19━━...IS THIS THE REAL LIFE?
Alice wgapia się we mnie nieobecnym wzrokiem i zaczynam się martwić, że może niepotrzebnie się tak rozgadałam przez ostatnie pół godziny. To całkiem prawdopodobne, że młoda nie wszystko zarejestrowała. Pewnie też miałabym z tym problem.
Spójrzmy prawdzie w oczy, gdyby nie fakt, że Alice widziała całą sytuację na dachu, pewnie by mi nie uwierzyła. Ja sama bym sobie nie uwierzyła. Diabeł, banda archaniołów, Mroczny Kosiarz, Klucznik, demoniczna recepcjonistka i... Bóg. To ostatnie przekroczyło nawet moje najśmielsze oczekiwania.
― No ― wzdycham ciężko, kończąc streszczanie tych ostatnich miesięcy. Alice mruga nerwowo powiekami, ale jeszcze się nie odzywa. ― Więc... tak to wszystko wygląda ― dodaję, rozglądając się wymownie po jednej z sal konferencyjnych.
Odliczanie do Nowego Roku przeszło wśród nas bez echa. Jest druga rano, a mi jednak nie chce się spać. Chyba dalej lecę na adrenalinie, tak samo, jak reszta zebranych.
Desmond siedzi na podłodze w rogu, wpatrzony w szklaną ścianę, a raczej to, co jest za nią. Nowy Jork nigdy nie zasypia, a dzisiaj w szczególności tętni nocnym życiem. Obok Mrocznego Kosiarza rozłożyła się Gabriella; oparła głowę o ramię mężczyzny i chyba nie planuje się ruszać, o ile ktoś jej do tego nie zmusi.
Wygląda na dumną, kiedy co chwilę przekręca głowę, żeby cmoknąć swojego wybrańca w policzek. Desmond udaje, że wcale go to nie rusza, ale ilekroć usta Gabi stykają się z jego skórą, nie umie zwalczyć odruchu i uśmiecha się pod nosem sam do siebie, bardzo zadowolony.
Peggy i Emery zajęły miejsca przy długim stole, naprzeciwko mnie i Alice. Ta pierwsza położyła stopy na udach drugiej. Emery chyba ten fakt nie przeszkadza (chociaż wiecznie powtarza, że wszystkie stopy, nawet jej własne, przeokrutnie ją brzydzą). Obydwie wyglądają tak, jakby miały za sobą najgorszą imprezę życia.
W sumie, nawet trafne.
Emery kończy właśnie palenie trzeciego z kolei papierosa. Co ciekawe, nikt jej nie karci ― nawet Peggy, która jak dotąd ochrzaniała ją bez przerwy. I... bawi się kartami tarota. Nie mam pojęcia, po jaką cholerę trzymała to w torebce, ale proste tasowanie chyba poprawia jej samopoczucie. Dobrze dla niej.
Raphael siedzi najdalej od nas wszystkich. Wgapia się tępo w blat stołu, a minę ma taką, jakby nie umiał sobie poradzić z kęsem jakiegoś obrzydliwego jedzenia. Szkoda mi go, jak mam być całkowicie szczera. Te rodzinne komplikacje wiele go kosztowały, i nawet trochę mi głupio, że po części jestem winna wciągnięcia go w to.
No, i jest jeszcze Lucyfer. Kręci się nerwowo po całej sali, chodząc w tę i z powrotem. W jednej chwili omija Raphaela, a w drugiej przystaje na kilka sekund przy mnie i Alice.
― Nie będę owijać w bawełnę, stara, mój mózg jest teraz jak kisiel ― stwierdza Alice, parskając nerwowym, pełnym stresu chichotem.
Emery prycha ostentacyjnie. Odkłada karty na stół, zaciągając się papierosem po raz ostatni, nim gasi niedopałek w popielniczce, a potem stwierdza:
― Wcale ci się nie dziwię, młoda. Jak ja w ten świat wkroczyłam, to potrzebowałam przewodnika.
― Padło na mnie ― wtrąca na wydechu Peggy. Splata ręce na piersi i wygląda tak, jakby układała się do snu, chociaż wątpię, żeby ta pozycja na krześle była wyjątkowo wygodna. ― Pecha mam, bo najpewniej już się od niej nie uwolnię.
Alice łapie mnie nagle za rękę.
― Czyli jestem teraz członkinią elitarnego klubu? ― pyta z nadzieją.
Ja się martwiłam, że jej zafunduję szok i traumę na resztę życia, a wygląda na to, że to dziecko się zajebiście bawi. Otwieram usta, ale jestem w takim szoku, że nie umiem z siebie wydusić nawet słowa.
Raphaelowi za to wyrywa się rozbawiony rechot.
― Jasne, jeżeli tak chcesz to nazwać.
― Oczywiście, że chcę, to jest zajebiste ― cieszy się Alice. Lucyfer przysiada na krześle obok mnie, kręcąc z rozbawieniem głową. Zerka na mnie w taki sposób, jakby chciał powiedzieć "widzisz, no i po co my się martwiliśmy?". ― Wiesz, ja myślałam, że już bardziej cool siostrą być nie możesz, ale Diabeł? ― kontynuuje Alice, gestykulując przy tym odrobinę zbyt energicznie. Wskazuje rękami na Lucyfera. ― Jakby, dosłownie? Stara. Jak będę to kiedyś potomkom na łożu śmierci opowiadać, to mi nie uwierzą.
