Rozdział 18: Dwie odkryte karty.
– Pozostaje nam odpowiedzieć na jedno istotne pytanie – zwróciła się Laura do kendera trochę później, podczas kolejnej rozmowy między czwórką wędrowców. – Skoro już wiemy, że miałeś do czynienia z talizmanem, gdzie on jest?
– Ja go mam. – Odkąd wreszcie wyznał tajemnicę, kender sprawiał wrażenie, jakby z jego serca spadł ogromny ciężar. – Ale nie wśród moich skarbów. – Spojrzał z wyrzutem na czarodziejkę. Najwyraźniej wciąż nie zapomniał o tym, jak go przeszukiwali pod "Pękniętym Dzwonem".
– Ten kryształ jest jakby... we mnie. Wewnątrz. Ale nie w sensie, że w brzuchu – Gaylard miał wyraźne trudności ze znalezieniem odpowiednich słów. – Nie jestem połykaczem. Kuzyn Drapichrust raz próbował, ale no... Kiepsko się to skończyło.
Skrzywił się na samo wspomnienie. Pozostali też, bo ledwo trzymali przy nim nerwy na wodzy.
– Widzicie, przed samym wybuchem, zanim mnie odrzuciło i zemdlałem, ten kamyk, hmm... przyssał mi się do brzucha. Odtąd mam takie dziwne uczucie, jakbym dźwigał kilka dodatkowych kilogramów. Ale wiecie, nie na zewnątrz, jak zwykle bywa, bo nie przybrałem na wadze. Bardziej tak w środku. I chętnie bym wam to dał, tylko nie bardzo wiem, jak go wyjąć, rozumiecie? Tutaj jest pies pogrzebany... – westchnął ciężko. – Znaczy, nie konkretnie tutaj, w tym pokoju, ani nawet w gospodzie. Tylko tak się mówi... Ale skoro pies nie jest pogrzebany tu, to gdzie? – zastanawiał się kender, który momentalnie zapomniał o talizmanie. Jego myśli uciekły już bowiem innymi torami.
– Pamiętasz, jak się świecił po "wykrywaczu magii" w Port O'Call? – Conrad zerknął na Laurę, gładząc zarost w zamyśleniu. Odpowiedziała mu skinieniem. – I potem, kiedy dostał błyskawicą. Takiego ciosu zwykły śmiertelnik nie ma prawa przeżyć, a on znowu zaczął się świecić i wstał bez choćby zadrapania...
– Czytałem o takich przypadkach – stwierdził Fergal. – Wskrzeszenia można dokonać tylko dzięki interwencji bogów, albo z użyciem potężnego artefaktu...
– ...takiego, jak talizman – dokończyła za niego Laura.
– Robi się coraz ciekawiej – Uśmiechnął się Conrad półgębkiem. – Tego rodzaju rzeczy często wykazują pewien stopień samoświadomości. Szczególnie, jeśli ich twórca był kimś potężnym.
Popatrzył na Gaya, który słuchał tej dyskusji z wyraźnym zainteresowaniem.
– Wszystko wskazuje na to, że ten klejnot cię chroni, a może nawet do pewnego stopnia prowadzi. Pewnie dlatego czasami się tak dziwnie zachowujesz... pomijając fakt, że kenderowie z reguły są dziwni – to ostatnie dodał już nieco ciszej, pod nosem.
– Rana na twoim brzuchu... – łagodnie zwróciła się Laura do Gaya. – To przez to, prawda?
Staruszek spojrzał na nią zdumiony.
– Skąd wiesz...? – Powoli podwinął koszulkę, odsłaniając widoczny na bladej skórze czerwony, delikatnie żarzący się okrąg o poszarpanych brzegach. – To była pierwsza rzecz, jaką zauważyłem tamtego wieczoru po zajściu w namiocie. Ciągle boli i piecze. Nieważne, ile sałaty zjem, czy jakich specyfików użyję – westchnął ciężko. – Generalnie fajne, ale po jakimś czasie zaczęło wkurzać.
Conrad wstał z łóżka i podszedł, żeby przyjrzeć się ranie handlarza. Pozostali też się nachylili.
