrza, przez co znowu zaczął niekontrolowanie kichać. Poirytowany, sięgnął do kieszeni po kawałek znienawidzonej sałaty, który natychmiast przepił następnym łykiem piwa.

– Sakramenckie przeziębienie! – warknął pod nosem, ocierając wreszcie usta z piany.

Laura w końcu miała dosyć. Wstała i zdecydowanym krokiem wyszła na zewnątrz. Conrad zmrużył oczy w zamyśleniu i przywoławszy do siebie karczmarza, zamienił z nim szybko kilka zdań, najpierw o coś go pytając. Benny parokrotnie kiwnął głową, rzucając kenderowi mordercze spojrzenie.

Chłopak po chwili wyszedł za koleżanką. Czekała przy ich koniach niedaleko wejścia. Ręce miała skrzyżowane na piersiach, a usta ułożone w „dziubek". Wyglądała jak obrażona mała dziewczynka, co, jego zdaniem, było nawet trochę urocze.

– Rada musiała się pomylić – mruknęła, kiedy do niej podszedł. – To niemożliwe, żeby mieli na myśli takiego gagatka, a już zwłaszcza kendera. – Podświadomie zaczęła sprawdzać kieszenie.

– Wiesz równie dobrze, jak ja, że oni rzadko się mylą. Pytałem się barmana: w najbliższej okolicy nie ma teraz innych handlarzy. Nie martw się, mam pomysł. Ciut brutalny... – zachichotał –...ale jeśli się uda, wszystko nam wyśpiewa!

Podbiegł do drzwi wejściowych i przyłożył ucho, jakby czegoś nasłuchiwał. Po chwili pstryknął palcami i po cichu przywołał Laurę do siebie. Chwycił za klamkę i ostrożnie otworzył drzwi.

– Chodź... – Weszli do środka. Od razu podszedł do nich Benny.

– Załatwione, psze pana! Moi chłopcy zawlekli go na górę, związali i pod strażą trzymają. Stary skurczybyk, ale rzutki jeszcze! Jak ryba, dopiero z wody wyjęta! Jego pokój to trzecie drzwi po lewo.

Conrad uśmiechnął się szeroko.

– Dziękuję.

Wszyscy troje poszli na górę. Po obu stronach drzwi do pokoju kendera stali postawni, młodzi mężczyźni.

– To Timmy i Tommy. – Benny przedstawił swoich synów-bliźniaków. Obaj ukłonili się jednocześnie.

Wszedłszy do środka, magowie ujrzeli Gaylarda, leżącego na łóżku ze związanymi rękami i nogami. W kącie pokoju, rzucone bezładnie na stos, znajdowały się wszystkie jego sakwy i torby.

– Co to za jakieś gierki znowu wymyśliliście? – zapytał wiercący się bez ustanku Gay. W jego głosie pobrzmiewała autentyczna ciekawość, z lekką tylko nutką irytacji z powodu niezbyt delikatnego potraktowania.

– Dajcie spokój! Kurczak mi wystygnie, piwo zmarnieje! – piszczał.

Benny polecił Timmy'emu zostać jeszcze chwilę przy drzwiach pokoju, w razie, gdyby jego goście potrzebowali dalszego wsparcia z tym łapserdakiem. Conrad usiadł na brzegu łóżka, Laura zaś zaczęła przetrząsać własność kendera, bezceremonialnie wysypując zawartość na podłogę.

– Nie mamy czasu na zabawę. – Spojrzał surowo na związanego. – Gdzie jest talizman? Masz go w tym bałaganie, czy może przypadkiem sprzedałeś? – Wskazał na stertę wszystkiego: od kurzych i kaczych piór, flakoników z różnymi płynami, wykonanych z drewna zabawek, ubrań, kamieni szlachetnych, po różne mapy i dokumenty.

– Po pierwsze – Gay przestał się wiercić. – To nie jest „bałagan", tylko część moich skarbów, a przy okazji także źródło utrzymania. Jeżeli coś uszkodzicie, płacicie z własnej kieszeni. Obowiązuje mnie kodeks Gildii Handlowej – wyjaśnił poważnie. – Odnośnie pytania, na pewno gdzieś tam jest. Trzeba tylko delikatnie poszukać – powiedział, kładąc szczególny nacisk na słowo „delikatnie".

Jak każda rozsądna istota, również Conrad słuchał słów kendera ze sporą dozą sceptycyzmu. Tymczasem Laura zawołała go pod przeciwległą ścianę, gdzie uważnie lustrowała zgromadzony dobytek opornego handlarza.