Unoszę brwi, a Lucyfer palcem naciska od spodu na moją brodę, zmuszając mnie do tego, żebym zamknęła buzię. Zerkam na niego z wyrzutem, ale nie umiem się na niego złościć, kiedy posyła mi tak rozbrajający uśmiech.
Alice i tak znowu zwraca na siebie moją uwagę, kiedy z całej siły przywala wnętrzami dłoni o stół, wołając wesoło:
― Ej, Mondy! Mogę do ciebie mówić Stryjek Kosa?
Desmond zastyga. Przynajmniej w pierwszej sekundzie. Bo kiedy Gabriella nie wytrzymuje i wybucha głośnym śmiechem, Mondy odpowiada mojej siostrze śmiertelnie poważnym tonem.
― Jak zasadzisz mi taką nazwę kontaktu w telefonie, to ja zapiszę sobie ciebie jako "Młoda Co Prawie Fruwała".
Unoszę brwi, znowu zszokowana tym, jak oni wszyscy do tego podchodzą. To wszystko mogło się skończyć tragicznie, a Alice nie wydaje się ani trochę wzruszona tym faktem. Wszyscy bardziej przeżywają chyba spotkanie z Ojcem Wszechmogącym, i okej, to też była wielka rzecz, ale...
― A to nie, to się w dupę pocałuj ― mamrocze pod nosem Alice, machając wymijająco ręką.
― Niby rodzina Joy, ale charakter to ma po Emery ― wzdycha załamany Kosiarz. ― Obrzydliwe.
Alice prostuje się dumnie, wskazując głową na Em.
― Ciotka mnie też wychowywała. Staram się odpowiednio kultywować pewne tradycje.
Załamane jęknięcie Desmonda sprawia, że wszyscy delikatnie się uśmiechamy.
― Dziecko kochane, ty potrzebujesz ratunku.
Tak, każde z nas bawi się całkiem nieźle. Oprócz Raphaela. Raphael nadal nie poradził sobie z kryzysem.
― Możemy teraz przejść do konkretów? ― odzywa się nagle archanioł, skacząc odrobinę spanikowanym wzrokiem po całej gromadzie. ― Co mamy niby zrobić?! Znowu nas zostawił, i niby coś tam rzucił jakimiś wyjaśnieniami, ale... ja z tego niewiele zrozumiałem, jak mam być szczery. To co, mamy sobie tak po prostu dalej żyć, jakby nigdy nic nie zaszło?
Emery chce wyjąć z paczki kolejnego papierosa, i przez chwilę myślę, że Peggy wreszcie coś w tym temacie powie, ale ona macha tylko obojętnie ręką. Fajnie. Moja przyjaciółka odpala fajkę i zaciąga się dymem, zaraz potem wybierając pierwszą kartę z talii, którą ułożyła rewersem do góry.
Chyba nie podoba jej się to, co widzi, bo krzywi się nieznacznie.
― Typie, mnie to nie interesuje ― uznaje. ― Ja jestem ateistką.
Wywracam oczami. Ja się poddaję. To jest banda wariatów.
Peggy łypie spode łba na wybrankę swojego mrocznego serca, mamrocząc niewyraźnie:
― Boga poznałaś.
Em potrząsa energicznie głową w przeczącym geście.
― Nie, to był Morgan Freeman na sterydach.
To uderza idealnie w gusta mojej siostry. Alice wybucha szczerym, wesołym śmiechem, a to przy okazji sprawia, że siedzący obok mnie Lucyfer też szeroko się uśmiecha. To urocze, że cieszy go to luźne podejście młodej, ale ja nie do końca wiem, czy możemy w ogóle mówić o tamtym jednym facecie w ten właśnie sposób.
Jednak jest... Bogiem, no. Wcześniej to nie wydawało mi się tak ważne, bo sama Peggy twierdziła, że nikt nie ma pewności, czy "stary jakoś nie wyparował". Teraz patrzę na to z innej perspektywy.
― Ty jesteś nienormalna ― jęczy załamana Peggy. ― Ja nie wiem, co ja w tobie widzę.
Niby taka jest nią rozczarowana, ale ani drgnie. Odsuwać się od Emery nie zamierza, przynajmniej póki Spencer sama nie spycha nóg recepcjonistki ze swoich kolan, żeby przejść się szybko do Desmonda i pochylić w jego stronę z tajemniczym uśmiechem. Prezentuje mężczyźnie wachlarz opcji, rozkładając tarota.
― Mondy, wybierz jedną.
Mrocznemu Kosiarzowi wszystko jest już obojętne. Łapie za pierwszą lepszą kartę i widzę, jak bardzo jest niewzruszony tym, co widzi ― w przeciwieństwie do Gabrielli, która wyrywa przedmiot z jego dłoni i wpatruje się w niego wielkimi oczami.
― Śmierć ― oświadcza z rozbawionym parsknięciem Desmond.
― Jak ty to zrobiłaś?! ― dziwi się Gabi, ale Emery wzrusza jedynie ramionami, dodając wymijająco:
― To nie ja, moja miła, to karty.
― Mówiłaś, że jesteś ateistką ― przypomina zirytowana Peggy, a Emery odpowiada jej pełnym politowania mruknięciem.
― Toż to przypadek. Moim życiem rządzi właśnie on. Lucy, wybieraj.