– Być może, jeśli wydobędziemy to z ciebie, rana sama zniknie, albo chociaż przestanie dokuczać – zaproponował Fergal. – Przypuszczam, że znacie odpowiedni czar? – zapytał magów. Ci zastanowili się przez moment.
– Musimy pomyśleć – odparł wreszcie chłopak. Dziewczyna spojrzała za okno, potem na Conrada.
– Masz ochotę na małą wyprawę po statek? – Puściła mu oczko. Odpowiedział jej ciepłym uśmiechem.
– Zaczekajcie jeszcze – wtrącił znienacka Fergal, jak zwykle notujący ich rozmowy na bieżąco.
– Nie możemy tak po prostu wypłynąć. Za mało wiemy o celu: tej całej Wyspie za mgłą, a Czerwona Szata może umyślnie wciągać nas w pułapkę. To szaleństwo.
Conrad spojrzał na niego sfrustrowany.
– Co wobec tego proponujesz? Żebyśmy czekali? Aż Takhisis opanuje ten i inne światy?
– Proponuję, żebyśmy zastanowili się dwa razy, zanim popełnimy tragiczny w skutkach błąd – odparł zakonnik spokojnie. – Wiem, że goni nas czas, ale pośpiech to mimo wszystko naprawdę zły doradca.
Zapanowała cisza. Wszyscy czworo patrzyli to na jednego, to na drugiego. W końcu Fergal rzucił:
– Róbcie, jak uważacie. Ja ostrzegałem – po czym wstał, odwrócił się na pięcie i poszedł do swego pokoju.
* * *
Późnym popołudniem, Conrad, Laura i Gay ruszyli do portu w poszukiwaniu odpowiedniej załogi. Tamtejsze powietrze było ciężkie od zapachu gnijących wodorostów i ryb, mieszając się z aromatem przypraw, pochodzących z beczek rozładowywanych na nabrzeżu.
Czarodziej rozejrzał się wokoło. Tłumy sunęły przez to miejsce nieprzerwanym strumieniem. Mężczyźni noszący ciężkie skrzynie mijali się z handlarzami, podobnie jak Gay, jadącymi w konnych wozach. Mewy krążyły nisko, polując na resztki porzucone na ziemi. Pozostali, marynarze i podróżnicy różnych ras kręcili się w pośpiechu, zajęci własnymi sprawami. Ale na potrzeby wędrowców, żadna z tych osób nie wydawała się odpowiednia.
W pewnym momencie ich uwagę zwrócił stary marynarz z bujną brodą. Nieznajomy człowiek spojrzał na Conrada spod przymrużonych powiek.
– Wyglądacie na takich, co potrzebują popłynąć... – zauważył z bystrością, której przeczyła jego powierzchowność. – Lepiej uważajcie. Od kilku miesięcy nie wszystkie łajby, które tu cumują, wyruszają bezpiecznie. Przepadają bez wieści. Nie wypływajcie, młodzi, jeśli wam życie miłe! – oznajmił grobowym tonem, po czym splunął na ziemię i wolno odszedł w swoją stronę.
Jakiś czas później, kender pociągnął maga za ramię, wskazując grupkę twardych mężczyzn o zatroskanych twarzach.
– Tamci mogą się zgodzić. Wyglądają na zdesperowanych.
– Właśnie dlatego mam wątpliwości – skrzywił się.
– Nie bardzo mamy wybór – zauważył Gay. – Im bardziej szaleni, tym bardziej pasują do naszej misji.
Laura pomyślała, że handlarz niekiedy brzmiał całkiem sensownie. Nie wiedziała tylko, czy ma to ją cieszyć, czy może wręcz przeciwnie.
Zbliżywszy się do grupy, praktycznie od razu poczuli na sobie nieprzychylne spojrzenia.
– Szukacie statku? – zapytał jeden z jej członków, unosząc brew.
Conrad zerknął na Laurę. Oboje czuli, że to nie będzie łatwa rozmowa.
Negocjacje trwały w najlepsze. Nagle, jeden ze stojących z tyłu mężczyzn wciągnął gwałtownie powietrze, słysząc, dokąd bohaterowie zamierzają się udać. Zbladł na samą wzmiankę o Smoczym Archipelagu.
– Nie... nie możemy tam płynąć... – wyszeptał.
