18━━GOD? DO YOU MIND? THERE'S A MURDERER ON THE ROOF!
czy cokolwiek ma tu sens?
coś wątpię, ale ostrzegałam
was już w pierwszej notce, że
jeżeli szukacie atrakcyjnej,
błyskotliwej i przemyślanej
historii, to powinniście jej
poszukać gdzieś indziej.
więc... jakby co, to sami
jesteście sobie winni.
enjoy.
⛧
Przekrzykiwanie się nic tu nie pomoże.
Podświadomie zdaję sobie z tego sprawę. To wszystko mija się z celem. Próbuję dodzwonić się do Alice, bo obiecała, że będzie trzymała komórkę przy sobie, ale ten zjebany głos informuje mnie, że "użytkownik znajduje się poza zasięgiem sieci". Nie powstrzymuje mnie ten fakt, bo ponawiam połączenie, wybierając kontakt siostry drżącymi palcami.
― Miała być z wami! ― irytuje się w tym czasie Lucyfer, energicznie przy tym gestykulując. Nie wiem, na co jest wściekły bardziej; na siebie, na całą sytuację, czy na rodzeństwo i znajomych.
― Była! ― piszczy przerażona Gabriella. ― Peggy i Emery zabrały ją ze sobą! ― dodaje, wskazując na wspomniane kobiety oskarżycielskim ruchem dłoni. Przenoszę wzrok na Peggy, w tym samym czasie znowu przykładając telefon do ucha.
Po raz kolejny słyszę ten sam tekst. Nie wiem, chyba liczę na jakiś cud. Co mi odjebało, żeby usunąć tę apkę, dzięki której mogłam namierzyć telefon młodej? Bo co, bo się wyprowadziłam? Cholera, to żadne usprawiedliwienie.
― Tak, na sekundę, bo chciałam jej załatwić Virgin Mojito! ― tłumaczy się pośpiesznie Peggy. Emery, która stoi najbliżej mnie, kiwa energicznie głową. ― Potem wróciła do was, miała do przejścia... ile? Dwadzieścia kroków?! No błagam! To już nie niemowlę!
Nie, nie niemowlę. To jest czternastolatka (prawie piętnastolatka), która naprawdę potrafi zorganizować sobie czas i o siebie zadbać, ale to jest inna sytuacja.
― Widzisz, ile tu jest ludzi?! ― wydziera się Emery, jakby umiała czytać mi w myślach. A nie powiem, czasami mi się wydaje, że naprawdę dzielimy się jakąś komórką mózgową. ― Nie możecie jej jakoś namierzyć?
Desmond rozkłada bezradnie ręce, skacząc wzrokiem po wszystkich zebranych, jakby szukał pomocy. A i tak odzywa się, zanim ktokolwiek ma w ogóle szansę dorzucić coś od siebie:
― Czy ja ci wyglądam na psa tropiącego?
Emery wywraca oczami.
― Poważnie pytam!
― A ja poważnie odpowiadam!
― Znajdziemy ją. Może poszła do łazienki? Uspokójcie się, panika nam nie pomoże ― wtrąca stanowczo Raphael. Przez ułamek sekundy widzę w nim tego faceta, którego poznałam na rodzinnym obiedzie. Kiedyś, w innym życiu. To ten archanioł, który przyleciał tu, żeby spróbować coś zdziałać w tej pokręconej sytuacji, kiedy do niego zadzwoniłam. Nasze spojrzenia się spotykają; dokładnie w tej chwili, gdy wciskam telefon do torebki, z trudem ją zamykając. ― Joyce, nic złego się nie dzieje, zaraz na pewno wszystko się wyjaśni.
...nic złego? Ja umrę, jeżeli coś jej się stanie. "Nic złego się nie dzieje", tak, jasne, a my wcale nie podpadliśmy ostatnio najwyższemu rangą archaniołowi. Rozumiem, że Raph stara się mnie pocieszyć, ale w chwili obecnej mam w głowie kocioł i wszystko mnie denerwuje.
O ile wcześniej obcasy wcale mi nie przeszkadzały, o tyle teraz zaczynam odczuwać spory dyskomfort. Nie tylko dlatego, że spędziłam w nich o godzinę za dużo; po prostu stres mnie przytłacza i jeżeli zaraz tych butów nie zdejmę, to oszaleję.
Odsuwam się nawet od Lucyfera, biorąc kilka głębokich wdechów. Diabeł mierzy mnie zmartwionym spojrzeniem, ale niczego nie komentuje. Może rozumie, że potrzebuję kilku chwil na uspokojenie się.
― Przypomnij mi, jak dużo wiesz o Nowym Jorku i Ameryce ogółem...? ― zwracam się do Raphaela, brzmiąc odrobinę ostrzej i chłodniej, niż zamierzałam.
Raph garbi się odrobinę, odwracając speszony wzrok, a ponieważ Gabriella jest dobrą siostrą, popycha go odrobinę na bok i mamrocze coś o tym, że "tu akurat Joy ma rację".
― Muszę to zdjąć! ― denerwuję się nagle, a Lucyfer bez słowa podchodzi jednak bliżej, żeby zaoferować mi swoje ramię. Przyjmuję to wsparcie z cholernie słabym, ale wdzięcznym uśmiechem. Udaje mi się rozpiąć klamerki przy kostkach i wzdycham z ulgą zaraz potem.
― ...czy to jest... ― Emery staje na palcach, żeby lepiej przyjrzeć się czemuś (albo komuś, nie wiem jeszcze) przy recepcji. Patrzę, jak nagle szerzej otwiera oczy i zaczyna klepać Peggy po ramieniu jedną ręką, palcem drugiej dłoni wytykając jakąś kobietę, która kręci się po głównym holu. ― Ej, ja znam twarz tej laski.
Zerkam we wskazywanym przez nią kierunku, zainteresowana, co też wprowadziło ją w taki stan wkurwienia.
― Której? ― jęczy zirytowana Peggy. ― Co ty znowu bredzisz?
Wbijam paznokcie w rękaw marynarki Lucyfera, bo wreszcie pojmuję, że Emery nie ma żadnych zwidów. I Lucyfer też zauważa, o kogo chodziło. Patrzę na niego tak, jakbym liczyła na to, że jakoś sensownie mi to wszystko wyjaśni, chociaż podświadomie wiem, że jest tak samo skołowany, jak ja.
Weszło mi w krew szukanie wsparcia właśnie w nim, i nie jestem pewna, czy to aż taki dobry nawyk.
― Lillian ― mamrocze wściekle Diabeł, zaraz potem odrobinę mocniej zaciskając zęby.
Tak. To jest Lillian Smith. Ona i Samantha wydają się łapać świetny kontakt. Nie powinnam w ten sposób myśleć, ale dochodzę do wniosku, że pasuje do nich to jedno powiedzenie, które wyrwało się raz mojej mamie.
Jak to mówiła? Kurwa kurwie łba nie urwie...? To chyba takie polskie, kolokwialne "pies psa nie zje".
― Michael? ― Gabriella nagle budzi się do życia z pełnym niedowierzania piskiem na ustach. ― Myślicie, że Michael tu jest?
― Nikt go, kurwa, nie zapraszał, to jedno jest pewne ― odpowiada Diabeł, nerwowo pocierając brodę wolną dłonią. Kilka osób w tłumie zaczyna nam się badawczo przyglądać, a to niezbyt dobrze rokuje. Nie chcę robić sceny. Lucyfer i tak miał ostatnio sporo kłopotów z hotelem. ― I jej też nie.
― To chyba nie problem dla tego wariata, no nie? ― parska wściekle Peggy. Wygląda tak, jakby to siebie winiła za niedopilnowanie takich głupot.
Nie winię jej. Tak, jak sama powiedziała, dostanie się tutaj byłoby pewnie dla Michaela jak bułka z masłem. Znaczy, cholernie proste. Wie o tym, bo sama też, jak zgaduję, nie miałaby problemu. To nie zmienia faktu, że stres zaraz mnie zabije. Potrząsam energicznie ramieniem Lucyfera.
― Musimy znaleźć Alice ― mówię stanowczo. ― Teraz.
Diabeł mi przytakuje. I to bez zawahania. W teorii wiem, że Michael nie może jej skrzywdzić ― taka jest zasada, o której tyle razy słyszałam. Nie ma prawa uszkodzić jej w żaden fizyczny sposób.
...skąd to się wzięło i kiedy weszło w życie...?
― Nie szukałby zemsty, no nie? ― wtrąca Emery. Ja wiem, że ona chce pomóc, ale ja tu już świruję. Gdyby nie to, że Lucyfer zacisnął mocno palce na mojej dłoni, już wypytywałabym ludzi o moją zgubę. ― Jakby, okej, czaję, zezłościł się, ale to jest nadal sługa boży, czy jakoś tak. Nie zrobi chyba krzywdy nikomu niewinnemu, co nie?
― Szczerze? ― parsknięcie Raphaela nie jest dźwiękiem, który przyjmuję ze spokojem. ― Po tym wszystkim, co zaszło, wolałbym dmuchać na zimne.
No, jeżeli nawet on tak uważa, to wcale nie czuję się lepiej z tą świadomością.
Desmond gwiżdże.
― No... to jesteśmy w ciemnej dupie ― stwierdza, nucąc swoją wypowiedź na melodię "As it Was" Harry'ego Stylesa. I ponieważ on się odzywa, Emery też znowu się odpala.
― Nie macie wbudowanego jakiegoś anielskiego alarmu?
Mroczny Kosiarz zaraz wyjdzie z siebie, stanie obok i sam pośle się w diabły. Jakkolwiek to brzmi.
― Czy ja ci wyglądam na radar?!
― Weź, zmień płytę, coś często się ostatnio zacinasz.
Patrzę na nich jak na debili, chociaż wizja zaczyna mi się rozmywać przez napływające do oczu łzy. Nie wierzę, że robią to teraz. Znowu potrząsam ramieniem Lucyfera, chcąc zmusić go do jakiegoś konkretnego ruchu. Jak zaraz czegoś nie zrobimy, to zwariuję.
I on o tym wie. Posyła mi pełne zrozumienia spojrzenie, zaraz potem przenosząc skupienie na grupę naszych znajomych ― i już nie ma w wyrazie jego twarzy nic łagodnego. Problem polega na tym, że Desmond śmierci się nie boi, bo dosłownie nią jest. Dlatego wskazuje oskarżycielsko na Emery, oświadczając:
― Ja z nią nigdzie nie idę.