Pomijam już fakt, że ta skrócona wersja jego imienia przechodzi bez echa. Emery ma pewnie na tyle wyjebane, że nawet nie zwraca uwagi na to, co plecie.
Lucyfer waha się przez moment, pocierając opuszkiem kciuka o resztę palców. Zerka na mnie tak, jakby pytał o pozwolenie, co nawet trochę mnie bawi. Robię taką minę, która jasno powinna dać mu do zrozumienia, że śmiało może wziąć udział w tej dziwnej zabawie, więc wykonuje polecenie mojej przyjaciółki i tak, jak Mondy, łapie za jedną z kart.
Nie mija sekunda, a Lucyfer parska cicho, mamrocząc:
― Nie uwierzycie.
Podsuwa mi pod nos kartę Diabła. Wyrywa mi się nerwowy śmiech. Patrzę na Emery i odkrywam, że oczy świecą jej się wręcz w przerażający sposób. Ależ ma, skubana, ubaw po pachy.
― Bez jaj ― prycha z rozbawieniem. Lucyfer oddaje jej kartę tarota.
― Może ja też powinienem zostać ateistą.
Niby głupi żart, ale i tak posyłam mu zmęczone spojrzenie. Wszyscy jesteśmy już tak umordowani, że po prostu akceptujemy debilne teksty i przechodzimy nad nimi do porządku dziennego.
Inaczej planowałam tę sylwestrową imprezę. Teraz już trochę za późno na naprawienie atmosfery, ale nie narzekam. Mogło być gorzej! Mogłam nie żyć! A jednak nadal tu jestem, poznałam Boga, a Michael chyba trafił do szkółki niedzielnej. Matko jedyna, jak ja to kiedyś wyjaśnię reszcie rodziny...?
...czy w ogóle muszę im to tłumaczyć?
― Okej, może jednak wróćmy do tematu ― wzdycham z niechęcią. Alice unosi wymownie jedną brew, jakby nie wierzyła, że serio chcę o tym wszystkim rozmawiać. Zaczynam stukać palcami o blat. ― Ja to zrozumiałam tak, że... Peggy, przypomnij mi, kiedy podpisałaś kontrakt z Lucyferem?
Demoniczna recepcjonistka jęczy cicho. Przymyka powieki, poruszając ustami tak, jakby wyliczała coś pod nosem, aż wreszcie potrząsa bezsilnie głową i rozkłada ręce, mamrocząc żałośnie:
― A bo ja wiem? Będzie z sześć wieków...?
― Jak nie siedem ― mamrocze pod nosem zamyślony Lucyfer. Peggy pstryka zgodnie palcami.
― Możliwe, wiesz.
― Powiedział, że nikomu nie zabrania podpisywać nowych umów ― przypominam słowa Boga, zaraz potem przygryzając mocno dolną wargę.
Zapada cisza. Wszyscy gapią się na mnie jak na ostatnią wariatkę i strasznie mi z tym nieswojo. No okej, proponuję rzecz szaloną, ale nie niemożliwą. Najwyższy dosłownie dał nam przyzwolenie na to, o czym myślałam od chwili, w której Lucyfer zniszczył mój cyrograf. Nie da się przejść obok takiej opcji obojętnie.
― Poszłabyś na to? Nawet po tym wszystkim? Po tym, jak widziałaś Piekło? ― pyta wreszcie Raph. Skacze wzrokiem po mnie i Lucyferze, który dalej wgapia się we mnie z czystym niedowierzaniem w oczach.
Ja nie wiem, co go tak zszokowało. Wydawało mi się, że to raczej oczywiste. Już mu raz wyjaśniłam, jak wiele jestem w stanie poświęcić, żeby dalej mieć go blisko.
― Wiesz... ― zaczynam nieśmiało, drapiąc się z zafrasowaniem po głowie.
Jezu Chryste, moje włosy to jakaś porażka. Muszę wyglądać jak straszydło.
― Byłabym jak ta babunia z "Interstellar".
Powinnam podziękować Alice za zażegnanie tego tragicznego kryzysu i rozluźnienie atmosfery, bo ta dziewczynka właśnie ratuje mi tyłek.
― Może ja cię na jakiś spacer zabiorę? ― proponuje załamany Desmond, podnosząc się ciężko z podłogi w akompaniamencie strzelających stawów, co jest co najmniej śmieszne. Oto Mroczny Kosiarz. Kolana nie dają mu spokoju. ― Ty masz za dużo energii.
― A weź ją przewieź do Watykanu na wycieczkę krajoznawczą ― proponuje podekscytowana Gabriella.
Desmond zerka na Alice, potem na Lucyfera, w końcu na swoją wybrankę, aż wreszcie mamrocze krótkie "dobra", wzruszając przy tym obojętnie ramionami.
Moja siostra podrywa się ze swojego miejsca.
― Ej, poważnie?! ― piszczy, prędko okrążając stół, żeby dostać się do Mondy'ego.
― A czemu nie, dorośli i tak muszą pogadać ― odpowiada Mroczny Kosiarz, rzucając wymowne spojrzenie mnie i Lucyferowi. Żadne z nas się nie odzywa, ale miło byłoby dostać chwilę sam na sam, bo... dziwnie mi rozmawiać o piekielnych umowach w towarzystwie młodej. ― Gabi, skarbie mój, miłości moja, królowo mojego świata, zabierasz się z nami? ― dodaje Desmond, wyciągając ręce w stronę Gabrielli.
