Rozdział 10: Mistrz na ratunek!
Droga do Palanthas nie jest wcale łatwa, o czym po raz kolejny przekonają się dzisiaj nasi bohaterowie. Na osłodę: aż dwie Gayowe przyśpiewki, obie rzecz jasna autorstwa niesamowitej @muchlinamucha :)
Trzynastego dnia wędrówki na północ, wśród wzgórz otaczających wyboistą ścieżkę, którą podążali, dały się nagle słyszeć takie słowa:
– Cóż przygoda, cóż wojenka! Nie ma to, jak cud-panienka! A niż pełna win piwniczka, lepsza panny jest spódniczka! A najlepsze – hejże ha! – to, co panna pod nią ma!
To Gay śpiewał wesoło, za nic mając zalecenia ostrożności, raz po raz ostro przypominane przez jego towarzyszy. Ci, bliscy desperacji, zaczęli rozważać ponowne użycie worka na ziemniaki. Nieraz wymienili między sobą uwagi w rodzaju: „On jest nie do wytrzymania". Patrzyli nie tylko pod stopy, lecz także dookoła siebie.
Włosy na karku Conrada nagle stanęły dęba, jak zawsze, gdy w pobliżu wyczuwał magię. Laura, słysząc dziwne szmery, także zwolniła kroku.
Zachodzące słońce rzucało na drogę i otaczające wzgórza coraz dłuższe cienie. W pewnym momencie od tych cieni zaczęły się oddzielać nienaturalne kształty. Gay, jak to on, nawet nie krył swojej fascynacji nowym zjawiskiem. Laura i Conrad z kolei trzymali się blisko siebie, przeczuwając kłopoty.
Nie mylili się, bowiem momentalnie otoczyło ich kilku goblińskich i ludzkich najemników, wyraźnie będących na bakier zarówno z dobrymi manierami, jak i higieną osobistą. Wraz z nimi pojawiło się coś, czego nikt dotąd nie widział: chodzące na dwóch kończynach, potężne stwory o szczątkowych skrzydłach, jaszczurzych paszczach i rozwidlonych jęzorach.
– Co jest?! – wrzasnął któryś z najemników do jednego ze stworów. – Spieprzajcie, ale już! Jeszcze nie wasz czas! Sami damy im radę!
Stwory syknęły tylko przeciągle na swoich towarzyszy, nie okazując ani śladu posłuszeństwa czy szacunku. Historia wkrótce wyjawi szerszemu światu nazwę tego wybryku Natury: smokowcy, stworzeni dzięki zdradzie Mrocznej Królowej oraz przy pomocy najczarniejszych zaklęć.
– To niemożliwe... – westchnął Conrad, nie mogąc oderwać od nich oczu. – Ja te bestie znam.
– Co takiego? Jakim cudem? – Dziewczyna uniosła zaciśnięte pięści i rozstawiła szerzej nogi.
– Miewam koszmary – wyjaśnił krótko. – Ostatnio coraz częściej o nich... Poradzisz sobie z osiłkami?
Jego towarzyszka kiwnęła głową, po czym zerknęła na Gaya.
– Mały, musimy się trzymać razem teraz. Dasz radę walczyć jakoś?
Kender pogrzebał w torbach, wyjmując w końcu zaostrzony nóż kuchenny oraz toporek.
– Jasne! – krzyknął z entuzjazmem. Zaraz potem kichnął potężnie, aż mu warkocz podskoczył. – Ci goście ze skrzydłami nie wyglądają za dobrze – zauważył. – Może dam im trochę sałaty?
Laura tylko westchnęła. Wykorzystując umiejętności taneczne, starała się przede wszystkim unikać ciosów większych i silniejszych od siebie oprychów. Kiedy widziała możliwość, uderzała pięściami w żebra i twarz, a także nogami w podbrzusze. Świetnie trzymała przeciwników na dystans, lecz nie udawało jej się zadać poważniejszego ciosu.
W pewnym momencie poczuła pęd powietrza – ostrze miecza przeleciało tuż obok jej twarzy. Zgrabnie uchyliła się przed ciosem, wykonując skręt biodrami i wycofując się o krok. Rzuciła szybkie spojrzenie Conradowi, który (podcinając drabom kolana i uderzając poniżej pasa) zdołał już powalić dwóch innych. Była to jedna z tych chwil, kiedy nie potrzeba słów. Mężczyzna skinął głową, a ona w mig zrozumiała: pora przejść do poważniejszej ofensywy.
Dziewczyna odwróciła się na pięcie. Błyskawicznie chwyciła nadgarstek najbliższego draba, w porę dostrzegając ostatnie promienie słońca, odbijające się na klindze skierowanego w jej stronę sztyletu. Szarpnięcie wytrąciło przeciwnikowi broń z ręki. Gdy krzyknął z bólu, Laura poczuła, jak partner osłania jej plecy, blokując uderzenie następnego zbira. Ich ruchy charakteryzowała precyzja: wiedzieli, że muszą działać szybko i w pełnym zgraniu.