― Idziesz ze mną, młotku. ― Gabriella wspaniałomyślnie ratuje sytuację, łapiąc za ramię swojego faceta. Przyciąga go do siebie tak gwałtownie, że ten prawie się przewraca.
A Raphael chyba przechwytuje moje błagalne spojrzenie. I... być może dobija go fakt, że drży mi broda. Popłaczę się. Naprawdę. Może i robię dramat o nic; istnieje szansa, że Alice naprawdę poszła po prostu w takie miejsce, w którym nie ma zasięgu, ale nic jej nie jest i to tylko zbieg okoliczności, że Lillian pojawiła się na imprezie.
Tak czy inaczej, Raph wyciąga swoją komórkę z wewnętrznej kieszeni marynarki.
― Spróbuję ściągnąć Petera ― wzdycha, niezbyt z tej opcji zadowolony.
― Jakim cudem wy nie używacie jakichś magicznych, między światowych połączeń? ― Oto i ona, Emery Spencer, znowu przywalająca niepotrzebnym pytaniem w najbardziej stresującym momencie mojego życia.
A wydawało mi się, że zerwania kontraktu i podróży do Piekła nic nie przebije.
― Może jakieś osiemset lat temu jeszcze działały ― parska wrednie Raphael, łypiąc wrednie spode łba na moją przyjaciółkę. ― Wiesz, co teraz wiedzie prym? Technologia. Podziękuj ludzkości.
― Błagam, możemy już...
― Popatrz na mnie. ― Lucyfer nie pozwala mi popaść w totalną panikę, gdy wcina mi się w wypowiedź. Zaciska palce na moich ramionach, zmuszając mnie do tego, żebym skupiła się tylko na nim. ― Znajdziemy ją. On jej nic nie zrobi. Nie może.
― A jak coś jej naopowiada? ― zastanawiam się na głos. Gabi mamrocze pod nosem krótkie "to oberwie w nos", ale jakoś niezbyt mnie to pociesza.
― Naprostujemy to ― zapewnia Diabeł. Chyba stara się być tak cholernie opanowany ze względu na mnie, i... to działa. Biorę głęboki wdech i kiwam głową. Głowa zaczyna mnie boleć ze stresu, ale faktycznie robi mi się trochę lżej na sercu. ― Spokojnie. Chodź. Może poszła do swojego pokoju. Wiecie, co robić.
Emery przerywa choleryczne stukanie prawym obcasem. Unosi pytająco brwi, skacząc skonfundowanym wzrokiem po całym towarzystwie. Ja niczego nie kwestionuję, ale ona oczywiście musi.
― Wiemy? ― mamrocze. Peggy ewidentnie walczy z pokusą przywalenia jej łapą w potylicę; nawet podnosi rękę, żeby to zrobić, ale powstrzymuje się w ostatniej chwili. Wybiera złośliwą miłość zamiast przemocy.
― Ja wiem ― zapewnia, patrząc na mnie i na Lucyfera. Łapie Emery za przedramię ze zdeterminowaną miną i rusza w kierunku recepcji, ciągnąc za sobą moją przyjaciółkę, która wielkiego oporu nie stawia. ― Zamknij się i chodź.
Lucyfer zerka po raz ostatni na swoje rodzeństwo, a potem robi to samo, co Peggy zrobiła z Emery. Bez słowa odwraca się do nich plecami, a ponieważ nadal trzyma mnie za rękę, jestem zmuszona podążyć za nim.
― Raphael ściągnie Petera i przejrzy monitoring, Desmond i Gabi wypytają ludzi, Emery i Peggy zajmą się Lillian ― mówi mi, zanim w ogóle mam szansę otworzyć usta.
...to nie jest głupie. Ta druga dwójka ma gadane. Szczególnie Gabriella wie, jak kupować cudzą sympatię, więc ludzie zdecydowanie powiedzą jej wszystko, co wiedzą. Co do ostatniego duo, też jest dobrze dobrane ― Emery zna Samanthę, a Peggy poradzi sobie z Lillian, bo ta babka zdecydowanie się jej boi.
Została jeszcze jedna kwestia.
― A my? ― dopytuję spanikowanym głosem.
Zatrzymujemy się przy windach.
― Przejdziemy się po piętrach.
⛧
Jesteśmy na czwartym piętrze.
I od kiedy zaczęliśmy biegać po korytarzach, Lucyfer obdzwonił połowę personelu z pytaniem o Alice. Jest dosłownie tak, jakby moja siostra naprawdę zapadła się pod ziemię. Bez przerwy wybieram jej numer, chociaż efekt za każdym razem jest taki sam ― dostaję informację o tym, że rozmówca znalazł się poza zasięgiem.
Oszaleję. Dobrze, że przynajmniej nogi mnie nie bolą, bo zostawiłam buty pod opieką jednej z pokojówek; dostałam od niej hotelowe kapcie na zmianę i naprawdę mało mnie interesuje to, jak wyglądam.
― Dalej nie odbiera? ― pyta zdyszany Lucyfer, skanując wzrokiem korytarz prowadzący z powrotem do wind. Potrząsam głową, ledwo zduszając w sobie płacz. Gardło boli mnie od tego niemiłosiernie, ale wiem, że jeżeli zacznę ryczeć, to już w ogóle nie będę potrafiła się skupić.
― Nie ― odpowiadam. Wciskam telefon do torebki i posyłam Lucyferowi przepraszające spojrzenie. ― Ja wiem, że to pewnie jest denerwujące, ale nie wiem, co robić.
― To nie jest denerwujące ― zapewnia mnie spokojnie Diabeł, i uznaję, że nie dodanie słowa "przepraszam" w poprzedniej wypowiedzi było dobrą decyzją. Zdecydowanie spojrzałby na mnie w ten wymowny sposób. ― Poczekaj ― mamrocze, bo jego telefon daje o sobie znać. Przystajemy na środku korytarza, a Lucyfer prędko odbiera, przełączając rozmowę na głośnik. ― Raph, co tam?
― Otóż tak ― wzdycha ciężko archanioł. Zaciskam palce na przedramieniu Lucyfera, wpatrzona w komórkę jak w obrazek. ― Peter mnie olewa, a młoda znika mi z ekranów zaraz po tym, jak wchodzi do sali restauracyjnej. Po prostu rozpływa się w powietrzu i wiesz, na co mi to wygląda?
Zerkam na Lucyfera, załamana tym, że póki co żadne działania nie przyniosły pożądanych efektów. Mężczyzna zaciska zęby odrobinę mocniej, zwlekając przez chwilę z odpowiedzią, aż w końcu stwierdza wściekle:
― Aż za dobrze.
Michael. To wygląda na robotę Michaela i nikt nie musi podstawiać tego wniosku pod nos na srebrnej tacy. Reakcja Lucyfera w zupełności mi wystarcza.
― I nikt nic nie widział? ― dopytuję.
― Nie. Przykro mi.
Nie dziwię się, że brzmi tak tragicznie. Ewidentnie młodą polubił.
― To Joy?! ― Kolejny głos rozlega się gdzieś w tle i odkrywam, że byłabym w stanie rozpoznać Peggy Flair nawet w koncertowym tłumie na Madison Square Garden. ― Odsuń się, dawaj to! Słuchajcie! Lillian, co ciekawe, nie ma ukrytych motywów i ewidentnie jest tylko posłańcem, ale nigdy by tu nie wlazła, gdyby nie ten dupek!
Bicie serca czuję aż w gardle, bo jak dotąd faktycznie braliśmy tę opcję pod uwagę, ale nie była tak... realna. Przykładam wnętrze dłoni do czoła, jakbym liczyła na to, że w ten sposób uda mi się odrobinę złagodzić narastający przez stres ból.
― Michael naprawdę tu przyszedł? ― Lucyfer przejmuje pałeczkę. Bo ja zaczynam nerwowo kręcić się w pobliżu.
― Jaja ma ze stali, to mu trzeba przyznać. ― Wredne parsknięcie Emery trochę podnosi mnie na duchu. Słychać, że też jest wkurzona, i naprawdę zazdroszczę jej tego, że potrafi zamienić strach we wściekłość.
Ja po prostu wpadam w panikę. I nie umiem myśleć logicznie w takim stanie.
― W każdym razie ― kontynuuje Peggy. Słychać jakąś szamotaninę; Raph rzuca w tle jakieś "ale po co". ― Pogroziłam trochę tej głupiej lali i wiecie, co powiedziała? Że "Mike chce nauczyć kogoś latać".
Zastygam. To się nie dzieje. To się nie może dziać. To jest jakiś żałosny, beznadziejny i bardzo nieśmieszny żart od życia. Przysięgam, że robi mi się słabo. Wcale aż tak dużo dzisiaj nie wypiłam, ale ze strachu chce mi się wymiotować.
― Właśnie ciągnę Raphaela na dach ― dodaje jeszcze pośpiesznie Peggy. Lucyfer zapewnia, że my w takim razie też się tam wybierzemy, kończy połączenie i zanim ma szansę cokolwiek powiedzieć, to ja piszczę z wyrzutem:
― Co ona mu niby zrobiła?!
Zaciskam usta w cienką linię, kiedy Diabeł zaciska palce na moich ramionach z uspokajającym uśmiechem.
― Nie pozwolę mu jej skrzywdzić ― zapewnia. ― Wsiadaj do windy, wjedź na ostatnie piętro, Peggy poprowadzi was na dach.
― A ty?
Lucyfer puszcza mi oczko z zawadiackim uśmiechem, ale ten grymas nie sięga jego oczu. On też się stresuje. I to strasznie.
― Ja dam radę skoczyć tam szybciej.
― Nie rób niczego głupiego, okej? ― proszę jeszcze, zanim znika. Lucyfer przechyla zaczepnie głowę, przypatrując mi się spod przymrużonych powiek.
― Ja? ― szepcze niewinnie z głupkowatym uśmiechem. ― Błagam.
Zgaduję, że takie żartobliwe podejście ma mnie trochę rozluźnić, ale średnio pomaga. Jakby tego było mało, to nie mogę nawet przypomnieć Lucyferowi, że to cholernie poważna sprawa, ten rozpływa się w powietrzu z cichym trzaskiem.
A ja nie czekam dłużej.
Wpadam do tej cholernej windy na takim przyspieszeniu, że nie wiem, jakim cudem nie rozwalam sobie twarzy o ścianę. Wciskam guzik ostatniego piętra tak, jak kazał mi Lucyfer. Próbuję trochę się uspokoić, kiedy drzwi się zamykają i jedyne, co mi towarzyszy, to cichy szum maszyny i jakaś akustyczna wersja "New York, New York". Wbijam spojrzenie w światełko nad moją głową, i...