Kobieta bez zawahania zaciska palce na jego dłoniach i pozwala mu pociągnąć się w górę.
― Oczywiście, że tak, ja z niej teraz oka nie spuszczę ― uznaje, posyłając Alice ciepły uśmiech.
Jak mam być szczera, to tylko czekam, aż znikną. Okej, ten wieczór był porażką, ale wiem, że teraz dziewczynce nie grozi już żadne niebezpieczeństwo; szczególnie u boku tej wyjątkowej dwójki. Gabriella kładzie dłonie na ramionach Alice, ale i tak patrzy na mnie wyczekująco, gdy dopytuje:
― Joyce, nie masz nic przeciwko? Oddamy ją około szóstej.
Alice znajdzie sposób, żeby mnie zabić, jeżeli się nie zgodzę. Widzę to w jej przerażającym uśmiechu. To nie jest sympatyczny grymas; to dziecko mi jawnie grozi. Pieprzyć to, niech ona też ma coś z życia po przetrwaniu całego tego dramatu.
― Dobra, idź ― decyduję, machając wymijająco ręką. Alice zaciska dłonie w pięści w geście zwycięstwa. ― Tylko słuchaj się Gabrielli ― upominam ją jeszcze, łypiąc na nią ostrzegawczo spode łba.
― Spoko! ― piszczy radośnie Alice. Niby dostaję jakieś zapewnienie, że nie narobi wstydu, ale jasne jest, że ona ma w to ostro wywalone. Zaciska palce na kurtce Desmonda z szerokim, podekscytowanym okrzykiem. ― Jazda, stryjek, odpalaj silniki, czy co ty tam masz. Chyba, że latasz na kosie, jak wiedźma na miotle. W sumie, ciekawa wizja.
Zaciskam usta w cienką linię, żeby się nie zaśmiać. I fajnie, ja się z tym grzecznie wstrzymuję, ale Lucyfer, Gabriella, Peggy i Emery nie zamierzają pozwolić, żeby Desmond kiedykolwiek o tym zapomniał. Idę o zakład, że perfidne chichotanie utkwi mu we łbie na wiele, wiele lat.
― Słuchaj, dziecko, jeszcze raz nazwiesz mnie "stryjkiem" i przysięgam, że zostawię cię w Grotach Watykańskich ― wygraża się Desmond, ale zanim ta trójka rozpływa się w powietrzu, słyszymy jeszcze ciepłe zapewnienie Gabi, kiedy zwraca się do Alice:
― Nie przejmuj się, nie pozwolę mu.
Dobra. Sprzedałam młodą pod opiekę archanielicy i Śmierci. Czym się stało moje życie? Nie mam pojęcia, ale w tym momencie to już ciężko narzekać.
Wzdycham sobie ciężko, opierając łokcie o blat stołu. Przecieram twarz dłońmi, dopiero po chwili czując, jak Lucyfer zaczyna bawić się moimi włosami. Robi to delikatnie; po prostu ostrożnie przeczesuje kosmyki palcami, chyba starając się trochę je rozplątać. Przyjemny dreszcz przechodzi mi po plecach.
― Wiecie... mi już powoli zaczyna brakować słów ― uznaje nagle Raph. Jeszcze zanim kontynuuje wypowiedź, sama zgaduję sobie w myślach, czego będzie ona dotyczyć. Jemu to nie daje spokoju. I najpewniej nie odpuści tematu Boga. ― Nawet swojego numeru telefonu nie zostawił. Zrobił, co chciał, i znowu się zwinął.
Trafiłam.
― To potrafi najlepiej ― stwierdza z rozżaleniem Lucyfer. ― Znikać.
Jakieś tragiczne wspomnienie majaczy mi przed oczami. I aż mimowolnie się wzdrygam, kiedy pojmuję, co mnie dręczy.
Staliśmy wtedy na klatce schodowej. Zapytałam go, po co to wszystko było; czy tylko po to, żeby ostatecznie się wycofał i zniknął na wieki wieków. A on powiedział, że do tego jednego akurat ma talent.
...cóż. Jak to mówi moja babcia: genu nie wydłubiesz.
Pomijając podobieństwa między Lucyferem i Bogiem, to on ma rację. Wszechmogący po prostu się zwinął. I on, i Peter. Załatwili to, co musieli. Obiecali, że Michael już nie będzie dla nas żadnym zagrożeniem, i... najzwyczajniej w świecie zmyli się z miejsca zdarzenia. To było takie ciekawe przeżycie.
Czas w naszym małym bąbelku ciepła i bezpieczeństwa znowu ruszył do przodu. Płatki śniegu zaczęły spadać nam na głowy. I wrócił ten przeklęty wiatr, który szybko zgonił nas z najwyższej kondygnacji budynku.
A, no i Peggy i Peter dostali to, czego chcieli, bo pani Flair z zadowolonym uśmiechem stwierdziła, że w jej ulubionej grze magicznie pojawiło się kolejne tysiąc poziomów. Komedia roku, przysięgam.
Raphael powoli i ociężale podnosi się ze swojego krzesła i grzecznie je wsuwa.
― Tak czy inaczej... zostanę do śniadania, a potem będę się zbierał ― uznaje. Zerkam orientacyjnie na Lucyfera; mężczyzna uśmiecha się smutno do swojego brata, jakby dokładnie tego się spodziewał. Nie ma w tym geście złości albo rozczarowania. ― Biznes sam się nie poprowadzi. Ale zawsze chętnie was ugoszczę ― zapewnia archanioł.
