Rozdział 15: Dzik przy korycie.

Szczęśliwego Nowego Roku, Kochani! Niech Wam się darzy pod każdym względem, a inspiracji pisarskich nigdy Wam nie braknie ;)

Conrad, Laura, Fergal i Gay mają nadzieję, że w tym roku będziecie im dalej towarzyszyć w ich przygodach. Poniżej kolejna ich część...

Wszyscy czekali w napięciu na to, co się wydarzy. Nawet przypominająca teraz upiora Kasandra zastygła w bezruchu, jedynie z zaciekawieniem przekrzywiając głowę.

Po rozmowie ze strażą, dwójka magów i kronikarz podeszli do leżącego na ziemi kendera. Otworzyli oczy szeroko ze zdumienia. Jego ciało otaczało niebiesko-białe światło, podobne do tego, które Laura z Conradem zauważyli w "Pękniętym Dzwonie", kiedy przeszukiwali jego rzeczy.

Po chwili Gay obudził się i otrzepał, jak pies po wyjściu z wody.

– To ci dopiero kop! – krzyknął zachwycony. – Lepszy niż trunki Benny'ego. Mogę jeszcze raz? – zapytał z nadzieją. Spojrzenia jego towarzyszy wyrażały ulgę pomieszaną ze zdziwieniem.

– Po takim ciosie powinieneś być martwy – zauważył Conrad.

Gay spojrzał na siebie. Co zadziwiające, nie miał żadnych ran. Światło wokół niego wciąż pulsowało.

– Naprawdę? Ale pech... – Staruszek wydawał się autentycznie zawiedziony tym, że nadal żyje. – Śmierć to taka fajna przygoda. Nikt jeszcze stamtąd nie wrócił, wiecie? Nawet Wuj Sidłołap... o ile w ogóle zmarł – dodał po zastanowieniu. – Tak czy inaczej, byłbym pierwszy – rozmarzył się.

Laura pokręciła głową, wybitnie nie mając cierpliwości do jego bajdurzenia.

– Znowu się świecisz. Jest jeszcze coś, o czym musimy pogadać...

– Ja... ja wiem – odparł Gay, niespotykanie poważny. – Wszystko wyjaśnię, słowo. Ale muszę wejść do namiotu. To nie zwykła kenderska ciekawość, ale coś więcej. Coś mnie tam ciągnie, nie umiem tego wyjaśnić. Jakbym był liną w zawodach przeciągania liny... W ogóle, przeciągali was tak kiedyś? – wtrącił nagle z szerokim uśmiechem, nim jego myśli wróciły na właściwe tory. Znowu poważniejąc, położył rękę na sercu.

Pozostali spojrzeli za siebie. Wiedźma już wstała i sądząc po kolejnych wyładowaniach biegnących po jej rękach, szykowała się do nowego ataku.

Po krótkim namyśle, dwoje czarodziejów podjęło decyzję. Popatrzyli na Gaya. 

– Musimy ją czymś zająć – zniżyli głos do szeptu.

– „Pożycz" coś od niej stamtąd – zasugerowała Laura, kładąc szczególny nacisk na to pierwsze słowo. Kender zrozumiał aluzję, rzecz jasna, po swojemu.

– Jaaasne! Ona na pewno coś zgubiła. Wy ludzie jesteście strasznie roztargnieni.

Puścił jej oczko i podszedł do Kasandry.

– Coś kiepsko strzelasz, paniusiu, bo ja nadal żyję! Mam tu trochę sałaty, podobno dobrze działa na wzrok.

Wyjął pognieciony kawałek warzywa z kieszeni i ugryzł trochę.

– Zjedz i popraw sobie cel. – Uśmiechnął się szeroko i po chwili zniknął wewnątrz namiotu.

– Bezczelny pokurczu! – syknęła wiedźma. – Pożałujesz... – Nie zdążyła dokończyć, gdyż znowu ją coś uderzyło. Konkretnie: kamień, celnie ciśnięty przez Fergala. Wściekła kobieta wystrzeliła z jednego ze szponów kolejną błyskawicę, przed którą kronikarz zdążył się jednak uchylić.

* * *

Półmrok panujący wewnątrz przybytku wiedźmy, wszechobecne ślady szamotaniny, która musiała mieć tu miejsce stosunkowo niedawno, oraz ogólna atmosfera przywodziły na myśl duszną i ciasną komnatę w dawno opuszczonej posiadłości.