...naprawdę czuję się tak, jakbym doznała olśnienia.
W pierwszej chwili pomyślałam sobie: hej, rozumiałabym, gdyby Michael przyczepił się do mnie. Książka, cyrograf, związek z jego bratem. Wiele ma powodów, żeby za mną nie przepadać, ale Alice? Nawet jej nie zna. Ona niczym mu nie zawiniła.
I tu leży pies pogrzebany. Dopiero teraz to do mnie dociera. Alice była łatwiejszym celem. A wiadomo było, że się tym przejmę i zacznę jej szukać. To prosta matematyka, Boże ― mi zależy na siostrze, Lucyferowi zależy na mnie, i Michael o tym wszystkim wie. To nie ją miał na myśli archanioł.
To mi chce dać lekcję latania i dlatego czeka na dachu. I wie, że tam przyjdę, i że zrobię to z własnej woli, bo nie pozwolę, żeby cokolwiek stało się Alice.
Po policzku spływa mi pojedyncza łza bezsilności. Wycieram ją drżącą dłonią sekundę przed tym, jak winda dociera do celu i drzwi się otwierają. Wyskakuję z małego pomieszczenia i zduszam w sobie krzyk, bo ktoś dosłownie we mnie wpada.
― Na kociołki ze smołą! ― piszczy Peggy, wczepiając mi się paznokciami w przedramiona, żeby jakoś utrzymać równowagę i nie wyrżnąć dupą o podłogę. W sumie, jestem jej za to wdzięczna, bo sama też trochę się zachwiałam.
Skaczę wzrokiem po wszystkich przybyłych, odruchowo sięgając po dłoń Emery, gdy już uwalniam się z uścisku Peggy. Nasza ulubiona recepcjonistka bez słowa rusza w stronę "przejścia tylko dla personelu", które znajduje się w połowie korytarza.
― Gdzie Lucyfer?! ― pyta Gabriella.
― Pewnie już tam ― odpowiadam drżącym głosem. Zliczam głowy i uznaję, że albo pieprznęłam się w obliczeniach, albo naprawdę brakuje mi tu jednej osoby. Tego ciemnowłosego czerepa z zaświatów. ― Gdzie Desmond?!
Gabi zerka na mnie przelotnie przez ramię; Raph przytrzymuje nam wszystkim drzwi, kiedy wchodzimy na pustą klatkę schodową prowadzącą na dach.
― Najpewniej z nim, bo zwinął mi się, skubaniec, spod palców! ― piszczy z wyrzutem Gabi, jakby naprawdę uważała tę akcję Mondy'ego za zdradę stanu. ― Jak ja mu czasami zazdroszczę, że ma w sobie więcej iskry...
Nogi mam jak z waty, więc wdrapanie się na szczyt schodów sprawia mi niemały problem. A myślałam, że podróż do Piekła była tragedią ― teraz jest o wiele gorzej. Łydki mnie zabijają. Jestem tak spięta z nerwów, że całe ciało mnie boli.
Wylewamy się całą grupą na dach, z Peggy na czele; druga jest Gabriella, a zaraz po niej Emery ciągnąca mnie uparcie za sobą. Nie wiem, czy weszłabym tutaj, gdyby nie ona.
Nie powinno mnie to dziwić, bo zwykle właśnie tak to wyglądało w naszym życiu ― to ona prowadziła mnie przez życie. I nadal to robi. Zgaduję, że w pewnym sensie będzie to robiła aż do smutnego końca.
Jest zimno. Wieje tak, że moja fryzura w kilka sekund zamienia się w jedną wielką tragedię, ale to tyczy się każdego. Dobrze, że śnieg nie sypie już tak intensywnie, jak to miało miejsce po południu; teraz po prostu prószy, jak z samego rana, ale i tak szczypie mnie w skórę.
Mam wrażenie, że każde uderzenie serca łączy się z wbiciem w nie coraz to kolejnej szpilki. Nie wiem, ile tak wytrzymam. Nie dość, że naprawdę zaczynam ryczeć z nerwów, to wiatr wcale nie pomaga; oczy łzawiły by mi nawet bez zdejmującego mnie z nóg przerażenia.
Emery trzyma mnie dzielnie przy sobie, bo bez zawahania zrywam się w stronę Lucyfera i Desmonda, chcąc znaleźć się bliżej Michaela i Alice. Archanioł stoi przy krawędzi dachu, a na niskim murku, zaraz przy brzegu, balansuje moja siostra.
Zapłakana, trzęsąca się z zimna i strachu, i zdecydowanie absolutnie zdezorientowana.
― ...ojciec? ― słyszę pełne niedowierzania parsknięcie Lucyfera. Chyba wpadliśmy tu już w trakcie pewnej dyskusji. ― Chodzi ci o ojca?
― ...o na Tatuśka... ― mamrocze przelotnie zmartwiona Gabi, ale zostaje zagłuszona przez krzyk Diabła:
― Ojciec ma w nas wszystkich wywalone od wieków! Widzisz, co się dzieje na świecie?! On ma to gdzieś!
Michael przejeżdża wzrokiem po nas, nowoprzybyłych. Na mnie skupia się oczywiście najdłużej, uśmiechając się z wyższością. Ktoś mu powinien zetrzeć ten grymas z mordy, najlepiej, kurwa, stołem.
Lucyfer pojmuje, że ktoś jeszcze pojawił się na planszy do gry; zerka na nas przez ramię, unosząc rękę tak, jakby chciał jasno powiedzieć, że mamy się w to nie mieszać.
― Może ― przyznaje niechętnie Michael. ― Ale zaraz przestanie. Wiesz, nigdy nie rozumiałem, dlaczego to ty byłeś jego ulubieńcem. Nawet po tym cyrku, który odwaliłeś, zawsze porównywał wszystkich do ciebie. Założę się, że to go zainteresuje. ― Alice piszczy krótko, mocno zaciskając palce na przedramieniu Michaela; trzyma ją za skrawek sukienki, i wcale nie obchodzi go ani temperatura, ani strach niewinnej dziewczynki. ― Tragiczny zgon, który wszystko zmieni. Odezwał się we mnie mój wewnętrzny poeta.
Emery zaklina głośno. A ja łapię kontakt wzrokowy z Alice. Dobrze, że mam się kogo trzymać, bo prawie ścina mnie z nóg. Zawaliłam. Jestem starszą siostrą. Miałam jej pilnować, miałam o nią dbać.
― ...nie ― duka Lucyfer. On ewidentnie nie dowierza, że jego brat byłby zdolny do czegoś takiego. ― Nie możesz.
― Niby dlaczego? ― śmieje się kpiąco Michael. ― Kto nas powstrzymuje, co?
Na pewno nie ich Ojciec.
Czuję się tak, jakbym znalazła się w jednym ze słabszych odcinków ostatnich sezonów Supernatural. Brakuje tylko Najwyższego, który okazuje się jeszcze większym dupkiem, niż jego synowie.
― Desmond, cepie, zrób coś! ― woła Gabriella. Mroczny Kosiarz ogląda się na nią przelotnie, odpowiadając bezsilnie:
― Nie mogę ingerować w wasze czyny, pamiętasz?! Ja nie mam takiej mocy! Jak to się stanie, to przyklepane!
Oni się tam w tle przekrzykują, a Michael patrzy mi prosto w oczy. I czeka. Wie, że już to rozpracowałam, co jest dość... śmieszne, biorąc pod uwagę otaczające mnie postacie. Oni żyją na tym marnym padole łez o wiele, wiele dłużej, a nie wydaje mi się, żeby wpadli na to, o co naprawdę chodzi Mike'owi.
Stawiam krok przed siebie, chociaż Emery nie ma w planach puścić mojej dłoni.
― Zamieńmy się ― proponuję, próbując brzmieć dość odważnie, ale głos załamuje mi się na drugim słowie. Nie ma sensu udawać, że mnie to nie rusza. Chcę tylko, żeby Alice zeszła z tego murka i ktoś zapewnił jej bezpieczeństwo. ― O to ci chodzi, tak? Wcale nie celowałeś w Alice, tylko we mnie.
Kąciki ust Michaela unoszą się powoli w zuchwałym grymasie. Kiwa głową. Tylko raz, ale wymownie. To dlatego Lucyfer i Desmond odwracają się w moją stronę tak gwałtownie ― może ten element pokręconej układanki wreszcie zaskakuje w ich głowach. Tylko Desmond wraca spojrzeniem do archanioła.
Lucyfer tego nie robi. Wpatruje się we mnie tak, jakby nie do końca wierzył, że to wszystko naprawdę się dzieje.
― Wiesz, Joyce... ― zaczyna Michael. Pociąga lekko za skrawek sukienki Alice; dziewczyna chwieje się niebezpiecznie, ale koniec końców stawia stopy na pewnym gruncie i mogę odetchnąć z ulgą. Przynajmniej w pewnym sensie. ― Gdyby nie te nieporozumienia i głupoty, które wcisnął ci Lucyfer, może bylibyśmy przyjaciółmi.
Może w innym życiu, mam ochotę odpowiedzieć, ale gryzę się w język. To raczej nie poprawiłoby niczyjej sytuacji.
― Nie o tym mowa ― odpowiadam, wyrywając rękę z uścisku Emery. Woła mnie po imieniu. Ewidentnie jej się to wszystko nie podoba i najchętniej poszłaby ze mną. To w sumie nawet... pocieszająca myśl. ― Daj jej odejść ― kontynuuję, głową wskazując na zapłakaną Alice. Serce mi pęka, jak na nią patrzę, dlatego pośpiesznie odwracam wzrok. ― A ja zajmę jej miejsce.
― Co to, kurwa, jest?! ― jęczy zirytowana Emery gdzieś za moimi plecami. Mike wywraca oczami, chyba tylko po to, żeby pokazać, jak bardzo nie podoba mu się ingerencja mojej przyjaciółki w nasz biznes. ― Zwrot akcji jak w tych mafijnych romansach z niższej półki?! Nie pisałam się na to!
― Emery, nie teraz! ― syczę na nią ostrzegawczo.
― Zgoda ― mówi nagle Michael, a ja zastygam na moment. To było... szybkie. I bardzo proste. Nie powinnam się dziwić, bo jemu od początku chodziło o zemstę na mnie i Lucyferze. Napsuliśmy mu najwięcej krwi. ― Cieszę się, że tak szybko się dogadaliśmy, Joyce.