Biznes. On i Gabriella naprawdę przywykli do tego życia.
― Dzięki, Raph ― wyduszam, chociaż wzruszenie odrobinę ściska mi gardło. Nie wiem, dlaczego mnie tak rusza jego podejście do sprawy. ― Poważnie. Dziękuję. Za wszystko.
― Jasne. Do usług. Wiesz, co byłby ze mnie za wujek, gdybym nie przejmował się losem młodej, no nie?
Emery, która zdążyła już wrócić na swoje miejsce i odpalić czwartego papierosa (skończy na dole trzysta razy szybciej, niż ja... może ten cyrograf to nie jest w jej przypadku taki głupi pomysł), parska z przyjacielską kpiną.
― Wujek, co? Ciebie też dziecko kupiło? ― pyta, a Raph wywraca oczami, ale i tak uśmiecha się słabo. ― Się nie przejmuj, ona jest jak jebany pasożyt. Nie pozbędziesz się jej teraz.
― To akurat prawda, przykro mi ― dorzucam cicho. Raphael wzrusza ramionami.
― Hej, nie narzekam. Szczęśliwego Nowego Roku, swoją drogą.
A, tak. Faktycznie. Jakoś tak przestałam o tym myśleć. Przyszło, poszło. Można zacząć od zera.
Lucyfer salutuje niedbale, gdy Raphael zbiera swoje rzeczy.
― I nawzajem, bracie ― rzuca jeszcze Diabeł, zanim drzwi zamykają się za archaniołem.
To by było na tyle, myślę sobie. I chwilę później Peggy idealnie podsumowuje to, co się dzieje w mojej głowie. Kładzie ręce na blacie stołu, opierając brodę o splecione dłonie, i wzdycha ostentacyjnie:
― Znowu sami.
― I bardzo, kurwa, dobrze ― uznaje roześmiana Emery. Dalej bawi się kartami tarota, trzymając papierosa między zębami. Trochę sepleni, kiedy się wypowiada, ale idzie ją zrozumieć. ― Jakbym jeszcze przez kilka minut musiała słuchać Desmonda, mózg by mi eksplodował.
― Mów za siebie, ja go od dzisiaj będę jak świętego traktować. Skubaniec mi zaimponował. W życiu nie pomyślałabym, że ma takie jaja ze stali, żeby wbrew zasadom Ojca postąpić.
Em zastyga na moment, zerkając na mnie znad jednej z kart, którą właśnie wybrała z talii. Nie wiem, co jej tam wpadło między palce, ale po chwili zastanowienia przedmiot dołącza do reszty i pani Spencer wywraca oczami.
― Dobra ― mamrocze. ― Kiedyś mu tam podziękuję, że się odważył drugą najbliższą memu sercu kobietę uratować.
― ...mam u niego dług do końca świata ― pojmuje nagle Lucyfer. Wzrok ma nieobecny, gdy wpatruje się uparcie w to miejsce, w którym jeszcze przed chwilą siedział Raph. Trochę mnie bawi to przerażenie w jego oczach, ale nie chcę dobijać leżącego, więc z trudem zduszam w sobie rozbawienie.
― No ― potwierdza ze zmęczonym jękiem Peggy. ― I jeszcze będziesz musiał nauczyć się współpracować z Michaelem, jak już Mondy przekaże kosę w jego ręce.
― Wiecie, w tym momencie to ja już nie jestem pewien, czy tata chce ukarać jego, czy mnie.
― Przekonasz się. I hej, nie będziesz sam, no nie? Masz mnie.
― I nas. ― Emery gasi fajkę. Wszyscy zerkamy na nią z powątpiewaniem. Trochę ją to peszy, ale... jak to Emery, nie do końca daje to po sobie poznać. ― Znaczy, chyba.
Żadne z nas nie zaprzecza, taki jest fakt.
I ujmuje mnie to, naprawdę. Ja widziałam najgorszy koszmar Lucyfera ― idę o zakład, że takie zapewnienia z naszej strony wiele dla niego znaczą. Nie wiem, czy jego rodzeństwo wcześniej próbowało pokazać, że im na nim zależy, ale to, co się ostatnio działo, zdecydowanie dało dowód na ich troskę.
Raph mógł mi odmówić. Powiedzieć, że nie będzie się kłócił ze starszym bratem. Mógł zakończyć połączenie, kiedy tylko wyjaśniłyśmy mu, co się dzieje.
Nie zrobił tego.
Gabriella nie miała obowiązku się tu pojawiać. I ona, i Desmond. Ta dwójka dostała cynk, że coś się dzieje, i bez zawahania wkroczyła do akcji. I jeszcze Peter. Ten to chyba już zawsze będzie dla mnie zagadką.
Niby padł kiedyś tekst, że ten typ żyje tylko dla dramy, ale... pamiętam, w jaki sposób wypowiadał się o Lucyferze tego jednego wieczoru, zanim z Emery wybrałyśmy się na wycieczkę do podziemi. Nie brzmiał tak, jakby Diabła nienawidził. Wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że nawet się kumplują.