– Uważaj! – krzyknął nagle Conrad. Zauważył, jak goblin z toporem zbliża się do niej od tyłu. Laura błyskawicznie rzuciła się w bok, dzięki czemu broń przeciwnika trafiła w ziemię, rozsypując grudki piasku. Wyglądało na to, że tamten wziął zbytni zamach, bowiem mijając upatrzony cel, stracił równowagę. Sytuację wykorzystał Conrad, który z nadzwyczajną siłą wbił jego głowę w ziemię.
Wszystko następowało błyskawicznie, niemal jak w tańcu – mężczyzna uśmiechnął się szeroko na tę myśl, myśląc o ich pierwszym spotkaniu. Korzystając ze swej zwinności, jego towarzyszka albo unikała kolejnych ciosów, albo obracała je przeciw atakującym. On zaś uderzał dokładnie tam, gdzie trzeba, osłaniając ją, kiedy tego potrzebowała.
Laura dostrzegła błysk w jego oczach. Wiedziała, że mógłby jej zaufać w tej walce. Oboje rzucili się w wir bitwy, wiedząc, że żadne z nich nie zawiedzie drugiego.
Tym sposobem, z początkowo dziesięciu atakujących, po kilku chwilach stało jeszcze pięciu, wyraźnie zaskoczonych traconą powoli przewagą. Wśród nich były dwie skrzydlate bestie, z czego jedna usadowiła się na szczycie wozu Gaya i pluła kwasem z pyska na wszystkie strony. Substancja natychmiast topiła to, czego dotknęła, pozostawiając bulgoczącą, śmierdzącą kałużę.
– Hej, wy gadzie szumowiny! – zawołał jeden z drabów do bestii. – Może byście jednak trochę te łuskowate zadki ruszyły? Ci tutaj dają nam do wiwatu!
Jeden ze stworów obnażył tylko zębiska w odpowiedzi, po czym wyskoczył w powietrze i rozkładając skrzydła, zaczął szybować w stronę Laury, która zdążyła się już wyswobodzić z uścisku poprzedniego atakującego. Pobiegła do Conrada, któremu z jednego policzka i ramienia cienkim strumieniem ciekła krew. Przywarli do siebie plecami.
– W porządku? – zapytał się jej.
– W miarę. Ale z tobą zaraz będzie gorzej, o ile czegoś nie wymyślisz – stwierdziła, patrząc na jego rany.
– O to się nie martw, trzymaj mnie tylko w jednym kawałku...
– Gdzie kender?
– Zniknął.
Dziewczyna zaklęła szpetnie po krasnoludzku, czym zaskoczyła nawet Conrada, który przecież dorastał pośród często nieokrzesanych żeglarzy i niejedno w życiu słyszał. Było to bowiem określenie, którego w żadnym wypadku nie użyłby nikt szlachetnie urodzony, gdyż takich rzeczy guwernantki nie uczą.
Jaszczurowate stwory wraz z ich ludzkimi i goblińskimi pomocnikami otoczyły magów ze wszystkich stron. Conrad zamknął oczy, przypominając sobie zaklęcie. Przeciwnicy nie dali mu jednak chwili na koncentrację, wymuszając szybki unik przed cięciem miecza z góry. Zaległa pełna oczekiwania i napięcia cisza.
Krąg przeciwników chłopaka i dziewczyny coraz bardziej się zacieśniał. Nagle zza jednego ze wzgórz daleko po lewej rozległ się przeciągły, urywany świst, a zaraz potem zaskoczone skrzeczenie i głuche łupnięcie, jakby coś uderzyło o kamień.
– Złazić z mojego wozu, łajzy niemyte! – Echo poniosło złość Gaya daleko. – I wara mi od klientów, bo łby pourywam!
Kender wyskoczył z kryjówki i pobiegł do tego ze smokowców, który padł na ziemię z toporkiem w czaszce. Co dziwne, ofiara zamieniła się w kamień i ku rozczarowaniu Gaya, przedmiotu już nie dało się odzyskać.
– Cholera – mruknął handlarz. – Takie dobre narzędzie, krasnoludzkiej roboty...
Podskoczył do jednego z najemników. Kopnął go wściekle, a następnie przejechał nożem po twarzy, rozcinając mu lewą małżowinę i łuk brwiowy. Rzezimieszek warknął, bardziej z irytacji niż bólu. Gay z dzikim śmiechem wyraźnie delektował się dyskomfortem wroga.