Nikt się nie odzywa. Przez dłuższą chwilę słyszę tylko szum wiatru i fajerwerki, które ktoś odpalił przed czasem, bo do Nowego Roku została jeszcze ponad godzina. Gdzieś daleko gra muzyka, ale nie umiem teraz nawet sprecyzować, jakie piosenki się ze sobą mieszają.
Okej. Dobrze. Tak, jak wtedy, w Piekle. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa, ale zmuszam się do pierwszego ruchu, i potem już jakoś to idzie. Przechodzę między Desmondem i Lucyferem, i Diabeł bez zawahania ten fakt wykorzystuje.
Potykam się o własne nogi, wpadając prosto w ramiona Lucyfera, gdy ten przyciąga mnie z powrotem do siebie, szepcząc stanowczo:
― Nie.
W pierwszej sekundzie jestem zła, że mnie powstrzymuje, bo to jest moja siostra i zrobię dla niej absolutnie wszystko ― tak samo, jak dla niego. Ale potem patrzę w oczy tego faceta i dociera do mnie, że on tak naprawdę wcale mi nie rozkazuje.
On wgapia się we mnie tak, jakby gotów był błagać, żebym się wycofała.
A nie mogę.
― Innej opcji nie dostaniemy ― przypominam. Lucyfer o tym wie. Dlatego krzywi się właśnie w ten smutny, bezsilny sposób. Zwiesza głowę. I pozwala, żebym się od niego odsunęła.
Jest mi tak zimno, że ledwo czuję własne dłonie, więc cholernie żałuję, że muszę zostawić Diabła w tyle. Robi mi się jeszcze chłodniej, kiedy znowu nawiązuję kontakt wzrokowy z Michaelem. Mężczyzna szepcze coś na ucho mojej siostrze, a ona kiwa posłusznie głową.
― No, już ― pośpiesza mnie archanioł. ― Bo zmienię zdanie.
Nie zmieni, tego jednego jestem pewna. Alice to po prostu karta przetargowa, a cała akcja ewidentnie wycelowana jest we mnie i Lucyfera. To jest zemsta. Taka prosta i ludzka. Aż ciężko uwierzyć w to, że sprawcą jest archanioł.
...który przecież... nie przepada za człowieczeństwem... przynajmniej z tego, co pokazywał wcześniej...
Nic tu nie jest takie, jakie powinno być. Żadna z tych rzeczy nie zgadza się z lekcjami ze szkółki niedzielnej.
Alice biegiem pokonuje dzielącą nas odległość. Łapię ją w połowie drogi, ale nawet na nią nie zerkam. Nadal jestem skupiona na Michaelu, kiedy przelotnie całuję Alice w czubek głowy, szepcząc drżącym głosem:
― Wszystko okej. Idź do Emery. Okej? Do Emery.
Głaszczę ją po włosach jeszcze przez kilka sekund, ale... koniec końców z cierpiącą miną zmuszam się do tego, żeby odepchnąć od siebie przestraszoną dziewczynkę. Nie oglądam się za siebie. Jeżeli to zrobię, to istnieje ryzyko, że spojrzę przypadkiem w oczy Lucyfera, a wtedy zdecydowanie źle się to wszystko skończy.
W teorii mogłabym po prostu się teraz wycofać, ale odnoszę dziwne wrażenie, że sprawa skomplikowałaby się jeszcze bardziej. To jest rodzinna kłótnia. Poprzednim razem nie doszło do rękoczynów, ale cholera jedna wie, do czego oni wszyscy są zdolni. Nie chcę tego sprawdzać, jak mam być szczera, a spójrzmy prawdzie w oczy ― Michael może straszyć, ale wątpię, żeby skrzywdził jakiegokolwiek człowieka.
Nawet mnie.
Znaczy, tak sobie powtarzam, żeby jakoś się pocieszyć. Rzeczywistość jest taka, że walczę z własnym ciałem, bo czuję się tak, jakby jakaś magiczna siła zmuszała mnie do poruszania się. Przerażające. Bo oni ponoć nie mają prawa do ingerowania w wolną wolę.
Archanioł zaciska palce na moim przedramieniu i przyciąga mnie bliżej siebie. Posadzka jest śliska; pod śniegiem zdecydowanie jest lód. Gdyby nie to, że zamieniłam obcasy na kapcie, właśnie wykonywałabym elegancki zjazd prosto na chodnik przed hotelem.
― To teraz czas na najbardziej interesującą część przedstawienia ― wzdycha ostentacyjnie archanioł. Odwraca mnie twarzą do całego zbiegowiska i czuję, jak serce zatrzymuje mi się na kilka sekund.
Peggy i Emery trzymają przy sobie Alice, która wtuliła się w tę drugą; mam wrażenie, że panna Flair szybciej sama da się pokroić, niż pozwoli komukolwiek podejść do mojej siostry. I wygląda jak rozsierdzony szop, kiedy Mike znowu się odzywa:
― Do ciebie nawet nie próbowałem się dostać, Joy, bo miałaś psa stróżującego. Ona była łatwym celem, wiesz? Zbyt łatwym. Nie postarali się.
Gdyby nie to, że umieram ze strachu, naprawdę bym mu przyłożyła. I on zdecydowanie o tym wie, ale kpi sobie z mojej miny, kiedy kieruje mnie w odpowiednie miejsce, które sobie upatrzył.
― Stań tutaj ― instruuje, uśmiechając się drwiąco. ― Lęk wysokości? Na takim piętrze większość dowiaduje się, że na to cierpi. Wybacz, Joyce, ale jesteś kluczowym elementem tego planu.
― Michael, nie rób niczego głupiego. ― Raphael jest chyba ostatnią osobą, której głos Mike chciałaby usłyszeć. Wywraca oczami, wbijając w brata wściekłe spojrzenie i w tym samym czasie mocniej zaciskając palce na moim przegubie. Krzywię się z bólu, ale zduszam w sobie wszelkie reakcje. ― Ona nic tutaj nie zawiniła.
― Nawet ty, Raph? ― parska wściekle Michael. Przestępuję nerwowo z nogi na nogę, kiedy wyjątkowo silny powiew wiatru boleśnie przypomina mi o tragicznej pogodzie. ― Spójrz na nią. Joyce Stafford jest nikim. Nikt jej nawet nie zapamięta. Błyszczy teraz, ale zgaśnie tak, jak wszyscy inni.
Emery Spencer ma za długi język i Desmond doskonale o tym wie, chociaż ta znajomość nie dobiła nawet roku. Kobieta ledwo otwiera usta i wyrzuca z siebie pierwszą zaczepkę, a Mroczny Kosiarz już posyła jej mordercze spojrzenie, przy okazji unosząc ostrzegawczo rękę.
Peggy Flair wykazuje się lepszym instynktem przetrwania, bo też łapie Emery za ramię, zmuszając do tego, żeby moja przyjaciółka postawiła krok w tył.
To wygląda trochę tak, jakby wszyscy się wycofywali. W epicentrum problemu zostaje nasza pokręcona czwórka ― ja, Mike, Lucyfer i Mondy. Mondy, który zdecydowanie ma jakiś problem, bo wygląda tak, jakby Gabriella zasadziła mu z otwartej dłoni w twarz, i to za niewinność.
― To tylko mała, amatorska autoreczka, dla której ten kretyn stracił głowę! ― krzyczy Michael, wytykając Lucyfera palcem. Diabeł ma brata głęboko w poważaniu. On jest skupiony tylko na mnie, i kiedy to zauważam, nie pozostaję mu dłużna. ― Ojciec może przymykać oko na wiele rzeczy, ale nie na to. Nie na rozpacz swojego ukochanego synka. Nie w tym wymiarze.
Dociera do mnie, że archanioł znowu skupia się na mnie. Zerka na krawędź dachu zaraz za nami i przysięgam ― wyłapuję to i przez kilka sekund czuję się tak, jakby serce mi się zatrzymało.
― To ze mną masz problem ― Lucyfer odzywa się w oczywistym celu. Odwleka nieuniknione, chociaż obydwoje wiemy już chyba, do czego to wszystko zmierza. Nie chcę tylko, żeby Alice na to patrzyła. Peggy i Emery powinny ją stąd zabrać. Teraz. ― W takim razie dogadajmy się. Wrócę na dół. Już nigdy się tu nie pojawię. Możesz zatrzymać hotele.
Nie pójdzie na to. Bo wie, że znowu powołam się na wolną wolę i po raz kolejny zejdę na dół.
Michael wybucha wrednym śmiechem. A ja zaczynam kręcić głową, i to go chyba trochę denerwuje. Mocniej wbija palce w moją rękę, szepcząc wściekłe "urocze". Przygryzam mocno dolną wargę, żeby nie skrzywić się z bólu. Zaczynam tracić czucie w dłoniach przez wszechobecne zimno i cieszę się, że Raphael pomyślał o Alice; przed chwilą podszedł do dziewczyn, żeby narzucić na ramiona mojej siostry swoją marynarkę.
Chociaż tyle.
― Mówię poważnie ― kontynuuje Lucyfer, chociaż głos mu drży, a ja sama dalej próbuję gestami przekazać mu, żeby w to nie brnął. Już widziałam efekty takiej decyzji. Okej, jeżeli to będzie konieczne, zlezę do Piekła tyle razy, ile będzie trzeba. ― Zrobię... wszystko. Tylko błagam, nie rób jej krzywdy.
Otwieram usta, ale nie mogę nic powiedzieć. Idę o zakład, że Michael maczał w tym fenomenie swoje lodowate paluchy, bo kącik jego ust unosi się w wymownym grymasie. Posyłam mu pełną wyrzutu minę, łypiąc na niego wściekle spode łba.
― Słuchaj... dobija mnie twoja naiwność. Nie możesz mi zaoferować nic, co zniszczyłoby cię bardziej niż jej śmierć, ty idioto. O to właśnie chodzi. Zakochałeś się w niej jak ostatni kretyn. Ludzka głupota nie zna granic.
Nie jestem pewna, co przytłacza mnie najbardziej. Bo jest tego wiele.
Przez chwilę wydawało mi się, że tylko ja wpadłam w tak popapraną obsesję na punkcie Lucyfera, że byłabym w stanie zaprzepaścić własną przyszłość, żeby tylko go odzyskać i znowu zobaczyć uśmiech na jego ustach. Najwyraźniej się myliłam.
Są jeszcze dwie kwestie, które teraz mnie dręczą. Nienawiść Mike'a do ludzkości zaczyna nabierać sensu. To ostatnie zdanie dało mi do myślenia ― może właśnie dlatego tak nas nie lubi, bo uważa się za kogoś o wiele, wiele lepszego, a niestety...