I też nie musiał interweniować. Zrobił to, bo chciał. Bo mu zależało. Mniej, czy więcej, to jedno nie ma znaczenia; kiedy go potrzebowaliśmy, pojawił się. Co prawda Peggy go znokautowała, ale chyba nie żywi już urazy.
― Także, tak... ― wzdycha ostentacyjnie Emery. Składa talię kart i chowa je do satynowego, czarnego woreczka, który wciska do swojej torebki. Nie mam pojęcia, po cholerę wzięła dzisiaj ze sobą tarota. ― Mnie osobiście bardzo kusi ten cyrograf.
Peggy przymyka powieki. Odchyla lekko głowę, a kiedy otwiera oczy, wpatruje się w sufit z czymś w rodzaju niedowierzania.
― Wiem, że wywróciłaś oczami ― rzuca obojętnie Emery, a Peggy zaczyna łypać na nią groźnie spode łba, ale moja przyjaciółka nawet na nią nie zerka, bo wyczekująco wgapia się w Lucyfera. ― Ja tam mogę pracować w barze. Chodzić na fajkę z Javierem kilka razy dziennie podczas krótkich przerw. To nie taka zła wizja. Zdecydowanie lepsza, niż podcieranie tyłków emerytom przez resztę życia. Co ty na to, Joyce?
Nie spodziewałam się, że zostanę w to tak szybko wciągnięta. Co nie zmienia faktu, że jestem zaskakująco dobrze przygotowana. Siedzi mi to we łbie i skłamałabym mówiąc, że wcześniej nie zastanawiałam się nad tego typu opcją.
Lucyfer wydaje się być odrobinę przestraszony tym, jak prędko reaguję. Splatam dłonie na blacie stołu, przekręcając się w stronę Diabła.
― Teoretycznie rzecz ujmując... gdybyśmy rozpisali to w odpowiedni sposób i dobrze przemyśleli wszystkie szczegóły... mogłybyśmy towarzyszyć naszym rodzinom do pewnego momentu, a potem...
― Joyce, mówimy tu o wielu, wielu latach ― przerywa mi Lucyfer. Brzmi na... zrezygnowanego.
Jak to było? Nikt go nigdy nie pokocha właśnie tak, jak on sam chciałby być kochany, bo nikomu na to nie pozwoli? Po moim, kurwa, trupie. Dosłownie czy w przenośni, mało mnie to interesuje. Nie dam mu spokoju. Nie teraz. Nie po tym wszystkim, co przeszliśmy.
― Jak coś między nami się zmieni, po prostu anulujesz umowę ― uznaję żartobliwym tonem, starając się trochę rozluźnić atmosferę, ale mina Lucyfera ani trochę się nie zmienia.
Trochę żałośnie to wyszło. Chyba strzeliłam jakąś gafę. Kulę się nieznacznie na swoim miejscu, podczas gdy Peggy posyła mi nieco współczujące spojrzenie.
― Oj, skarbie, tego typu cyrografy nie działają w ten sposób ― zaczyna niepewnie, jakby zostawiała Lucyferowi pole do popisu w tej kwestii, ale on raczej nie pali się do wyjaśniania mi tego.
Odrywam od niego zmieszane spojrzenie.
― Jak to?
Peggy waha się jeszcze przez chwilę, zerkając znowu na Diabła, ale ten udaje, że jego dłonie są miliard razy ciekawsze, niż cała ta dyskusja. On mnie wykończy. Naprawdę.
― To, o czym mówisz... to raczej sprzedanie się na resztę wieków. Wiem coś o tym. Ten debil jest na mnie skazany tak samo, jak ja na niego. ― Peggy wskazuje Lucyfera kciukiem, krzywiąc się przy tym na pokaz. ― Do końca świata i jeden dzień dłużej. Chyba tak to ujęliśmy w cyrografie, który podpisałam.
― Fakt, to byłby problem, gdybyś się mną w pewnym momencie znudził.
Szczerze? Mówię to, zanim mój mózg ma szansę się nad tym zastanowić. W sumie, może nawet lepiej. Na wielkie nerwy też nie mam czasu, bo Lucyfer znowu wbija we mnie niemal obrażony wzrok, dukając:
― ...co? Przepraszam... "znudził"?
Zaczynam bawić się własnymi palcami, zestresowana, że może zabrnęłam trochę za daleko.
― Możliwa opcja, no nie? ― dorzucam, siląc się na obojętność i odrobinę zaczepny, słaby grymas.
On ma czyste niedowierzanie w oczach. Trochę mnie peszy tym, jak intensywnie się we mnie wpatruje.
― Są większe szanse na to, że z czasem to ty znienawidzisz mnie ― uznaje w końcu. Kątem oka zauważam, jak Peggy i Emery wymieniają się wymownymi spojrzeniami. Osobiście naprawdę zaczyna mi brakować cierpliwości do tego faceta. Nie wiem, mam mu to markerami rozrysować? ― Wieczność to... sama rozumiesz. Poważna sprawa. Wszyscy musieliby czekać na ciebie w zaświatach aż... do tego momentu, o którym mówił mój ojciec.
― Bywa.
Emery wyskakuje z tym jednym słowem na takiej wyjebce, że ani trochę nie dziwi mnie reakcja Peggy. Recepcjonistka wywraca oczami, tym razem tak, że wszyscy to widzimy, i przywala wybrance swojego serca z pięści w ramię. To ma być upomnienie, ale Emery po raz kolejny udowadnia nam, że jest starą, upartą cholerą.