Sięgając do jednej z sakw, wyjął nowy toporek. Wystarczył rzut oka, by przekonać się, że ta broń była w dużo gorszym stanie od poprzedniej – ostrze ledwie trzymało się w zębatym uchwycie. To jednak zdawało się zupełnie kenderowi nie przeszkadzać.
Był teraz w swoim żywiole: pełen energii i beztroski. To, co dla jego towarzyszy stanowiło walkę o przeżycie, Gay traktował jak najlepszą zabawę w życiu. Wymachiwał trzymanym w rękach toporkiem na wszystkie strony, przywodząc na myśl bardziej dziecko bawiące się patykiem, aniżeli wojownika w walce na śmierć i życie.
– Ej tam! Co to za rudzielec? – zawołał. Jego bystre oczy wypatrzyły barczystego rzezimieszka o płomiennorudych włosach. – Zaraz cię złapię na widelec!
Rzucił się na stojący tyłem cel. Najemnik był tak zaskoczony ofensywą kendera, że potknął się o własne stopy i upadł na ziemię.
Gaylard nonszalancko stanął nad przeciwnikiem.
– Oj, co za pech... – mówił z udawanym współczuciem. – Ostrożnie! Nie chcesz chyba, żebym cię rozkroił jak sztukę mięsa na gulasz?
Rudzielec spojrzał na niego z mieszaniną wściekłości i przerażenia. Gay znowu wskoczył mu na plecy i pogroził toporkiem. Chciał jedynie stuknąć go w głowę, ale w swoim entuzjazmie włożył w to odrobinę zbyt dużo siły. Z dziury w hełmie trysnęła krew, facet jęknął i skonał. Ostrze oderwało się od uchwytu i zostało w głowie ofiary.
– Ojej... – mruknął zdziwiony Gay. Patrzył to na resztki swojej broni, to na trupa. Przez moment zastanawiał się, czy aby odrobinę nie przesadził.
Potem wzrok kendera przykuły mocno znoszone, miejscami wręcz dziurawe buty, przez które widać było brudne nogi pokonanego.
– Jednak dobrze mu tak! Nie znoszę brudu!
Chyba nikt z obecnych nie był bardziej zaskoczony tym zaimprowizowanym atakiem, niż dwójka przyjaciół kendera. Nikt też nie sądził, że starszy jegomość może mieć aż tyle werwy.
W tym samym czasie kawałek dalej, Laura walczyła z dwoma innymi osiłkami, wyczekując odpowiedniego momentu na uderzenie. Widząc, co wyprawiał Gaylard, krzyknęła w stronę Conrada:
– Nasz handlarz to chodzące kłopoty!
Patrząc na Gaya, który bez zastanowienia rusza na wroga, dziewczyna poczuła, jak wzbiera w niej frustracja. Był szybki, pewny siebie – zupełnie inny niż ona, kiedy musiała walczyć wręcz. Była magiem, jasne. Ich styl walki był inny: mniej bezpośredni, a bardziej subtelny. Nie był to jednak żaden powód, aby po jednym uderzeniu miecza padać na ziemię.
Wątpiła, czy naprawdę miała dosyć sił na to, by podołać. Z drugiej strony: sam Par-Salian, jej własny mistrz, wybrał ją do tego zadania. Jego zdaniem była gotowa. Wierzył w nią, podobnie jak reszta Konklawe. Może więc i ona powinna bardziej wierzyć w siebie...?
Chwilę potem, Conrad łokciem w brzuch jednego z przeciwników przerwał zaciskające się wokół niego i Laury okrążenie i pobiegł do Gaya.
– To było świetne! – Uśmiechnął się i chwycił go za rękę. – Jak ty...?
– Później! – Przyciągnął go do siebie i gorączkowo wyszeptał mu coś na ucho. Oczy mężczyzny otworzyły się szeroko.
– W nogi! – Ruszył wzdłuż drogi, którą dotąd szli, Laura i kender byli tuż za nim. Całej trójce deptali po piętach przeciwnicy.
Kilka metrów dalej ścieżka kończyła się biegnącym w górę, stromym podejściem. Tutaj podróżnicy się zatrzymali. Cała trójka odwróciła się plecami do stromizny, a przodem do goniących ich maruderów, których pozostała już tylko czwórka: trzech najemników i jeden jaszczurowaty.
– Nie odeprzemy ich w tej ciemności – sapnął Conrad, łapiąc oddech i spoglądając wokół z niepokojem. – Przydałoby się więcej światła...
– Shirak! – Laura wypowiedziała magiczne słowo, przywołujące świetlistą kulę, wokół której tańczyły drobne, kolorowe iskry. Nagle najbliższe otoczenie stało się jasne jak w dzień, zaś wszyscy stojący wokół rzucali na ziemię długie, rozedrgane cienie.
– Szykuj atak!