– Co jest? – zapytał inny żeglarz, zerkając na kompana.
– Byłem tam niedawno... w miejscu, o którymi oni mówią. Coś nas tam śledziło. Coś... nienaturalnego.
Gayowi z ciekawości aż rozbłysły oczy.
– Co dokładnie?
– Kiedyś nawet nie można było tam dotrzeć. Teraz na Wyspy jak po sznurku trafiają same nieprzyjemne typy... Pojawiło się zło, które ożywia martwych. Te same moce zniszczyły moją poprzednią załogę. – Pokręcił głową przygnębiony.
Laura nie potrafiła ukryć niepokoju.
– Zło, które ożywia martwych...? – powtórzyła cicho.
– Nie należy się tam zapuszczać – powtórzył marynarz, z trudem łapiąc oddech. Jego oczy były szeroko otwarte z przerażenia, jakby wciąż widział przed sobą to, co wydarzyło się w trakcie jego ostatniej podróży.
– Nie widzisz go... ale czujesz – mówił dalej, jego twarz szara jak popiół. – Zawsze w nocy. W mroku coś krążyło wokół statku, a potem zaczęło wchodzić na pokład. Najpierw myśleliśmy, że to zwyczajne zabobony... aż jeden z naszych zniknął. Została po nim tylko jego lina, rozplątana i mokra od... czegoś. Te same moce ożywiły martwych. Jednego ranka zauważyliśmy, że ciała, które wyrzuciliśmy za burtę... pojawiły się znowu. Zmienione. Tylko ja stamtąd wróciłem.
Inny marynarz spojrzał na niego z wściekłością.
– Nie gadaj bzdur, Boron! Złota się nie zdobywa, siedząc na brzegu i opowiadając babskie przesądy.
– A co, jeśli to prawda? – odparł tamten, cofając się o krok. – Widziałem to na własne oczy! Złoto ci życia nie przywróci, jak coś cię tam dopadnie.
Mężczyźni wymienili gniewne spojrzenia, a Conrad zastanawiał się, czy w ogóle powinien wdawać się z nimi w dyskusję. Czuł, jak napięcie w powietrzu rosło, a jego serce biło coraz szybciej.
Wszyscy byli zdesperowani, jednak to uczucie mogło oznaczać zarówno odwagę, jak i głupotę. Potrzebowali ich... ale ryzyko było większe, niż sądził. Smoczy Archipelag z każdą chwilą zdawał się coraz bardziej niebezpieczny.
Po chwili podszedł do nich kolejny mężczyzna. Był wysoki i postawny, z poważnym wyrazem twarzy, krótkim zarostem, a także ogorzałą od słońca i wiatru skórą. Siwe włosy miał swobodnie rozpuszczone do ramion. Jego ubranie było bardziej eleganckie niż reszty marynarzy, a na szyi nosił wisiorek z amuletem w kształcie koła sterowego.
– Jestem Edvard Nerston. Słyszałem, że szukacie załogi na Smoczy Archipelag – rzekł niskim głosem. – Wiem, co się czai na tamtych wodach. Mogę was zabrać, ale za odpowiednią cenę.
Laura spojrzała na niego uważnie. – Skąd wiesz o archipelagu? – zapytała ostrożnie.
Kapitan uśmiechnął się tajemniczo.
– Są rzeczy, o których lepiej nie mówić zbyt głośno, pani. Ale jeśli zdecydujecie się płynąć ze mną, trzymajcie się mocno. Te Wyspy nie są już sielankowym miejscem z legend, choć tak z początku mogą wyglądać. Prawda jest taka, że teraz rządzą się swoimi prawami, albo raczej: ktoś narzucił im własne prawa...
– Ed, nie sądzę, żeby to było rozsądne... – zwrócił uwagę Boron.
Kapitan skierował na niego ciemne oczy.
– Nikt inny nie ma tyle jaj, żeby tam teraz popłynąć. Ci tutaj potrzebują statku. Ja, jak wiesz, również mam swoje powody, by tam wrócić...
Marynarz westchnął ciężko, z rezygnacją.
– Tak, wiem. Ale dlaczego mam wrażenie, że znowu chcesz wciągać w to mnie?
