Rozdział 4: Dwóch wybrańców.
Gość Mallanothów zdjął kaptur. Długie, stalowoszare włosy okalały gładko ogoloną twarz, która w żadnym razie nie mogła być tak młoda, jak na to wyglądała. Szczególnie w porównaniu ze zmęczonymi życiem oczami oraz pokrytymi bliznami dłońmi. Spojrzenia napastników skupiły się tylko na nim.
– To on!
– Brać go! Już! – krzyknął przywódca nieco przytłumionym głosem. Z jego twarzy wciąż ciekła krew.
Niemowa szybkim ruchem rozchylił poły płaszcza. W całym domu nagle rozbłysło ostre, zielone światło. Darya i Theo odwrócili głowy, a żołnierze jęknęli głośno, zaskoczeni i oślepieni. Po chwili nieznajomy zakrył klatkę piersiową.
Spojrzał na Daryę, którą złapał za rękę. Zaczął szybko przebierać palcami drugiej ręki, po czym wskazał na wyjście. Potem popatrzył stanowczo w oczy Theo. Chwycił jego siekierę i zaczął nią potrząsać, zerkając w stronę drabów.
– Oni? Uciekać? A ja mam walczyć? – zawołał z rosnącą nieufnością Theo. – Spójrz, co się dzieje na dworze! Nie przegonią tej bandy w takiej pogodzie! Conrada zawieje, przeziębi się albo nawet umrze! Poza tym ich jest za dużo. Samemu nie mam szans! Ledwo daję radę temu mieszańcowi bez nosa...– zerknął na ślady krwi Gerda na swojej broni.
Berem zerknął w stronę otworu drzwiowego, jakby zastanawiając się przez chwilę. W końcu tylko szybko pokręcił głową. Wskazał na wyjście, po czym zrobił „falę" dłońmi.
– Do portu? Odpłynąć? W takiej burzy? Chyba oszalałeś! Nie dadzą rady!
Szmaragdowy uderzył się w pierś zaciśniętą pięścią. Wskazał na Theo, potem na siebie.
Żołdacy wciąż kręcili się, nadal oślepieni wcześniejszym rozbłyskiem światła. Jeden z nich próbował chwycić Daryę, ale dostał od niej z całej siły pięścią w twarz, a zaraz potem – kopniaka między nogi. Zaskoczony najemnik z sykiem wypuścił powietrze z płuc i odruchowo chwycił się za krocze.
Korzystając z okazji, kobieta złapała go za barki i uderzyła mocno głową. Napastnik, oszołomiony uderzeniem, zatoczył się. Nogi całkiem odmówiły mu posłuszeństwa i ciało z głuchym hukiem upadło pod ścianę. Darya przez moment wyglądała na zszokowaną tym, co właśnie zrobiła.
Theo spojrzał z podziwem na żonę. Rzadko widywał tę jej bardziej bojową stronę. Na co dzień była raczej chodzącą wrażliwością. Chwycił jej dłoń, a jego spojrzenie, mimo determinacji, zdawało się skrywać smutek.
– Jestem z ciebie dumny – szepnął, ściskając jej palce mocniej. – Uciekaj już, szybko!
Darya spojrzała na męża. Przypomniała sobie, jak wiele lat temu, kiedy oboje byli jeszcze pełni nadziei na przyszłość, Theo po raz pierwszy otworzył się przed nią: wyznał jej miłość i zdradził swoje marzenia. Oboje mieli wtedy świat przed sobą, a przynajmniej tak im się wydawało. Teraz była przerażona. Zaczęła powoli, a potem coraz mocniej, kręcić głową.
– Nie ma mowy! Zapomnij. Jesteśmy rodziną.
– Inaczej zabiją nas wszystkich! Jeśli wy uciekniecie, zawsze jest szansa, że będziecie bezpieczni. Dołączę do was później, przysięgam – Theo nalegał, ale jego żona nie wydawała się przekonana.
– Musisz iść – powtórzył stanowczo, choć jego serce zdawało się krwawić z każdym wypowiadanym słowem.
– Nie zostawię cię! – pokręciła głową Darya.
– To nie jest wybór. Znasz mnie, dla was zrobię wszystko. Odnajdę was jak to się skończy. Jeżeli nie... – westchnął. – Chociaż ty musisz przeżyć. Dla naszego synka...
Kobieta wiedziała, że męża nie sposób odwieść od raz podjętej decyzji. Zacisnęła usta, próbując powstrzymać łzy.
– Zawsze w ciebie wierzyłam. W to, że będziesz walczył do końca – wyszeptała. Jej głos drżał, chociaż starała się być silna.