Każdy kąt zastawiony był różnymi mniejszymi czy większymi drobiazgami, na widok których kenderskie oczy nieomal wyszły z orbit. Różnych rozmiarów słoiki z dziwaczną zawartością. Tajemnicze artefakty, leżące "luzem" na półkach, bądź schowane w pojemnikach pokrytych runami i różnymi wzorami.

Gayowi uśmiech nie schodził z twarzy. Od czasu do czasu do sakwy "wpadało mu" coś małego – a to pierścionek, jakiś ciekawie wyglądający kamień, mały zwój którego zawartości nie potrafił odczytać... Palce dosłownie go świerzbiły, zaś intuicja doświadczonego handlarza aż krzyczała.

– Ależ z tego będzie konkretna sumka! To stare próchno faktycznie nieźle się obłowiło. I tak wszystko zostawia zupełnie bez ochrony – pokręcił głową. Beztroska czy wręcz głupota innych ras nigdy nie przestaną go zadziwiać.

– To nie kradzież, Mamusia mnie przecież uczciwie wychowała. Żaden kender nie kradnie – tłumaczył sobie, wrzucając do torby najpierw śliczny, srebrny łańcuszek, a następnie flakonik z ciekawie pachnącą cieczą. Szybko przekartkował jakąś starą książkę. Przeszedł do kolejnego rzędu półek.

– Ten babsztyl kultury nie ma za grosz. I jeszcze współpracuje z tymi "Brudnymi Girami". Pewnie własnoręcznie to wszystko ukradli, zresztą przyznała się przedtem. Zostawiając to "ot tak", sama jest sobie winna. Zabierając jej to, robię światu przysługę – kiwnął głową, zadowolony z takiej racjonalizacji swoich czynów.

Wdrapał się na najwyższą półkę w jednym rzędzie, skąd dostrzegł łagodne światło, padające na podpory namiotu. Źródłem tej zielono-niebieskiej poświaty było misternie zdobione lustro, z pewnością elfiego wyrobu, od razu zauważył kender.

Spojrzał w przedmiot urzeczony. Skojarzyło mu się to z patrzeniem nocą w taflę spokojnej wody.

Chwilę później obraz zaczął się zmieniać, "marszczyć", zupełnie jak fale na wodzie. Ze zdumieniem ujrzał w lustrze siebie, w tym samym namiocie, tak samo przeglądającego wszystko, ale inaczej ubranego i w innym czasie. Dobrze przeczuwał, że już kiedyś tutaj był!

Widok w zwierciadle znowu się zmienił, ukazując postać człowieka w czarnej szacie, stojącego mu na drodze. Usłyszał krzyki dobiegające z lustra: właściciel namiotu z wściekłością kazał mu iść precz. "Lustrzany" Gay próbował pogadać z jegomościem, lecz nic to nie dało. Czarny puścił w jego stronę ognistą kulę – ani chybi czarodziej.

Alternatywny Gaylard chciał uciekać, lecz nie miał dokąd, przeciwnik zagradzał mu wyjście. Tamten kender trzymał przed sobą jasno świecący się kamień. W scenie lustrzanej nastąpiła potężna eksplozja. Lustro w ręce prawdziwego kendera zadrżało, a on sam zleciał na ziemię i uderzył głową o coś twardego.

Pisnąwszy z bólu, ujrzał przed sobą rząd słoików z częściami ciał: ludzkich i zwierzęcych, jak również takich, nad których pochodzeniem lepiej się było nie zastanawiać. Co za miejsce!

Jego wzrok przykuł jeden z większych słoików. Wewnątrz, zatopiona w gęstej, galaretowatej substancji przypominającej formalinę, znajdowała się stopa. Ludzka czy elfia: handlarz nie umiałby powiedzieć, w półmroku ciężko dostrzec szczegóły. Na pewno nie krasnoludzka – nie owłosiona. A na stopę kendera w ogóle za duża.

Znowu poczuł ten dziwny, wewnętrzny przymus. Obiema rękami ostrożnie objął nieco większy od siebie szklany pojemnik. Następnie wyszedł na zewnątrz, gdzie walka oraz wymiana zdań między Kasandrą a magami, Fergalem i strażnikami miejskimi trwała w najlepsze.

Zaraz po wyjściu, Gaylard postawił ciężki słoik na ziemi, po czym dopadła go alergia.