– Towarzyszyłeś mi już w paru wyprawach. Wiem, że ci to nie odpowiada, ale potrzebuję twojego doświadczenia i siły... teraz bardziej, niż kiedykolwiek. – Kapitan położył rękę na ramieniu przyjaciela.
Tamten w milczeniu odwzajemnił spojrzenie Edvarda. Obserwujący całą scenę Conrad ze zdumieniem wyczuł między mężczyznami słabe prądy magiczne.
– Obaj przebywamy na lądzie od dłuższego czasu. A dobrze wiesz, że jak ryba bez wody flaczeje, tak marynarz zbyt długo poza statkiem gnuśnieje – zaśmiał się lekko Edvard, co wzbudziło uśmiech również u jego kompana.
– Ostatni raz, stary druhu – mruknął zmęczonym głosem Boron. – Potem zasłużona emerytura... Mam zgarnąć braci?
– Owszem. I sprawdź dokładnie statek. Wyruszamy najpóźniej jutro w południe.
Mężczyzna na to zasalutował. Edvard gestem dał mu znać, żeby jeszcze został na miejscu. Teraz odwrócił się w stronę magów i kendera.
– Porozmawiajmy o zapłacie...
Laura, Conrad i Gay odwrócili się do siebie na szybką naradę. Po chwili dziewczyna dała mężczyźnie trzy wypełnione w różnym stopniu mieszki.
– To wszystko, co nam zostało. Plus to, co dołoży od siebie nasz czwarty towarzysz, kronikarz.
Edvard z namysłem zważył w dłoniach pieniądze.
– Trochę mało. Ale brakującą kwotę odpracujecie jakoś w trakcie podróży...
– A może by tak przysługa w ramach zapłaty? – wyskoczył nagle z sugestią Gaylard. – Przeprawa w zamian za coś, czego potrzebujesz? Tych dwoje zna się na magii, a razem całkiem zgrabnie kopiemy wraże tyłki – pochwalił się, nie bez odrobiny dumy. Czarodzieje poczuli w tym momencie silne pragnienie wrzucenia go do worka na ziemniaki.
– To w sumie uczciwy układ – stwierdził po chwili kapitan. – I chyba wiem, do czego tak "utalentowane" osoby mogłyby mi się przydać... – W jego oczach pojawiły się dziwne złote iskierki.
– Szczegóły poznacie na statku. Szukajcie "Gwiazdy Północy". Będę czekać na was jutro około południa.
– To nie będzie zwykła wyprawa, prawda? – spytał Boron szeptem, odciagając przyjaciela kawałek dalej.
– Pora zrobić to, co od dawna należało – odpowiedź Edvarda tylko potwierdziła przypuszczenia marynarza. Mimo to wątpliwości nie dawały mu spokoju.
– Wiem do czego jesteś zdolny, Ed. Twoje umiejętności mogą nam pomóc w walce, ale... Co, jeśli którejś nocy stracisz panowanie nad sobą i kogoś zaatakujesz? Nie lepiej od razu ich uprzedzić?
– Potrafię to kontrolować. I lepiej siedź cicho. Jeszcze nie czas o tym mówić, wiesz przecież.
– Smoczy Archipelag... Słyszałem różne historie o tych bestiach. Ci, którzy im zaufali, często źle kończyli.
Edvard zerknął na przyjaciela z ukosa.
– Rozumiem twoje obawy. Ale nie każdy smok to wróg. Czasami wygląd może mylić...
Zapadła dluższa cisza, w czasie której obydwaj zapatrzyli się na morze. Każdy z nich pogrążony był we własnych myślach. W końcu kapitan powiedział:
– Nie martw się na zapas. Będzie dobrze. – Poklepał Borona po plecach i odszedł, nucąc pod nosem znaną marynarską przyśpiewkę:
"Hej ha, kolejkę nalej! Hej ha, kielichy wznieście! To zrobi doskonale morskim opowieściom...".
* * *
"Droga, którą kroczymy ku przeznaczeniu, stała się dziś odrobinę wyraźniejsza, choć nie mniej niebezpieczna" – zapisał tego wieczoru Fergal w swoim pamiętniku. "Ono samo zaś nareszcie odsłoniło przed nami przynajmniej dwie karty: sekret kendera oraz tajemniczego kapitana".
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top