Chłopak posłał koleżance pełne wdzięczności spojrzenie, po czym skupił się na prześladowcach, którzy stanęli tuż poza kręgiem białego światła, roztaczanego przez unoszącą się obok dziewczyny lumę.
Zanim wszakże zdążył cokolwiek zrobić, Gay wybiegł naprzód, napędzany na równi ciekawością i buzującą w żyłach adrenaliną. W ręce miał niewielki cylindryczny przedmiot z guzikiem z boku. Po jego wciśnięciu, z przeciwległych końców walca zaczęły szybko wysuwać się kolejne i kolejne części, tworząc łączące się ze sobą i zachodzące na siebie człony. Całość okazała się być dużą włócznią, tylko odrobinę większą od trzymającego ją kendera.
– Zaraz zobaczycie to cudo gnomiej techniki w akcji! – przechwalał się Gay.
Przed „pokazem" nie potrafił odmówić sobie przyjemności podroczenia się ze stojącymi naprzeciwko rzezimieszkami, zupełnie nie przejmując się swoimi zszokowanymi towarzyszami:
"Napadły mnie zbiry,
Miały brudne giry
Więc ich, szuru-buru,
Przyparłem do muru
I zbiłem bez trudu,
Bo nie znoszę brudu!"
Adresaci przyśpiewki warknęli. Kender zaśmiał się i cisnął broń najmocniej, jak umiał. Ta dosięgła jednego ze zbirów i wybuchła, rozrzucając na boki tak podróżników, jak i ich adwersarzy. Biorąc pod uwagę, że był to wynalazek gnomów (a te niemal nigdy nie działały prawidłowo), można się było spodziewać czegoś takiego. Niemniej efekt końcowy zaskoczył wszystkich.
Kiedy rozwiał się dym po eksplozji, w miejscu, gdzie stały łotry, ziała ogromna dziura. Z kolei od wozu Gaylarda odpadło jedno koło, dyszel oraz wisząca zwykle z boku wizytówka. Samych najemników jednak nigdzie nie było.
– Ty walnięty staruchu! – jęknęła Laura, kiedy w końcu doszła do siebie. Wytarła kurz i brud z twarzy, po czym podeszła do Gaya, chwyciła go za kamizelkę i zawlekła z powrotem pod stromą ścianę.
– Ej! Mamusia nie nauczyła cię wdzięczności? – zapytał zaskoczony kender, który spodziewał się zupełnie innej reakcji.
– Mistrz ci właśnie skórę uratował! Co prawda, nie całkiem według planu, ale kto tam przewidzi urządzenia gnomów? – Machnął ręką lekceważąco. – A tak przy okazji: mówi się „dziękuję"!
– Co ty chrzanisz? Jaki mistrz? – zapytała Laura, zdezorientowana.
– Trzykrotny mistrz Kendermore w Rzucie Byle Czym i Byle Kim, złotko! – Wypiął pierś dumnie, posyłając jej szeroki uśmiech. Skłonił się przed nią dwornie, przez co jego gruby warkocz poleciał do przodu i zasłonił mu twarz. Na koniec kichnął potężnie, a odgłos ten poniósł się głośnym echem po okolicy.
– I tym sposobem, połowa Solamnii właśnie się dowiedziała, że tu jesteśmy – westchnął zrezygnowany Conrad, kręcąc głową. – Gdzie jest ta niecka, o której mi wcześniej mówiłeś?
– Tędy.
Zapytany wskazał na szczyt ściany, pod którą stali. – Trzeba przejść na drugą stronę. Trochę ślisko, ale da radę.
Magowie rozejrzeli się wokół na tyle dokładnie, na ile pozwalał im krąg zaczarowanego światła, w którym stali.
– Nie ma sensu próbować takiej przeprawy po nocy – zdecydował w końcu chłopak. – Odpocznijmy tutaj, a jutro kontynuujemy podróż.
Pozostała dwójka ochoczo na to przystała, byli bowiem wykończeni całodziennym marszem oraz walką ze zbójami. Conrada i Laurę ponadto cały czas niepokoiły te dziwaczne bestie, które towarzyszyły najemnikom.
– Myślisz, że to dopiero początek? – spytała, gdy już ułożyli się do snu.
– Zawsze jest coś większego, co czai się tuż za rogiem. Ale tym razem to wygląda na coś więcej.
– Zatem mamy jeszcze jeden powód, żeby trzymać się razem.
Spojrzała na niego kątem oka. On odpowiedział jej uśmiechem, który krył w sobie zarówno zmartwienie, jak i coś, czego nie potrafiła nazwać. Jeszcze nie teraz.
Na razie postanowili skupić się przede wszystkim na swojej misji. Być może nowy dzień, jak to często bywa, przyniesie nowe rozwiązania.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top