Zazdrości, złości się, strzela fochy jak naburmuszony dzieciak. W całej tej desperackiej próbie zwrócenia na siebie uwagi jest gotów zabić. Brzmi ludzko. I właśnie to go tak denerwuje, ale nie przyzna tego na głos, bo sam nie chce się z tym pogodzić.
W sumie, w cholerę z tym. Inna kwestia sprawia, że wpatruję się w Lucyfera z nadzieją i czułością zarazem. "Nie możesz mi zaoferować nic, co zniszczyłoby cię bardziej niż jej śmierć". Naprawdę tak jest? Aż tyle dla niego znaczę? Ja? Zwykły człowiek?
― Tego chcesz? ― pyta niepewnie Lucyfer. ― Skończyć tak, jak ja?
A to byłoby takie złe?, mam ochotę wtrącić, ale nadal nie mogę się odezwać i cholernie mnie to denerwuje.
― Desmond, mówię poważnie, zrób coś ― panikuje dalej Gabriella, a Lucyfer próbuje wykorzystać te kilka sekund nieuwagi Michaela. Ledwo udaje mu się postawić jeden krok, a archanioł już popycha mnie bliżej krawędzi. Odruchowo również zaciskam palce wolnej dłoni na jego ręce, czując, jak gwałtowny powiew wiatru uderza mnie po plecach.
― Ani kroku dalej, bracie ― ostrzega wściekle Michael. Wyrywa mi się głuchy pisk. Serce wali mi jak oszalałe, gdy przypadkiem oglądam się przez ramię. Światła miasta majaczą wśród śniegu gdzieś tam, na dole, ale to jest... długa droga. Spadanie pewnie chwilę potrwa i wolałabym go uniknąć. ― Znaj moją litość, mogłeś się pożegnać.
Okazuje się, że adrenalina nie zawsze wystarcza, żeby utrzymać człowieka przy życiu. Szczególnie, kiedy coś dzieje się tak cholernie szybko.
Zamykam oczy w tej samej chwili, w której tracę grunt pod nogami, a Michael siłą wyrywa się z mojego uścisku, popychając mnie do tyłu. Wiem, że ktoś krzyczy, ale nie potrafię stwierdzić, czy to ja sama, czy któreś z moich przyjaciół.
Podsumowując: jest ciemno, zimno i przez ułamek sekundy myślę sobie, że może wróciłam do Piekła, albo... po prostu wreszcie trafiłam do tego, które należy tylko do mnie.
Nie tak miał wyglądać Nowy Rok.
...może to właśnie ta myśl mnie ratuje. Wszystko zmienia się w ułamku sekundy. Zimno przestaje być problemem, i chociaż nogi mam jak z waty, to wyraźnie czuję pod stopami stały grunt. Gdzieś z oddali dobiega mnie wściekły krzyk Michaela, ale brzmi jak słabe, zdeformowane echo, z którego nie jestem w stanie wyciągnąć konkretnych słów.
Ktoś zaciska palce na moich ramionach i potrząsa mną delikatnie, i dopiero po kilku sekundach, podczas których udaje mi się zachłysnąć się powietrzem, rozpoznaję w tym przestraszonego Desmonda.
Otwieram oczy. I faktycznie. Stoi przede mną Mroczny Kosiarz. Dyszy ciężko, jakby właśnie przebiegł maraton, i skanuje mnie zmartwionym spojrzeniem. Znowu jestem na dachu Celestiala. Pojawia mi się w głowie taka szalona myśl, że może tylko Mondy mnie widzi, bo moje ciało tak naprawdę leży już gdzieś tam, na dole, ale...
...zimne ręce Alice otaczają mnie w pasie. Dziewczynka przyciska twarz do mojej klatki piersiowej, szepcząc moje imię z tak ogromną ulgą, jakiej nigdy jeszcze u niej nie słyszałam. Jestem w takim szoku, że nie do końca potrafię pojąć, co się dzieje.
Nawet, kiedy Lucyfer pojawia się obok, ze łzami w oczach, czule układając dłonie na moich policzkach. Desmond się odsuwa, żeby zrobić mu miejsce, i Diabeł nie daje rady zdusić w sobie nerwowego parsknięcia.
Coś mówi, że mój mózg też nie potrafi zarejestrować konkretów. Na razie skupiam się na tym, co widzę. A widzę, jak Michael z nadzieją patrzy w niebo; przynajmniej na początku. Potem to pełne wiary oczekiwanie zamienia się w... zrezygnowanie. Rozczarowanie.
Złość.
― No, dobrze, że się ruszyłeś.
Tego nie da się nie usłyszeć, bo ten głos nie powinien tutaj rozbrzmieć. Nie było go tu jeszcze przed chwilą, a teraz Peter pojawia się po drugiej stronie dachu, roześmiany od ucha do ucha i zwracający się do Desmonda, który rozkłada bezsilnie ręce, wywracając oczami.
Chyba... niezbyt go cieszy widok Klucznika. Mnie za to wcale nie przeszkadza.
― Matko jedyna, co za dramat ― kontynuuje z ostentacyjnym jękiem Peter. Wytyka zszokowanego Michaela palcem, dodając ostrzegawczym tonem:
― Chłopie, tak o krok za daleko poszedłeś.
― Peter? ― duka z wyrzutem Raph. A, tak. Faktycznie. Ponoć go olewał jeszcze jakiś czas temu. I nagle zjawia się tutaj, cały na biało (znaczy, nie tak dosłownie, bo ma na sobie długi, brązowy płaszcz, kremowy sweter i ciemne spodnie), szczerząc się jak głupi do sera.
― Nie, Maria Magdalena ― żartuje sobie Peter, ale prędko pojmuje, że żadnemu z nas raczej nie jest do śmiechu. W szczególności Emery, która zaklina głośno i mamrocze coś o tym, że Peggy powinna tego typa znokautować po raz kolejny. ― No raczej, że ja. Już dłużej patrzeć na tę tragedię nie mogłem. O, wiecie, co? Jeden plus całej tej akcji jest! Wreszcie mi się udało obejść tą głupią blokadę międzyświatową!
― Znaczy, że co?! ― wydziera się Raphael. Ewidentnie nie potrafi wybaczyć koledze tego, że był tak perfidnie ignorowany.
― Że się skontaktowałem!
Ja nie rozumiem, dlaczego on jest taki podekscytowany. Peter dosłownie z trudem powstrzymuje się od pełnego radości skakania w miejscu. Jak z dzieckiem, przysięgam. Znaczy, mama zawsze mówiła, że "z facetami jak z dziećmi", więc...
...o czym to ja... a, tak. Niewiele pojmuję. Nadal nie potrafię ogarnąć, dlaczego w ogóle jestem tu, a nie na chodniku pod hotelem, z roztrzaskaną czaszką. Desmond miał się nie angażować w takie sprawy. Ponoć istnieją jakieś zasady.
― Z kim, do cholery?! ― irytuje się Peggy. Peter rozkłada ręce z radosnym, szerokim uśmiechem na ustach.
― Z Bogiem!
Milczymy. W ogóle panuje tu taka przerażająca cisza. Dziwię się, że nikt nie rzuca się w stronę Michaela, ale szybko mi przechodzi skupienie nad tą kwestią. Wiatr świszczy mi w uszach, Alice coś tam bełkocze, Lucyfer zerka z powątpiewaniem po swoim rodzeństwie. I dobrze, że on też obejmuje mnie ramieniem, bo nie czuję się pewnie na własnych nogach.
Peter odchrząkuje wyczekująco.
― Z Bogiem, powiedziałem! ― powtarza przez zaciśnięte zęby, bo dalej stara się utrzymać na twarzy promienny grymas. Z tym, że nadal nic się nie dzieje, więc traci cierpliwość. Klaszcze kilka razy w dłonie, jakby kogoś pośpieszał. ― No halo, no! Szefie!
Komedia. Czuję się tak, jakbym patrzyła na słabą komedię.
...ale śnieg nagle zawisa w powietrzu. Przestaje opadać, jakby czas tutaj, na dachu hotelu, naprawdę się zatrzymał. Potrzebuję kilka sekund, żeby zrozumieć, że faktycznie tak jest. Lodowate powietrze też znika ― zastępuje je przyjemne ciepło. Czuję się tak, jakby ktoś otulił mnie miękkim kocykiem.
To jest... wspomnienie dzieciństwa. Prostego spokoju ducha. Biorę głęboki wdech i mam wrażenie, że ta niewidzialna siła zaszczyca mnie pełnym miłości i troski uściskiem.
Żałuję, że tak krótko jest mi dane się skupić na tym fenomenie. Jasne światło rozbłyska zaraz obok Petera, i odruchowo mocniej przyciskam do siebie Alice, przymykając nieznacznie powieki. To oślepia tylko w pierwszej chwili ― zaraz potem oczy przyzwyczajają się do jasności i udaje mi się wyłapać w tych promieniach męską sylwetkę.
...czy ja słyszę chóry anielskie, czy już naprawdę mi odbiło? Może ja naprawdę umarłam. Nie żyję. Mój mózg po prostu tworzy teraz jakąś słabą namiastkę rzeczywistości, bo to jego ostatnie podrygi.
Mężczyzna w świetle pstryka palcami. Raz, drugi, trzeci. W końcu cmoka, zafrasowany, i zamiast podniosłego powitania słyszymy tylko proste, ludzkie zawodzenie:
― Cholera, znowu się zepsuło!
― To się naprawdę dzieje? ― wyduszam. Nowoprzybyły pan dalej walczy z oświetleniem, które... ja nie mam pojęcia, skąd ono się bierze. Zresztą, nieważne; istotne jest to, jak Lucyfer na mnie patrzy. Robi to z taką ulgą i miłością w oczach. Jakby nic innego nie było w stanie ucieszyć go tak, jak fakt, że się odezwałam.
― Chyba... niestety tak ― odpowiada na wydechu, kilka razy przesuwając prawą dłonią to w górę, to w dół moich pleców, aż zaczepia przypadkiem o ramię Alice.
Albo mi się wydaje, albo ona bez zastanowienia zaciska palce na ręce mężczyzny. Do pełni szczęścia brakuje mi tu tylko Emery. I proszę, wywołuję wilka z lasu, bo moja przyjaciółka pojawia się zaraz obok mojej siostry, szepcząc do trzymającej się blisko Peggy:
― ...czy to jest Morgan Freeman?