– Aaapsiii-hiiik! Sakramencka...! – przekleństwo przerwało mu kolejne kichnięcie.

Pociągnął nosem i gwizdnął przeciągle.

– Hej, "Piękna Inaczej"! – zawołał do Kasandry. Potyczka na moment ustała, wszyscy zwrócili wzrok na kendera.

– Jakiś dzik dostał się do twojego korytka! – Wskazał kciukiem siebie. – Trochę tam "poryłem" i obawiam się, że parę twoich rzeczy mogło się zawieruszyć... – Sugestywnie poklepał torby przy pasie. – Oprócz tego, chyba zgubiłaś coś większego! – Uśmiechnął się szeroko i zerknął na słój obok siebie.

Wiedźma zawyła, przywodząc na myśl zarzynane żywcem zwierzę.

– Ty wstrętny złodzieju! Oddawaj to, ale już!

Jej oczy płonęły błękitnym ogniem. Gay zaśmiał się serdecznie i po kolejnym kichnięciu zaczął wierszyk:

Oj dana dana! Kieca po kolana!

Kiecę się podwinie, będziesz pasła świnie!

Oj dyna dyna! Leci dym z komina!

Zamiast do chlewika, trafiłaś na dzika!"

Na czekając na reakcję przeciwniczki, kender wziął słoik i poszedł truchtem przed siebie. Było to zadziwiające, biorąc pod uwagę ciężar nowego nabytku, który miał w rękach.

Przyśpiewka tak Kasandrę zdekoncentrowała, że chwilowo zapomniała o reszcie podróżników. Jej nieuwagę wykorzystało dwoje magów. Spojrzeli na siebie. Pora wprowadzić w życie drugi pomysł, który omówili wcześniej.

Stanęli ramię przy ramieniu. Wolne ręce skierowali w stronę wiedźmy, delikatnie stykając je kciukami. Kiwnęli głowami, jakby dzieląc się jakąś niewymówioną na głos myślą, po czym krzyknęli jednocześnie:

– Kula ognista!

Było to jedno z najprostszych, najmniej wymagających zaklęć. W tej sytuacji okazało się wszakże wyjątkowo skuteczne. Tym bardziej, iż rzucane połączonymi siłami, miało dwukrotnie większą moc niż normalnie.

Dwie sfery, przypominające miniaturowe słońca, złączyły się w jedną większą, która błyskawicznie poleciała w stronę Kasandry. Ta zdążyła się tylko obejrzeć, zanim jej ciało otoczył ogień.

Wiedźma wydała z siebie świdrujący uszy dźwięk, będący mieszaniną nieopisanej wściekłości i bezbrzeżnego zdumienia. Upadła na kolana, niczym żywa pochodnia.

Po chwili wstała, nadal cała w płomieniach. Rozkładając ręce szeroko, spojrzała na Laurę i Conrada.

– Sprytnie, Biała i Czerwona Szato! Bardzo! Jednak taki podrzędny trik nie wystarczy, żeby mnie wykończyć. Ani tych, którzy stoją za mną... – zaśmiała się. – To jeszcze nie koniec. Srogo pożałujecie tej bezczelności oraz zniewagi. A to, co mi zabraliście, stanie się waszym przekleństwem!

Całą postać Kasandry otoczył nagle gęsty, niebieski dym, który zgasił ogień wokół jej ciała. Gdy dym się ulotnił, wiedźmy już nie było.

* * *

Chcąc się upewnić, że Kasandra nie pozostawiła im na pożegnanie żadnych niespodzianek, Conrad, Laura, Fergal oraz członkowie straży miejskiej przeczesali okolicę namiotu i uspokoili nielicznych, przerażonych świadków całego zajścia.

Wreszcie wszyscy stanęli nieopodal namiotu.

– To miejsce należy odgrodzić od reszty stoisk – stanowczo polecił Conrad. – Niech nikt tam nie wchodzi ani nie dotyka niczego wewnątrz, pod żadnym pozorem. Bogowie wiedzą, co i jakimi czarami ona obłożyła. Nie mówiąc już o poprzednim właścicielu, czy rzeczach, które kender stamtąd zwinął...

– Ej! – przerwał mu urażony głos kawałek dalej. – Znalezione nie kradzione! Poza tym, taki był plan przecież: pożyczyć coś...

Laura tylko przewróciła oczami.