Dwaj maruderzy odzyskali już wzrok i z wściekłością ruszyli w stronę domowników. Theo wyszedł im naprzeciw. Jeden z przeciwników uniósł ramię w ochraniaczu, spodziewając się ataku z góry. Mieczem w drugiej ręce ranił Theo, rozcinając mu koszulę na ukos i zostawiając na piersi płytki czerwony ślad.
Theo kopnięciem podciął mu kolano. Chwilowa utrata równowagi przez draba kosztowała go rękę, odciętą siekierą na wysokości łokcia. Towarzysze Gerda byli zwykłymi ludźmi, silnymi, ale jednak mniej wytrzymałymi niż półogr, wspomagany dodatkowo łaską swej bogini.
Niemowa znowu spojrzał na Theo. Wskazał najpierw na siebie i na niego, po czym zacisnął mocno pięść. Później popatrzył na Daryę, chwycił ją mocno za rękę i gestem nakazał jej uciekać.
Zmrużył oczy i rozejrzał się uważnie wokół. Kilka kroków od nich stał wściekły Gerd. Jego ludzie odcięli im drogę ucieczki z trzech stron. Na prawo mieli ścianę, pod którą wciąż leżał osiłek, pokonany przed chwilą przez Daryę.
Ścigany zaczął iść w stronę wyjścia, niemalże ciągnąc kobietę za sobą. Zakryty płaszczem klejnot znowu rozbłysł jasno. Mocno kopiąc i rozpychając się łokciami, człowiek przypuszczalnie zwany Berem, razem z Daryą i Conradem na rękach, utorowali sobie drogę na zewnątrz. Za sobą usłyszeli krzyki Gerda:
– Zrównać tę chałupę z ziemią! Zabić tę rodzinę! Delikwenta pojmać za wszelką cenę, żywego lub martwego! Byle miał to świecidełko! Mroczna Pani wyraziła się jasno!
Oddaliwszy się nieco od domu, Berem puścił Daryę. Zielony blask klejnotu w jego piersi był w tej ulewie jedyną wyraźnie widoczną rzeczą. Owo światło zdradzało ich pozycję również najemnikom oraz Theo. Berem nachylił się do Daryi tak, że teraz patrzyli sobie w oczy. Zdecydowanym ruchem ręki wskazał jej drogę na zachód – do portu i morza.
Wywiązała się kolejna zacięta walka. Najmocniejsze ciosy zadawali napędzani furią Gerd oraz jego jednoręki kompan. Theo i Berem długo i dzielnie się bronili. Zwłaszcza ten drugi wykazywał się nienaturalnie wielką, jak na kogoś tak szczupłego, siłą.
Theo ruszył naprzód, z siekierą wzniesioną do ciosu. Ulewny deszcz sprawiał, że długie włosy kleiły mu się do twarzy, utrudniając widoczność. Każdy kolejny krok wydawał się trudniejszy – mięśnie pulsowały bólem, a oddech stawał się urywany.
Wróg zbliżał się, kierując oręż w jego stronę. Gospodarz ledwo uniósł własną broń, w każdym ruchu odczuwał zmęczenie. Kiedy miecz przeciwnika zderzył się z ostrzem jego siekiery, po okolicy rozniósł się metaliczny dźwięk, zagłuszony wszakże szumem ulewy. Coraz bardziej zmęczony Theo czuł, jak jego ręka drży pod naporem.
W końcu musiał ulec. Berem, korzystając z chwili nieuwagi ich przeciwników, uciekł w nawałnicę. Tak uciekał przed wspomnieniami oraz głosami, które słyszał w głowie, odkąd trzysta lat wcześniej omamił go blask tego przeklętego klejnotu.
W ostatnich dziesięcioleciach ciemność z wolna gęstniała, a głosy stawały się bardziej natarczywe. Uciekał więc ile sił. Ale był już taki zmęczony... Zaciskał zęby i płakał z wściekłości, a jego łzy natychmiast rozmywał wszechobecny deszcz. Zarówno on, jak i gospodarze dobrze jednak wiedzieli, że jeżeli zostanie złapany, świat czeka zagłada.
Skradziony niegdyś przez Berema szmaragd istotnie zdawał się posiadać różne moce. Z jednej strony praktycznie uczynił go nieśmiertelnym, na stałe wtapiając się w jego pierś. Z drugiej zaś był kluczem do przejścia między światem śmiertelnych, a Otchłanią. Jedynym sposobem, w jaki Takhisis mogłaby powrócić...
* * *
Theo był na kolanach. Gerd jedną ręką boleśnie trzymał go za włosy, przez co mężczyzna nie mógł odwrócić głowy. Najemnik przyglądał mu się, zamyślony.