Faktycznie, jakiś taki podobny.
Może dlatego Peggy jest taka blada. Tylko skąd te chóry? I magiczne promienie? Toż to nie fajerwerki.
― Stara ― wydusza nienaturalnie wysokim głosem Peggy. ― To Ojciec.
Ile razy mi jeszcze dzisiaj serce stanie? Poważnie, patrzę na tego faceta i dociera do mnie, że może i wygląda trochę jak znany aktor, ale zdecydowanie ma w sobie jeszcze coś. Odnoszę dziwne wrażenie, że go znam, chociaż istnieją marne szanse na to, że takie spotkanie kiedykolwiek miało miejsce.
― To Morgan Freeman ― upiera się przy swoim Emery.
Zirytowany Morgan Freeman ― nazwany przez Peggy "Ojcem" ― klaszcze w dłonie i nagle wszystko cichnie. Co prawda świat w naszym najbliższym otoczeniu nadal tkwi w bezruchu (jak zresztą my wszyscy, bo nas chyba szok zdjął z planszy), ale mężczyzna śmieje się lekko z ulgą, zacierając ręce.
― Wreszcie! ― zaczyna. Nawet brzmi jak Morgan Freeman. Znaczy, podobnie. Bo w jego głosie też jest coś wyjątkowego. To takie głupie uczucie, matko... jakbym słuchała dziadka opowiadającego o latach młodości. ― Peter, przypomnij mi potem, żebym popracował nad wielkim wejściem. Wyszedłem z wprawy.
Peter kiwa posłusznie głową. Dalej suszy zęby, absolutnie zachwycony sytuacją. A Morgan Freeman ― znaczy, no, Bóg... nie przestawię się, Chryste... Bóg poważnieje. Nie do końca świadomie mocniej przytulam się do Lucyfera, ciągnąc za sobą Alice. Nie da się tego dziecka ode mnie odkleić. Nie oceniam, sama też najchętniej w ogóle bym jej już nigdy nie puszczała.
― Michael, bądź tak miły i przeproś tę niewinną kobietę za całe zamieszanie ― odzywa się po raz kolejny Bóg. Najwyraźniej niezręczna cisza dobiła też jego.
W sumie, ciekawa sprawa.
― Nie... niewinną?! ― parska Michael. Zerkam na niego przez ramię. Nie jest z nim najlepiej. Włosy ma w nieładzie, a oczy przekrwione. Gestykuluje zbyt chaotycznie i nerwowo. Raz chyba wyglądałam ponownie, jak kłóciłam się z matką przed wyprowadzką. ― Wiesz, co ona zrobiła?! O czym pisała?! To herezja!
Dopiero po chwili pojmuję, że mówi o mnie. I to głównie dlatego, że Lucyfer rzuca krótkim, zirytowanym "daj już spokój, Mike".
― Idąc tą logiką, Zeus powinien rozjebać dupę Riordana ― zauważa niewzruszony Mondy. Emery nagle odzyskuje odwagę. Kiwa energicznie głową, uznając:
― Trafne, podoba mi się.
― A dziękuję, czasami mi coś wyjdzie.
Matko jedyna, świat się kończy, ta dwójka doszła do porozumienia. Znaczy, ostatnio im się to zdarza, ale po tak wielu miesiącach kłótni i przyjacielskich przepychanek ciężko jest nie spojrzeć na nich jak na dziwolągi.
Bóg ignoruje Emery i Desmonda. Właściwie to ignoruje nas wszystkich, więc nie powinni czuć się wyróżnieni. Mężczyzna splata dłonie za plecami i wolnym krokiem rusza w stronę Michaela, który...
...cóż, niby zgrywa wściekłego, ale w rzeczywistości wcale nie jest taki pewny siebie, na jakiego chce wyglądać.
― Powiedziałem coś ― kontynuuje z przerażającym opanowaniem Bóg. Z trudem przełykam ślinę. Okej, facet wydaje się znajomy i przyjazny, ale w chwili obecnej nieźle mnie martwi. ― Czy moje słowo nie było kiedyś święte?
To jednak naprawdę jest ten typ, który zesłał biblijny potop, bo mu się nie spodobało to, w jaką stronę zmierzała ludzkość. O ile to w ogóle miało miejsce. Cholera jedna wie, jaka część tej książki zdarzyła się naprawdę, a ile zostało wymyślone przez... jak to powiedział Michael? Natchnionych ludzi...?
Ignoruję rozmowę Michaela z Bogiem (chociaż powinnam to chyba nazwać kłótnią nastolatka z rodzicem), i wreszcie skupiam się na Alice, bo powoli wszystko zaczyna mnie doganiać. Desmond coś odwalił. Nie wiem, co, ale dzięki temu nadal tu stoję, i jednak... chyba żyję?
Tyle, że ona to widziała. O ile Emery nie zakryła jej oczu (a wątpię, żeby młoda pozwoliła jej to zrobić), to Alice zdecydowanie nigdy całej tej akcji nie zapomni. Nasze spojrzenia się spotykają, kiedy dziewczynka podnosi na mnie wzrok, jakby potrafiła wyczuć, że się martwię.
― Żyję ― zapewnia mnie szeptem. ― Próbuję... ogarnąć.
Ledwo zduszam w sobie nerwowe, odrobinę rozbawione parsknięcie.
― Z tym będzie ciężko ― mamroczę niewyraźnie. Alice wzdycha ostentacyjnie w odpowiedzi, jakby doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
...jest zła. Zła, bo rozumie, że wiedziałam o tym wszystkim od dawna, a nic jej nie powiedziałam, chociaż ponoć nigdy nie miałyśmy między sobą tajemnic. To kolejna rzecz, którą zawaliłam, okej, ale jak miałam jej tak po prostu wyznać, że podpisałam cholerny cyrograf?!
― Popatrz na niego! ― wydziera się Michael, i to sprawia, że wszyscy spoglądamy w stronę jego i Boga. Mike wskazuje rękami na Lucyfera, a facet o twarzy Morgana Freemana mruży nieznacznie powieki i przechyla delikatnie głowę, jakby nie do końca rozumiał, do czego zmierza jego syn. ― Lucy, ty jesteś taki głupi i naiwny!
― Dlaczego?! ― parska wściekle Lucyfer. ― Bo się zakochałem?!
...nie powiedział mi tego. Nie to, że oczekiwałam od niego takich słów skierowanych prosto do mnie, ale... mówienie do mnie "kochanie" to nie to samo, co "kocham cię", które sama odważyłam się wypowiedzieć.
Teraz też na mnie nie patrzy, ale czuję, jak nagle łapie mnie za dłoń. Trzyma mnie mocno, jakby bał się, że zaraz zniknę.
― Bo wierzysz, że ona wybierze ciebie! ― poprawia brata Michael, śmiejąc się przy tym przerażająco. ― Błagam! Wiesz, kim i czym ty jesteś?!
Ja wiem. I to nic nie zmienia. Poszłabym na każdy układ, gdyby tylko to oznaczało, że będzie mi dane spędzić z Lucyferem więcej czasu. Nie obchodzi mnie, o czym mówi Michael ― liczy się dla mnie to, jak dobrze ten facet mnie rozumie; jak uważnie mnie słucha i jak doskonale mnie zna.
Bóg wbija w Michaela niezadowolone spojrzenie. A archanioł nie daje za wygraną.
― Mam rację!
A przynajmniej tak właśnie uważa. Bo Bóg, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, kręci powoli głową. Jest coś nieludzko protekcjonalnego w tonie jego głosu, kiedy znowu się odzywa:
― Nie tego się po tobie spodziewałem, synu.
― ...co?! ― Mike wyrzuca z siebie to słowo tak gwałtownie, że aż się niefortunnie opluwa. Dobrze wiedzieć, że boscy wojownicy też mają takie ludzkie problemy. ― Od kiedy to ja jestem tym złym?! Zapomniałeś już, co on zrobił?! ― krzyczy dalej, ciągle wytykając Lucyfera palcem, ale gdy to robi, wskazuje też mnie.
Jeszcze jakiś czas temu pewnie by mnie to ruszało. Dzisiaj, po tym wszystkim, co się stało, nawet trochę mi tego faceta szkoda.
― Wrócimy do tego. Później, kiedy będziemy sami ― zapewnia stanowczo Bóg, a potem odwraca się w naszą stronę i... uśmiecha się. Subtelnie, z wyczuciem, i z takim dziwnym błyskiem w oczach. Może to tylko fajerwerki się w nich odbijają; tak czy inaczej, efekt jest dość interesujący. ― Joyce.
...tak. A, tak. To moje imię. Ja. Nazywam się Joyce.
― Ja ― dukam niepewnie. Bóg śmieje się cicho, pobłażliwie, ale nie w taki złośliwy sposób; bardziej jak mój tata, gdy rzucałam jakimś słabym dowcipem.
― Tak, ty. Michael, bez gwałtownych ruchów, chcę ze wszystkimi kulturalnie porozmawiać.
Wychylam się zza Morga- Boga. Zza Boga. Wychylam się zza Boga, żeby sprawdzić, jak się miewa mój niedoszły morderca, i... odkrywam, że zastygł. Tak samo, jak śnieg. Jakbyśmy znaleźli się w małym, ciepłym bąbelku bezpieczeństwa. Tyle, że poza nim życie dalej pędzi.
Ciekawie witam ten Nowy Rok. To jedno jest pewne.
― Stoję przed Bogiem i mam wrażenie, że to mnie bardziej powinno ruszać ― mamrocze Emery. Mężczyzna w białych ubraniach puszcza jej porozumiewawcze oczko, wcale nie urażony tym komentarzem, a to sprawia, że mojej przyjaciółce wyrywa się rozbawione charknięcie.
Brzmi jak ta gumowa świnka, którą kiedyś bawił się pies ciotki.
― To... my się wycofamy ― proponuje Gabi, ale zanim ma szansę postawić chociaż krok, Bóg unosi prawą dłoń na wysokość swojej twarzy.
― To nie będzie konieczne ― uznaje spokojnie. Nikt się z nim nie kłóci, i w sumie jakoś wielce mnie to nie dziwi. Zgaduję, że wszyscy chcą tkwić w jego towarzystwie jak najdłużej. A taki Desmond zdecydowanie nie odpuści wysłuchania reszty dramy, w którą się wpakowałam. ― Ale skoro mowa o wycofywaniu się... dlaczego ani razu tego nie zrobiłaś, Joyce? Nawet teraz. Wiedziałaś, o co tu chodziło.