– To jak szukanie igły w stogu siana – stwierdziła. – Spójrz, ile tego jest. Trzy-czwarte wygląda na magiczne, choćby te flakoniki... – Podniosła do oczu jedną z małych, szklanych buteleczek. Ta miała w środku jakąś pomarańczową ciecz.

– To są ekskluzywne perfumy! – rozległ się okrzyk od strony łóżka, który wszakże puszczono mimo uszu.

– Popatrz. – Laura zwróciła uwagę chłopaka na dwa kryształy: jeden niebiesko-szary, drugi mlecznobiały.

– Ten wygląda jak to, czego szukamy. – Podała mu pierwszy klejnot. Conrad powoli obracał go w dłoniach, po czym przyłożył do czoła.

– To zwykły kamień – stwierdził w końcu. – Pamiętaj: akwamaryn z cząstką Chaosu. W tym nie ma czegoś takiego. Ani ja sam żadnej nadprzyrodzonej mocy tu nie czuję.

Dziewczyna spojrzała na niego zaciekawiona. Nie zdążył jeszcze wyjaśnić jej swojego „zmysłu magicznego". Po dalszych paru chwilach poszukiwań westchnęła i skrzyżowała ręce na piersiach.

– Tą drogą nigdzie nie dojdziemy. Jakieś pomysły?

– Może „wykrywacz magii"? – zaproponował przydatne w takich sytuacjach zaklęcie. Laura przytaknęła i poszła przypilnować Gaya. Jej towarzysz zamknął oczy, usiłując przywołać w pamięci odpowiednią formułę. Spojrzał raz jeszcze na „skarby" kendera. Z własnej torby z komponentami wyjął szczyptę odchodów nietoperza i przesuwając je między palcami, powoli wymówił słowa:

Batin corak sihir saya... – Po kilku sekundach, część rzeczy Gaya zaczęła pulsować łagodnym, złotym światłem. Tu jakieś pudełeczko, tam kilka pierścionków, albo dwa flakoniki.

Z dwójki czarodziejów, bardziej zaintrygowany teraz był Conrad. Wyczuł bowiem na szyi, pod płaszczem i koszulą, delikatne ciepło. To jego złoty łańcuszek, który także reagował na rzucone zaklęcie. Ani dziewczyna ani kender nie zwrócili na to uwagi, Conrada jednak mocno to zastanowiło.

Gayowi, obserwującemu wszystko z łóżka z błyszczącymi oczyma, z zachwytu opadła szczęka. Oczy kendera lśniły nie tylko z ciekawości. Całe jego ciało otoczyło takie samo pulsujące złote światło, którym emanowały jego rzeczy. Nikt nie był w tej chwili w większym szoku, niż on.

* * *

Przypuszczenia magów okazały się słuszne. Oboje podeszli do swojego „więźnia".

– Widzisz to? – Laura wskazała złotą łunę. – Taka aura stanowi dowód na to, że dany przedmiot jest zaczarowany i jako taki zostawia łatwy do wykrycia ślad. Ty też się świecisz, a to z kolei znaczy, że coś przed nami rozmyślnie ukrywasz – mówiła spokojnie, acz stanowczo. – Zaczniesz współpracować wreszcie, czy bawimy się dalej?

Gay udawał, że się zastanawia.

– W sumie to ja lubię zabawę... – stwierdził z łobuzerskim błyskiem w oku. Nagle rozprostował uwolnione jakimś cudem ręce i nogi. Zeskoczył z łóżka, po czym sięgnął do spodni i pokazał im, czym przeciął więzy: kartą do gry, której brzegi były ostre jak brzytwa.

– Mamusia powtarzała, żeby w podbramkowej sytuacji zawsze mieć jakiegoś „asa w rękawie". Moje rękawki są za krótkie, jak widzicie, więc swojego asa schowałem w nogawce – zachichotał, dumny z siebie i popędził do drzwi.

Conrad stanął przed nimi, blokując mu drogę; kender jednak rzucił się pod jego szatę i wyszedł drugą stroną. Otworzył drzwi, mocnym kuksańcem odsunął sprzed drogi zaskoczonego Timmy'ego i z dzikim śmiechem popędził w dół po schodach, kichając głośno raz po raz. Pozostała trójka natychmiast pobiegła za nim.