– Szczerze mówiąc, nawet mi zaimponowałeś. Dołącz do nas! Ktoś tak silny, odważny i z głową na karku jak ty, mógłby się dobrze Królowej przysłużyć. Ona hojnie wynagradza wiernych żołnierzy... Bądź rozsądny. Chcesz zginąć na darmo, zamiast walczyć za coś większego, niż twoje nędzne życie? – W ustach każdej innej istoty, ton, jakim teraz przemawiał Gerd, brzmiałby wręcz przymilnie.
– Nie jestem potworem – zaczął po raz kolejny. – Robię tylko to, co trzeba. Świat jest okrutny, Mallanoth! – Zacisnął pięść. – Ja muszę być jeszcze bardziej bezwzględny, żeby przeżyć. Nie miałem wygodnego życia. Z rynsztoka wygrzebałem się sam, bez niczyjej pomocy! – Zmrużył oczy i splunął, jakby próbując się pozbyć gorzkiego posmaku tych wspomnień.
– Dużo później zostałem wybrany – ostatnie dwa słowa wypowiedział z wyraźną dumą i czcią.
– Moja Pani odkryła przede mną drogę, którą teraz podążam. Chcę wykazać się przed nią, jestem jej to winien... Zarówno ona, jak i ja podziwiamy hart ducha i potrafimy go docenić. Ciebie, twojego bachora i żoneczkę otoczymy opieką. Masz moje słowo, słowo żołnierza. Zapomnimy nawet o tym – Gerd spojrzał Theo głęboko w oczy – że ukrywaliście tego kryminała. I o tym, co mi zrobiłeś z twarzą... – Tu mieszaniec wzdrygnął się na samą myśl i walnął go z całej siły w brzuch. Pojmany tylko cicho jęknął.
– Nie masz pojęcia, co ona potrafi – syknął po chwili Gerd, wprost do jego ucha. – Dam ci mały pokaz. Marve! – przywołał do siebie jednorękiego kompana, nakazując mu dotknięcie zakrwawionym kikutem medalionu na swojej klacie.
Pchając Theo w ręce pozostałych podkomendnych, którzy w międzyczasie doszli na miejsce, Gerd spojrzał w górę, zamknął oczy i zaczął się modlić:
– Wielka Takhisis! Stwórczyni Świata! Udziel nam cząstki swej wszechmocy i przywróć Marve'owi jego utraconą rękę! Spraw ten cud, aby sługa twój odzyskał sprawność i z wdzięczności jeszcze gorliwiej wypełniał twoją wolę. Spraw ten cud, aby błądzący ślepiec Mallanoth ujrzał obfitość twej łaski i samemu się przed tobą ukorzył...
Ze srebrnego medalionu na piersi Gerda zaczęło się powoli sączyć ostre, białe światło. Klęczący na ziemi Theo poczuł przenikliwe zimno oraz (podobnie jak inni obecni) metaliczny posmak w ustach. Poświata objęła całe ciało dowódcy, a po chwili pozostałość ręki Marve'a. Theo, najemnik i pozostali patrzyli, jak odcięta kończyna zaczęła odrastać.
Najpierw kość, która w kilka chwil pokryła się nowymi naczyniami krwionośnymi, mięśniami i skórą. Twarz oprycha wykrzywił grymas bólu. Przez moment w powietrzu unosił się swąd – w żyłach zaczynała znowu krążyć krew, a martwa tkanka wracała do życia. Na końcu odrosły palce, po kikucie nie było nawet śladu. Uleczony żołdak oniemiał. Zresztą nie tylko on: cała kompania Gerda padła na kolana w przerażeniu i nabożnym zachwycie. Ci prości żołnierze nigdy nie doświadczyli czegoś takiego.
– Sam właśnie widziałeś – zwrócił się Gerd do swego jeńca. – Nie ma sensu opierać się Tej, która może wszystko.
Mężczyzna musiał przyznać, że istotnie był pod wrażeniem. Może gdzieś tam rzeczywiście istniał ten pierwiastek duchowy, o którym samemu czasami rozmyślał. Jakaś rzeczywistość, której nie da się ogarnąć umysłem. Moce większe, niż można sobie wyobrazić. Takie myśli lotem błyskawicy przemknęły przez głowę Theo. Mimo wszystko postanowił nie dać po sobie poznać, jak bardzo poruszyło go to, co zobaczył.
– Mam ci uwierzyć? Sprzedać duszę i przekonania tylko dlatego, że pokazałeś mi jakąś sztuczkę? Z tą całą wszechobecną magią, byle kuglarz na festynie odstawiłby lepszy numer!
Nie takiej odpowiedzi spodziewał się najemnik.
– Jednak nie jesteś aż tak bystry – szepnął, niemalże ze smutkiem. – Pamiętasz to? – przybrał znowu typowy dla niego, arogancki ton. Pokazał Theo swój własny nóż, który ten wcześniej wbił mu w nogę.
– Kto sztyletem wojuje, od sztyletu ginie... – zadrwił Gerd.