― No co?! Bywa! Ty myślisz, że ktokolwiek inny ze mną wytrzyma? ― Pytanie ewidentnie jest skierowane do Peggy, która wygina usta w podkówkę, zastanawiając się przez chwilę nad odpowiedzią. ― Błagam.
Peggy Flair ma dość na dzisiaj, to jedno jest pewne. Pociera palcami przymknięte powieki i mamrocze niewyraźnie:
― ...no dobra, to jest jakiś argument.
― Ja tam jestem zdecydowana ― kontynuuje Em. Wyciąga rękę w stronę Lucyfera, szczerząc się przy tym przerażająco. ― Dawaj papierki.
― Co, już?! ― Lucyfer gubi się we własnych słowach. ― Teraz?!
― A zająknęłam się?
Cudem zduszam w sobie rozbawione parsknięcie. Aż sama jestem w lekkim szoku, ale rozumiem ją doskonale. Mówiłam przecież serio. Jeżeli dobrze wszystko rozpiszemy, to wszystko wcale nie musi być tak przerażające, jak kiedyś zakładałam.
― Emery, poczekaj z tym trochę, nigdzie się nikomu nie spieszy ― prosi załamany Diabeł. ― Już nie.
― Dobra, wytrzymam do jutra. ― Moja przyjaciółka coś za szybko się poddaje, ale po chwili pojmuję, dlaczego to robi. Uderza wnętrzami dłoni o stół, podnosząc się ze swojego miejsca, i przenosi skupienie na siedzącą obok niej Peggy. ― Kochanie? Lecimy wznieść trochę noworocznych toastów?
Pani Flair unosi pytająco brwi. Słowa "mogę, szefie?" są dosłownie wymalowane na jej twarzy. Lucyfer uśmiecha się do niej sympatycznie, zachęcając:
― Bawcie się dobrze, śmiało.
Wstaję z krzesła w tej samej chwili, co Peggy. Recepcjonistka nie potrzebuje choćby słowa, żeby zrozumieć, o co mi chodzi. Z delikatnym uśmiechem wychodzi z pomieszczenia jako pierwsza, a ja i Em zatrzymujemy się przy drzwiach, gdzie pani Spencer zaczyna szeptać:
― Ej. Myślisz o tym samym, co ja, no nie?
Kiwam energicznie głową, zaciskając mocno usta. Em wzdycha cicho, jakby z ulgą, i nawet trochę mnie bawi jej reakcja. Tym bardziej uderza we mnie spore zaskoczenie, kiedy moja przyjaciółka nagle przyciąga mnie do siebie i mocno przytula. W pierwszej chwili męczy mnie spory szok, ale zaledwie po kilku sekundach odpowiadam równie mocnym uściskiem.
― Dobra ― mamrocze zaraz przy moim uchu. ― To będziemy na was czekać na dole. Swoją drogą... dobrze, że nie wykitowałaś. Jak już mam z kimś utknąć w diabelskiej umowie, to koniecznie z tobą.
Cmokam ją przelotnie w policzek. Co prawda krzywi się teatralnie, ale wiem, że w rzeczywistości wcale nie ma mi za złe.
W pomieszczeniu robi się przytłaczająco cicho, kiedy Emery zostawia mnie sam na sam z Lucyferem. Biorę głęboki oddech, zaczynając się kręcić przy szklanej ścianie wolnym krokiem. I mija długa chwila, zanim Lucyfer zbiera się na odwagę, żeby coś powiedzieć.
Nie przychodzi mu to łatwo. Głos mu się łamie i zdecydowanie nadal nie poradził sobie z tą prostą prawdą, o której wspomina:
― ...ty to naprawdę rozważasz.
Zatrzymuję się nagle. Opieram się o krawędź stołu, uśmiechając się do niego nieśmiało.
― Czemu nie? ― pytam, odrobinę ciszej, niż zamierzałam. ― Szalone, wiem.
― Nie jestem tego wart, uwierz mi.
Tym razem to ja z trudem powstrzymuję się od wywrócenia oczami.
― Już o tym rozmawialiśmy ― przypominam mu stanowczo. ― Przestań to ciągle powtarzać, bo to nie jest prawda. Poza tym, nie masz tu zbyt wiele do gadania, no nie? Wolna wola.
Lucyfer niepewnie podnosi na mnie wzrok. Te jego niebieskie oczy błyszczą w taki wyjątkowy, odrobinę niepokojący sposób, który skutecznie mi przypomina, z kim tak naprawdę mam do czynienia. Z Diabłem, który lubi się sprzeczać.
Okej. Lucyfer to miły facet. Szarmancki. Zabawny. I nie przeraża mnie to, kim i czym jest, ale wystarczy, że ja sama przepraszałam świat za swoje istnienie.
― Mogę odmówić ― stwierdza cicho.
Przechylam lekko głowę, marszcząc przy tym brwi tak, jakbym bez słów chciała mu przekazać proste "ty tak na poważnie w tym momencie?". Ewidentnie pojmuje przekaz, bo wygląda na niemal zirytowanego.
Zaczynam się denerwować. Wciskam się pomiędzy niego i stół, żeby usiąść bokiem na jego kolanach. Kładę dłoń na jego policzku, zmuszając go w ten sposób do spojrzenia mi w oczy, a on w tym czasie obejmuje mnie w pasie i przysuwa bliżej siebie, żebym nie spadła.