Mruży badawczo powieki, czekając na jakąś reakcję z mojej strony, ale brakuje mi słów. Dlaczego się nie wycofałam? Bo musiałam chronić Alice. Bo wiedziałam, że Michael i tak by nie odpuścił, i prędzej czy później dostałby to, czego chciał. Równie dobrze mogliśmy po prostu mieć to z głowy.
― Bo ci zależało ― szepcze Bóg. Do mnie. Bóg do mnie szepcze. I robi to z podziwem. Może nawet wzruszeniem? Nie wiem, nie jestem pewna. ― Bo masz dobre serce.
Lucyfer gwałtownie wciąga powietrze przez nos. Poprawia uścisk na mojej dłoni, przestępując nerwowo z nogi na nogę, i robi to w taki sposób, żeby znaleźć się jak najbliżej mnie, chociaż jego ojciec nawet na niego nie zerka.
...no dobrze, to pierwsze stwierdzenie to prawda. Drugie, jednakże...
― Nie jestem dobrą osobą ― wyduszam wreszcie. Głos mam ochrypły i boli mnie gardło. Jakbym nie tylko płakała przez ostatnie kilka godzin; brzmię tak, jakbym wydzierała się w niebogłosy jeszcze dłużej. ― Jestem zazdrosna, wkurzam się o byle co, obgaduję ludzi za ich plecami, kiedy zajdą mi za skórę. Kłócę się z matką bez przerwy, oceniam życie ciotki, chociaż sama jestem żałosnym przypadkiem. I jestem chciwa.
Cała prawda. Nie do końca wiem, dlaczego to wszystko mówię, ale Alice wtula się we mnie z nowo odkrytą siłą. Jakby chciała mi bez słów przekazać, że wcale tak nie myśli. To miłe.
― Czyli, krótko mówiąc, jesteś człowiekiem.
Mówi to tak luźno. To brzmi jak fakt, którego powinnam być świadoma od zawsze. Co ciekawe, Bóg nie zwraca się do mnie w taki sposób, jakby uważał człowieczeństwo za zło. Wręcz przeciwnie. Ten tekst zabrzmiał jak... nostalgia.
Czy to aby na pewno jest ten sam typ, który zesłał tragedie na ludzi, bo mu się nie podobało to, co stworzył? Ile razy walił w nas resetem, żebyśmy zaczęli od nowa? Potop, Wieża Babel... pamiętam, jak w przypływie wściekłości szukałam informacji o ilościach zgonów, których Bóg był sprawcą.
Przerażało mnie to, do czego był zdolny. Robił to wszystko, bo mógł. Bo ludzie z wolną wolą nie spełniali jego oczekiwań.
Może dlatego jestem taka wściekła, kiedy znowu się odzywam.
― Tak! Jestem tylko człowiekiem!
Bóg uśmiecha się do mnie smutno, jeszcze bardziej zbijając mnie z tropu. Nic już nie rozumiem.
― To skąd pomysł, że jest w tym coś złego? ― pyta, a ja marszczę czoło. ― Michael, coś ty sobie wymyślił, synu? Zaraz o tym poważnie porozmawiamy.
Podczas gdy Bóg znowu zerka przez ramię na archanioła, ja patrzę na Lucyfera, szukając jakiegoś wsparcia. Posyła mi przepraszające spojrzenie, i mam wrażenie, że wolałby być teraz nawet na szczycie Mount Everest.
A ja myślałam, że spotkanie z moją rodziną w święta było straszną opcją.
― A póki co... miło jest wreszcie osobiście cię poznać, Joyce ― kontynuuje Bóg, i znowu łagodnieje, kiedy tylko się do mnie zwraca. Powiedziałabym ogólnie, że "z wzajemnością", ale nie jestem co do tego przekonana, więc milczę. A on przenosi wzrok na moją najbliższą przyjaciółkę. ― I Emery Spencer, wierna komentatorka służąca radą. Przyznam wam szczerze: nie spodziewałem się, że jednak podążycie tą ścieżką.
Emery wygląda tak, jakby ktoś przyłożył jej w twarz. Mruga powiekami nerwowo, aż wreszcie mamrocze:
― Że słucham?
Tak, ja też analizuję to, co usłyszałam. Ostatnie zdanie w szczególności. Dlatego doskonale rozumiem reakcję Lucyfera. On kiedyś mi już o tym opowiadał.
― Mówiłem ci, Joy ― cedzi przez zaciśnięte zęby. I chociaż Bóg stoi centralnie przed nami, nadal nie patrzy na Diabła. ― Mówiłem. To zawsze jest tylko iluzja wyboru.
...bo wszystko jest z góry zaplanowane.
― Nie ― kłóci się o swoje Bóg. ― Istniało wiele opcji. Wszystko mogło pójść w innym kierunku. Jedną ze zmiennych mogło być wasze spotkanie w Bubble. Nie miałem pewności, czy w ogóle na siebie wpadniecie. Albo taki cyrograf. Joyce mogła odmówić, ale tego nie zrobiła. Zadziałała wolna wola. Ja nie przyłożyłem do tego ręki. Jedyne, co mnie nieco rozczarowało, to twoje imię.
Potrząsam głową, skołowana. Za dużo się dzieje. Nie nadążam.
― Moje imię?
― Grace ― tłumaczy mi cierpliwie Bóg. Aż się wzdrygam. ― Byłoby o wiele bardziej wymowne. Dobrze, że Cathy dorzuciła od siebie to piękne "Lucille".
Rozchylam usta, bo chociaż podświadomie wiem, że nie powinna mnie dziwić jego wiedza absolutna, to i tak jestem w niemałym szoku. Desmond mnie kiedyś w identyczny stan wprowadził, jak wspomniał dziadka Thaddeusa.
― Zaplanowałeś to? ― pyta nagle Lucyfer, i jego ojciec wreszcie zaszczyca go spojrzeniem. Wyjątkowo przyjemny ten kontakt nie jest, bo Bóg wpatruje się w Diabła ze swego rodzaju politowaniem. ― Co to miało być? Test? Widziałeś, co się tutaj działo! I pozwoliłeś na to wszystko?!
― Powiedzmy, że kierowała mną prosta, ludzka nadzieja.
― Na co?!
― Że się dogadacie. Po prostu. Po ludzku.
Zastygam. Dlaczego te słowa są takie... cholernie potężne?
― Liczysz na to, że problemy całego świata rozwiążą się właśnie w ten sposób? ― Nie wiem, skąd we mnie taka odwaga, żeby zadawać tego typu pytania, ale gdzieś w tle Peggy odrobinę za głośno przełyka ślinę.
Domyślam się, że wkraczam na jakieś średnio bezpieczne terytorium, ale przed chwilą prawie umarłam, więc w sumie mało mnie to rusza.
Bóg znowu splata dłonie za plecami, posyłając mi pełen zrozumienia uśmiech.
― Joyce, to jest wasz świat. My, byty... starożytne i zapomniane... mamy jedynie przyjemność współistnieć w nim razem z wami. Niektórzy lubują się w bliskości z waszym gatunkiem, a inni uważają to za absolutnie niepotrzebne, więc trzymają się z daleka. Uwierz mi, że czasy naszej świetności przeminęły już dawno. Zostawiliśmy to w waszych rękach.
...byty starożytne i zapomniane. To takie ciekawe stwierdzenie.
W głowie mam teraz taki kocioł, że nie wiem, na której myśli powinnam skupić się w pierwszej kolejności. Niby wiem, że jest ich więcej ― Lucyfer nie raz wspominał o Zeusie, Lokim albo reszcie znajomych z innych panteonów. Bóg po prostu wydaje się tak istotny, bo jest absolutnie wszędzie.
Peggy kiedyś śmiała się, że "chrześcijaństwo zdominowało rynek pracy", i wtedy uważałam to za ciekawy tekst, którego mogę użyć w książce, ale myślałam nad nim długo i namiętnie. W końcu doszłam do wniosku, że to po prostu szczera prawda.
― Ale... nie żal ci patrzeć, jak ten świat... ― Emery próbuje coś wydukać. Ma problem nie dlatego, że gada z Ojcem Wszechmogącym; najzwyczajniej brakuje jej słów. Wiem o tym, bo potrafię rozpoznać, kiedy wypowiada się w obawie o coś.
Bóg przymyka na moment powieki. A kiedy otwiera oczy, posyła Emery rozżalone spojrzenie i smutny uśmiech.
― Zawsze. Bez przerwy. Ale macie wolną wolę. To są wasze decyzje, Emery. Wasze. Nie musiałaś jej wspierać przez cały ten czas, prawda? ― pyta, przelotnie wskazując na mnie delikatnym ruchem głowy. Em wywraca oczami. Wywraca oczami przed Bogiem. Ta baba mnie wykończy. ― I nie myśl sobie, że twoja znajomość z Peggy przeszła bez echa, bo ja wiem wszystko.
W sumie, to pocieszające, że nie tylko ja mam przerąbane pod tym względem. Nie to, że Emery jakoś się tą sprawą przejmuje, bo parska cicho, unosząc ręce w przepraszającym geście.
― ...jeny, sorki, że w ogóle chciałam zapytać...
― Nie przepraszaj świata za swoje istnienie.
O ile jak dotąd przypatrywałam się Emery i Peggy (ta druga nadal jest blada jak kartka papieru i kiedy Bóg wspomniał o jej związku z panią Spencer, trochę niebezpiecznie się zachwiała), o tyle teraz gwałtownie wracam spojrzeniem do Boga. Aż mi coś w karku strzela.
Myślę sobie, nie, kurwa, to tylko zbieg okoliczności, ale ten facet uśmiecha się zawadiacko pod nosem i pojmuję, że wcale się nie mylę. Musiał słyszeć tę jedną rozmowę. Może to spotkanie z panią Quinn tego jednego dnia też nie było przypadkowe.
...to tylko iluzja wyboru, tak?
― ...ty...
― Cóż, taka moja rola. ― Nawet nie mam szansy wyjaśnić, o co mi chodzi, bo Bóg śmieje się cicho pod nosem. Wygląda na dumnego z samego siebie. ― Być wszędzie.
Przypatruję mu się bliżej i w mojej głowie pojawia się taka mała, szalona myśl, że on i Lucyfer są do siebie nawzajem aż przerażająco podobni. Nie chodzi o wygląd zewnętrzny, tylko o manieryzmy. O sposób bycia. To, jak się wypowiadają, i jakie gesty i mimika towarzyszą wszystkim słowom.