– Z przykrością muszę stwierdzić, że obsługa w tym lokalu schodzi na psy. Nie spodziewaj się miłej recenzji – ogłosił Gay oficjalnym tonem, wskakując na krzesło najbliższe kontuaru, przy którym stał Benny. Od razu zeskoczył i pobiegł dalej do drzwi wejściowych, jego gruby warkocz trzepoczący na pędzie powietrza. Gospodarz, uprzedzony wcześniej o możliwym rozwoju wypadków, cały czas miał przyjaciela na oku.

– Skoro tak, ty spodziewaj się wezwania do zapłaty za pokój i żarcie, co masz darmo u mnie od dwóch lat! – krzyknął do niego. – Miarka się przebrała, huncwocie jeden! Naliczę ci odsetki. Tommy! – Mężczyzna zawołał drugiego z synów, który szybko zastawił sobą drzwi wejściowe.

Reszta już zeszła na dół. Tubylcy, którzy pozostali jeszcze w gospodzie, albo patrzyli podejrzliwie na Gaya, albo głośno kibicowali Benny'emu i pozostałym w schwytaniu go. Ścigany zatrzymał się, jakby go coś zmroziło. Rozejrzawszy się dookoła, pojął, że został otoczony.

– Ejże! – zawołał ze złością do karczmarza. – Odsetki?! Pomyśl, ile razy ci kabzę nabiłem!

– Taaa... A ty się zastanów, ile ja straciłem przez twoje różne krzywe akcje, takie, jak ta! Zapłacisz co do monety, albo cię wyeksmitolę!

Kender prychnął i założył ręce na klatę, najwyraźniej śmiertelnie obrażony. Tymczasem Benny i pozostali, nie spuszczając Gaylarda z oka, naradzali się szybko i po cichu. Timmy pobiegł do kuchni i wrócił z dużym workiem na ziemniaki. Po chwili puścił się pędem na środek sali, w stronę uciekiniera, i zarzucił mu wykonany z płótna materiał na głowę.

Ze względu na spore rozmiary worka, przykrył on kendera całkowicie. Drugi bliźniak podszedł go przytrzymać.

Wtedy stało się coś dziwnego. Najpierw w karczmie rozległ się krótki, dudniący dźwięk. Potem ciało kendera we wnętrzu worka zaczęło się jarzyć biało-błękitnym światłem.

– Ojeju! – zwołał przykryty Gay. – To jakaś wasza kolejna sztuczka? Co się dzieje...?

Ciało Gaylarda wraz z workiem uniosło się w powietrze i zaczęło kręcić: najpierw powolutku, potem coraz szybciej, jak dziecięcy bączek. Timmy i Tommy: najsilniejsze chłopy w mieście, nie byli w stanie go utrzymać.

– Ranyyyy...! – głos kendera stawał się coraz bardziej odległy, odbijając się echem po karczmie. Jednocześnie światło go otaczające było coraz jaśniejsze. W końcu jego głos umilkł, a pusty worek z furkotem opadł na ziemię.

– Nie! – Laura padła na kolana, tępo wpatrując się w pusty obecnie kawałek płótna, jakby samym wzrokiem mogła odkryć, gdzie teraz znajduje się zaginiony.

– Co to było? Gdzie on jest? – Bliźniacy byli kompletnie zdezorientowani.

Conrad gładził zarost w zamyśleniu. – Coś właśnie porwało nam Gaya... – powiedział w końcu.

– Myślisz? – Laura spojrzała na niego zdziwiona. – Z jednej strony, ta rasa nie ma Daru. To byłoby zbyt niebezpieczne. Poza tym, nawet członkowie Konklawe miewają trudności z wytworzeniem czegoś takiego.

– Jednak wszystko wskazuje na to, że przed chwilą widzieliśmy wir teleportacyjny – dokończył jej myśl partner. – On zdecydowanie coś ukrywa...

Tknięty przeczuciem, wyszedł na zewnątrz. Laura, Benny i jego synowie podążyli za nim. Wspólnymi siłami przeszukali bliższą i dalszą okolicę. Po godzinie zguba się znalazła. Gay leżał w krzakach na obrzeżach miasta. Był rozczochrany, a jego ubranie wymiętoszone. Z początku nie pamiętał ani własnego imienia, ani tym bardziej magów. Patrzył na nich pustym wzrokiem i twardo opierał się przed pójściem z nimi.

Wywiązała się krótka szamotanina, znowu musieli go nakryć. Po celnym ciosie w głowę, zawartość worka przestała się ruszać.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top