Szepczę jego imię niemal błagalnie. I wreszcie udaje mi się coś tym zdziałać, bo Lucyfer mruży nieznacznie powieki. Przez dłuższą chwilę taksuje moją twarz uważnym, analitycznym spojrzeniem. A potem kącik jego ust unosi się delikatnie, ledwo zauważalnie, gdy upewnia się:
― Zrobiłabyś to...?
― Tak.
Odpowiadam mu bez sekundy zawahania. Wiedziałam o tym od momentu, w którym postawiłam pierwszy krok w stronę tych przeklętych schodów w Piekle. Może nawet wcześniej, tylko nie zdawałam sobie z tego sprawy.
― Chcę ciebie ― kontynuuję, zarzucając ręce na jego kark, żeby tylko być jeszcze bliżej. Lucyfer odrobinę mocniej wbija palce w moje ciało. ― Tylko ciebie. I wiem, że nigdy nie będę chciała kogokolwiek innego. A ty? Wystarczę ci?
― Joyce, ja czekałem na ciebie od początku istnienia.
Wyznaje mi to tak cicho, że gdybym nie siedziała wystarczająco blisko, mogłabym te słowa przegapić. Uśmiecham się, tak szczerze i promiennie, żeby nie wątpił w moją radość nawet przez sekundę.
― Czyli jesteśmy dogadani. Swoją drogą, nadal uważam, że ta książka powinna pójść w świat.
Lucyfer unosi wymownie jedną brew, chyba odrobinę zaskoczony powrotem do tego tematu. Nie, bliskie spotkanie ze Śmiercią wcale nie sprawiło, że zapomniałam, o czym gadaliśmy przed imprezą.
― Powiadasz? ― wzdycha ostentacyjnie Diabeł. Jedną ręką dalej mnie obejmuje; palcami lewej odsuwa włosy z moich ramion, opuszkami przesuwając po nagiej skórze mojej szyi. Po plecach przechodzi mi przyjemny dreszcz. Moglibyśmy tkwić w środku śnieżycy, a jego dotyk i tak byłby ciepły i czuły. ― A wymyśliłaś w końcu tytuł?
Kiwam energicznie głową, podekscytowana.
― Tak. "Miłosierdzie dla Diabła". Co o tym myślisz...?
Zastanawia się przez kilka sekund, ale nie ciężko jest się domyślić, że robi to na pokaz. Jak tylko usłyszał tytuł, mimowolnie rozchylił usta. Wpatruje się we mnie w ciszy, kontemplując nad tym, co powiedziałam.
Dużo nad tym myślałam. Praktycznie od kiedy zaczęłam pisać. I miałam z tą sprawą naprawdę spory problem, póki nie wpadłam przypadkiem na jeden cytat Marka Twaina.
"Lecz kto modli się za szatana? Kto przez XVIII wieków miał na tyle podstawowych wartości moralnych, aby modlić się za grzesznika, który potrzebował tego najbardziej?"
Zaczęłam bawić się słowami. "Łaska" nie do końca pasowała mi kontekstem. "Szatan" brzmiał zbyt brutalnie. Koniec końców, padło na "Miłosierdzie dla Diabła", z którego byłam do tej chwili zaskakująco dumna. Jest kontrowersyjne. Wymowne. Uderza w czytelnika. Niektórzy pewnie uznają, że jest nawet zbyt dosadne, ale mam to gdzieś.
To milczenie ze strony Lucyfera mnie dobija, ale wyrywa mi się głośne westchnienie pełne ulgi, kiedy mężczyzna przekręca lekko głowę, żeby złożyć czuły pocałunek we wnętrzu mojego prawego nadgarstka.
― Podoba mi się ― stwierdza potem ze szczerym uśmiechem. Jest uroczy, póki ten grymas nie przeradza się w coś zawadiackiego. ― I wydaje mi się, że coś mi obiecałaś.
― Tak? ― mamroczę, bo nie do końca rozumiem, o czym w tej chwili mówi.
― O, zdecydowanie. ― Ten jego cichy śmiech jest co najmniej podejrzany. Coś kombinuje, skubaniec, ale zamiast obawy czuję jedynie chorą ekscytację. ― Przed imprezą powiedziałaś, że jak już załatwimy obowiązki, to reszta nocy należy do nas. Plan jest taki: idziemy na dół, pijemy jakieś... dwa, trzy kieliszki szampana... a potem uciekamy do apartamentu.
Zjeżdża wzrokiem na moje usta, a kiedy znowu patrzy mi w oczy, w jego spojrzeniu kryje się tyle pożądania i uwielbienia zarazem, że niemal natychmiast robi mi się nieludzko gorąco. Przy nikim innym nie czułam się tak kochana.
― Podoba mi się ten plan ― odpowiadam wesoło.
― Możemy też pominąć pierwszą część i przeskoczyć do drugiej.
Wyrywa mi się krótki chichot. Brzmię jak zauroczona nastolatka.
― W takich momentach przypominasz mi, kim naprawdę jesteś.
― I podoba ci się to.
On nie bawi się w zgadywanki. To jest stwierdzenie faktu. Za dobrze mnie zna.
I nie zamierzam udawać, że jest inaczej.
― Chyba nawet aż za bardzo ― szepczę prosto w jego usta, całując go zaraz potem.
I robię to z absolutną pewnością, że wszystko jakoś się ułoży.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top