– Wal się – odpowiedział mu tylko tamten bezczelnie. Odetchnął głęboko i zamykając oczy, pomyślał o żonie.
„Wielu mężczyzn może tylko marzyć o takiej kobiecie jak ty. Dziękuję, Kochanie. Wybaczcie mi oboje, że nie zdołałem was ochronić".
Półogr zacisnął usta w wąską linię.
– Twoja żona jeszcze dzisiaj „zaopiekuje" się mną. A ty koniecznie powiedz Jej Wysokości w Otchłani, kto cię tam wysłał – syknął dowódca i używając swojego sztyletu, jednym ruchem poderżnął mu gardło.
Darya i mały Conrad szczęśliwie nie widzieli tego. Kobieta dotarła do portu i z cichutką modlitwą na ustach, skierowaną do Paladine'a i wszystkich bogów Dobra, ułożyła zawiniętego w koce synka w pierwszej znalezionej szalupie ratunkowej.
– Jeszcze to – szepnęła, zdejmując z szyi łańcuszek. – Wiedziałam, że ta chwila nadejdzie. Miejscowy złotnik to zrobił na moją prośbę. Miałeś to dostać na urodziny...
Do łańcuszka doczepione było serce, z wygrawerowanym imieniem i nazwiskiem: „Conrad Mallanoth".
Trzymając wisiorek w obydwu dłoniach, przybliżyła go do ust i delikatnie chuchnęła. Z jej dłoni dobyła się nagle łagodna, ciepła poświata, która po kilku sekundach zniknęła.
– Niech ci to będzie pomocą, gdy nadejdzie twój czas, a pociechą na co dzień – powiedziała wyraźnie w deszcz, jakby nie swoim głosem. Zawinęła łańcuszek w koce obok chłopczyka.
– Musimy się rozstać, słoneczko... – szepnęła brunetka już normalnym tonem, patrząc z rozpaczą na synka.
– Tak mi przykro. Grozi ci niebezpieczeństwo. Ale miałam wizję, bogowie zaopiekują się tobą. Jesteś wybrany.
Skończyła żarliwą modlitwę. Na chwilę wróciła myślami do szczęśliwszych czasów, kiedy całą trójką spacerowali w parku, albo Conrad poznawał najbliższe otoczenie i bawił się zabawkami. Oddałaby wszystko, żeby zobaczyć, jak jej synek dorasta.
– My... chyba nie przeżyjemy. Ale ty musisz. Czeka cię wspaniała przyszłość.
Nie umiałaby określić, czy podpowiedział jej to Dar, czy też może zwykła, matczyna intuicja. – Gdziekolwiek będziesz, ja i tata zawsze będziemy przy tobie. – Otarła łzy z oczu, czule pocałowała chłopczyka na pożegnanie, po czym pchnęła łódkę na wodę.
Wzburzone fale prędko uniosły przestraszone dziecko w dal, poza zasięg matczynych rąk, a po kilku chwilach także i wzroku. Kobieta nie mogła wiedzieć, iż jej modlitwy zostaną wysłuchane. Chociaż niekoniecznie przez tego, do którego je kierowała...
Darya zerknęła za siebie. Theo nie było nigdzie widać. Zbliżała się banda tego mieszańca. Była świadoma, co ją czeka, kiedy Gerd tu dotrze. Oprócz tego nadchodziło coś jeszcze. Nie wiedziała, co, lecz czuła wielki niepokój.
Spojrzała w górę, na niebo zasnute burzowymi chmurami. Przez chwilę miała wrażenie, że coś się z nich wyłania. Wielka, zakończona szponami, smocza łapa. Ogarnęły ją złe przeczucia.
Po raz kolejny otarła łzy. Ze zdecydowanym wyrazem twarzy, kierując swoje ostatnie myśli ku najbliższym, skoczyła w morze.
Nie miała jak się bronić, a skoro i tak miała umrzeć, dumna Darya chciała spotkać śmierć na własnych warunkach. Zeboim: bogini morza i sztormów, chociaż nieprzewidywalna, była zdecydowanie lepszym towarzystwem od każdego oblecha...
* * *
Jak Wam się podoba ten odświeżony rozdział? Osobiście mam wrażenie, że zyskał nieco głębi.
Niektórzy z Was tydzień temu słusznie przewidzieli, że nadepnięcie Gerdowi na odcisk nie skończy się dla Mallanothów dobrze ;) Czy wojowniczy półogr jeszcze się pojawi? Zachęcam do śledzenia tej historii do samego końca...
Tymczasem w kolejny piątek przeniesiemy się w czasy współczesne opowieści. Odtąd, przeżywając różne przygody, stopniowo będziemy poznawać wspólników i pomagierów Gerda. I nie tylko ich ;) Do zobaczenia za tydzień!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top