– Jeśli macie taką możliwość – zwróciła się do strażników – radzimy postawić tutaj całodobową wartę, dopóki nie wrócimy albo ktoś z Wayreth się nie zjawi, aby to wszystko odpowiednio zabezpieczyć.

– Tak jest! – Jeden z młodszych gwardzistów odruchowo zasalutował, nim przypomniał sobie, że rozmawia z cywilem. Dwoje magów i zakonnik uśmiechnęli się tylko wyrozumiale.

– Mój podkomendny chciał powiedzieć – odkaszlnął kapitan, zerkając na wyrywnego kolegę spode łba – że postąpimy zgodnie z waszym życzeniem. Niech mi wolno będzie jedynie raz jeszcze wyrazić obiekcje dotyczące waszych konszachtów z tym małym kryminalistą, a także wątpliwości względem planu, który przedstawiliście...

– Jakiego planu? – spytał Gay, wyłaniając się zza jednego z drzew parę metrów od nich.

– Takiego, żebyś mógł uczciwie odbyć wyrok, który został ci zasądzony – sprecyzował Fergal, poprawiając pod pachą tubę z kilkoma zwiniętymi zwojami.

– Aha... Ale ja w tutejszym zakładzie już byłem. Generalnie nudno jak flaki z olejem, widywałem fajniejsze. Chociaż flaczki faktycznie mają tam dobre... – przyznał po zastanowieniu, oblizując się. – Mimo wszystko radzę poprawić standard – spojrzał na kapitana.

Ten znowu zwrócił się do Conrada.

– Wszystko we mnie: lata służby, znajomość kenderskiej natury oraz zwyczajny, zdrowy rozsądek... jest przeciwne temu, co chcecie zrobić. Nie wspominając o tym, że to po prostu niezgodne z naszym prawem.

Czarodziej westchnął, patrząc to na Laurę, to na kendera i dowódcę.

– To ryzykowne, tak. Niemniej, według dostępnych nam informacji, nasz kompan stanowi klucz do całego przedsięwzięcia. To, co on wie lub posiada, jest konieczne dla zapewnienia światu bezpieczeństwa. I trudne do uzyskania bez pomocy magii.

– Jestem kluczem? – szepnął wzruszony Gay.

– Niestety tak – potwierdziła z kwaśną miną Laura, po czym spojrzała na członków straży.

– Bierzemy obecnego tu brata Fergala na świadka, jak również sami klniemy się na potęgę Trzech Księżyców. Kender powróci do Palanthas i trafi za kratki...

Oczy Gaylarda rozszerzyły się z zachwytu. Może tych dwoje też siedziało w tutejszym więzieniu i zna atrakcje, o których on nie ma pojęcia? Skoro tak bardzo im zależy, żeby tu wrócił...

Dowódca z wyrazem niezdecydowania na twarzy spojrzał najpierw na swoich towarzyszy, a potem na pozostałych, kończąc na Gayu.

– Dobrze. Odstępujemy zatem od wyroku śmierci na panu Giggletonie, zamieniając go na karę bezwzględnego więzienia, której wykonanie, zważywszy na okoliczności, tymczasowo wstrzymujemy – proklamował oficjalnie, przy czym aż skrzywił się, musząc kendera formalnie nazwać „panem".

– Zostanie przeprowadzone śledztwo w sprawie zabójstwa kupca, a także ucieczki Lady Kasandry, jak również zamieszek z udziałem jej oraz współpracowników. Obecność kendera będzie w sprawozdaniu pominięta.

– To wysoce nieszablonowe postępowanie, ale i cała ta sytuacja jest dziwna nad wyraz – zauważył z niepokojem jeden ze strażników. Następnie spojrzał na podróżników.

– Nie podejmujemy natychmiastowych działań tylko dlatego, że ręczy za was brat Fergal. My ze zdaniem Astinusa i Ascetyków się liczymy. Zdajecie sobie jednak sprawę z tego, że takim zobowiązaniem zaciągacie wyrok kendera także na siebie?

Kiwnęli tylko głowami twierdząco i pożegnawszy się z kapitanem, ruszyli w stronę portu.

Przyznam, że to jest jeden z tych rozdziałów, z których jestem szczególnie zadowolony. Mam nadzieję, że Wy również :) Wierszyk popełniła oczywiście Muchlinamucha ;) (oznaczyć nie dało rady bo akapit rozwala :/ ).


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top