― Ale... że co? ― Chorobliwa ciekawość Emery bierze górę, kiedy przyjaciółka stuka palcem w moje ramię. Alice też rzuca mi odrobinę zdezorientowane spojrzenie, a ponieważ wydaje mi się, że czuje się odrobinę zignorowana, przy okazji przesuwam kilka razy dłonią po jej plecach w kojącym geście.
― Pani Quinn powiedziała mi to samo ― odpowiadam w miarę powoli i spokojnie, chociaż serducho zaczyna mi na nowo przyśpieszać. Lucyfer wydaje z siebie pełen kpiny jęk. ― Tego dnia, jak podzieliłam się naszą kawą.
― Tak, ja ci nadal tej zdrady nie wybaczyłam, swoją drogą.
Wykończy mnie jej obojętność na sprawy duchowe, przysięgam.
― Em, nie teraz.
― I nie powiedziałbym, że w żaden sposób nie ingerowałem ― odzywa się znowu Bóg. Dalej się we mnie wgapia, jakbyśmy prowadzili jeszcze drugą rozmowę na jakimś metafizycznym poziomie. I ciężko mi jest to wyjaśnić, ale mam wrażenie, że to całkiem prawdopodobne. Ja po prostu nie zdaje sobie z tego sprawy, bo mój wątły, ludzki umysł tego nie pojmuje. ― Czasami lubię dawać pewnym osobom wskazówki.
Przysięgam, że przez ułamek sekundy znowu słyszę ten prosty dźwięk. Ten, który słyszałam w Piekle, w otoczeniu chłodu i ciemności. Nerwowo mrugam powiekami, wreszcie łącząc pewne kropeczki. To nadal nie jest pełny obrazek, ale zaczyna nabierać kształtu.
― Dzwoneczek ― szepczę na wydechu.
I to jest też ten wyjątkowy moment, w którym Lucyfer dogania mnie w tym skromnym śledztwie. Patrzy najpierw na mnie, potem na Boga, aż wreszcie znowu na mnie i Alice. Ciężko mi wywnioskować, co się teraz dzieje w jego głowie, ale wygląda na cholernie zdezorientowanego.
...on nie wierzy, że Ojcu na nim zależy. Nie wierzy, że zrobił coś z myślą o nim.
I zabija mnie to.
W odpowiedzi na moje podejrzenia o dzwoneczku-przewodniku, Bóg kiwa tylko powoli głową, mamrocząc pod nosem ciche "no właśnie".
― To... jak to wszystko rozwiążemy? ― wtrąca odrobinę nieśmiało Raphael. Nie pasuje mu to. On zwykle nie ma wątpliwości co do swoich wypowiedzi. ― Bez urazy, ale całość trochę się skomplikowała.
― Tak, to zdecydowanie ― zgadza się z nim Ojciec. Nie wygląda na przejętego. Obdarza nas wszystkim... troskliwym grymasem. ― Takiego zamieszania się nie spodziewałem. Jak już mówiłem, do ostatniej sekundy liczyłem na to, że jednak się dogadacie, ale w tej jednej kwestii sam popełniłem błąd. Uwzględniałem wolną wolę we wszystkich poprzednich równaniach, oprócz tego ostatecznego.
Mondy, na którego pada wymowne spojrzenie Boga, unosi ręce w geście niewinności.
― Ja się nie chciałem wtrącać ― informuje wszem i wobec, a Raphaelowi nie udaje się zdusić w sobie wkurzonego mruknięcia:
― Ale się wtrąciłeś.
A nie wiem, to problem? On się nie cieszy, że ja jednak żyję? Bo mi się wydawało, że jesteśmy przyjaciółmi.
Raph zdaje się wyczuwać na sobie moje oskarżycielskie spojrzenie, bo przywołuje na twarz odrobinę przepraszającą minę. Trochę tak, jakby bez słów chciał mi powiedzieć, że wcale nie jest zły na mnie, ani na Desmonda, tylko na fakt, że Mroczny Kosiarz w ogóle musiał interweniować.
Mondy załamuje ręce.
― No błagam, miałem jej pozwolić umrzeć?! ― pyta z wyrzutem, błądząc wzrokiem po wszystkich zebranych. ― Nie mam tego na rozpisce!
Bóg wzdycha ciężko z politowaniem.
― Masz.
Zapada przejmująca cisza, podczas której wszyscy przyswajamy chyba to proste zdanie. Każda głowa najpierw odwraca się w kierunku Boga, a potem, powoli, przekręca się w stronę Desmonda. Mężczyzna układa usta w dziubek, unosząc przy tym nieznacznie brwi, aż w końcu cmoka. Poddaje się. Wciska dłonie do kieszeni kurtki i odpowiada nonszalancko:
― No dobra, mam.
Szczerze? Ja już nie wiem, czy moje życie to słaba komedia, czy beznadziejnie poprowadzony dramat. Dlatego milczę. Stoję sobie w ciszy i kiwam tylko nerwowo głową. Mam w myślach takie głupie "a, no tak, spoko, normalka", ale wiem, że jeżeli tym rzucę, dostanę w łeb od Emery.
Bo to jest ta wiadomość, która ją ruszyła. Pojawienie się Boga? Luzik totalny. Info o tym, że prawie zeszłam z tego świata? No, to najwyraźniej przesada.
Z martwej ciszy wyrywają nas trzy głosy, należące do Em, Lucyfera i Alice, bo wszyscy razem, jak zgodny chórek, pytają głucho:
― Co?
― Miałaś tu zginąć ― mówi luźno Mondy. Także, tak. No, jak już mówiłam, spoko, normalka. ― Ale popatrzyłem na tego młotka i zmiękłem ― dodaje, wymownie łypiąc na Lucyfera spode łba.
Nie jest dobrze. Emery Spencer wybucha panicznym, nerwowym chichotem, i obawiam się, że kiedy to wszystko się skończy, to właśnie ona tego mrocznego typa w ramach podziękowania dobije gdzieś na boku. Nie to, że nie jest wdzięczna za uratowanie mi życia. Po prostu zdecydowanie w chwili obecnej Mondy'ego nienawidzi, bo ten nikomu nic nie powiedział.
...i ja też czuję się trochę nieswojo. Od kiedy wiedział? Od zawsze? Od momentu, w którym się poznaliśmy...?
Nasze spojrzenia się spotykają i mam wrażenie, że tej pierwszej nocy, kiedy on i Lucyfer zjawili się w moim mieszkaniu, Desmond nie bez powodu kazał mi się nad tym wszystkim zastanowić. Co on wtedy dodał? Że... nie powinnam podejmować decyzji zbyt pochopnie? Czy to było swego rodzaju ostrzeżenie, czy przyjacielska rada?
― Mondy. ― Zachwycone westchnienie Gabrielli już kompletnie wybija mnie z rytmu. Ja tu walczę z łzami, a ta przylepia się do swojego faceta z emotkami serduszek w oczach. ― Mondy, kochanie, jak ty mi teraz zaimponowałeś tym bohaterskim ratunkiem.
― To był drugi powód ― stwierdza z głupkowatym uśmiechem Mondy. ― Chciałem, żeby mnie kochano.
Gabriella przywala swojemu facetowi pięścią w ramię, aż ten krzywi się z bólu i odskakuje kawałek dalej, żeby nie ponowiła ataku.
― To by było na tyle z imponowania mi, po cholerę to dodawałeś?
― Taka moja natura.
― Wróć. ― Mimowolnie wzdrygam się na dźwięk głosu Lucyfera. I wydaje mi się, że większość obecnych to robi, bo przez kilka sekund mój mózg przypomina sobie, że to jest jednak Diabeł. Na zadowolonego nie wygląda. O, nie. Lucyfer jest wściekły. ― Ona miała tu zginąć? ― dopytuje.
Wypowiada się przerażająco powoli, dokładnie akcentując każde słowo. I wgapia się w Desmonda, który zaciska usta w cienką linię i kiwa powoli głową. Robi to z taką niewymuszoną skruchą.
― Wiesz, że nie mogłem nic powiedzieć ― przypomina cicho. A Lucyfer zaciska zęby i odwraca wzrok; tylko po to, żeby skupić go na mnie i wtulonej we mnie Alice.
― Zaburzony został porządek rzeczy ― odzywa się znowu Bóg, ale nie umiem zmusić się do tego, żeby zerwać kontakt wzrokowy z Lucyferem. ― Trzeba tę sprawę rozwiązać.
― Ja wiem, ja wiem ― jęczy żałośnie Mondy. ― Koniec mojej roboty. Czas odłożyć kosę na kamień.
― Musimy ci znaleźć zastępcę.
A to akurat nas interesuje. Mnie i Lucyfera. Obydwoje zerkamy pytająco na Boga, a ja zauważam, że Diabeł zdecydowanie nadal nie jest w nastroju na rozmowę ze swoim Ojcem. W ogóle wygląda tak, jakby miał ochotę wyprosić tego faceta ze swojego hotelu.
― Chyba mam jednego chętnego, który powinien nauczyć się czegoś o ludzkich istnieniach ― dodaje Bóg. Zajmuje mi to chwilę, ale wreszcie pojmuję, o kogo mu chodzi, bo... wszyscy zerkamy na Michaela.
I zapada taka cholernie niezręczna cisza. Taka, której nikt nie ma odwagi przerwać, póki Raphael nie odchrząkuje ostentacyjnie. Jego Ojciec uśmiecha się do niego wymownie, nieznacznie unosząc lewą brew, jakby dosłownie zachęcał mężczyznę do odezwania się.
― ...to jest nadal archanioł ― wydusza wreszcie Raph.
No, tak. Jasne. Jak się zdegraduje jednego z nich i da mu się prawdziwą robotę, a nie taką ludzką, którą można ogarnąć pstryknięciem palców, to skąd wiadomo, czy wszystkich to nie spotka?
Gabi przygryza mocno dolną wargę, i widać, że w oczach błyszczy jej właśnie takie zmartwienie, ale... nie odzywa się. Splata dłonie za plecami i wbija spojrzenie w posadzkę pod swoimi stopami, bo udało jej się rozkopać śnieg czubkiem buta.
― Przez eony żył jako archanioł ― uznaje spokojnie Bóg. ― Wśród ludzi, tak, jak poprosiłem. I niczego się nie nauczył. Teraz sam go przypilnuję.
― Ojcze, ty chyba nie mówisz poważnie.
― A wyglądam, jakbym żartował? ― To pytanie zostaje zadane tak poważnym tonem, że żadne z nas nie ma już wątpliwości. Przez kilka sekund robi się wręcz nieprzyjemnie, ale Bóg prędko przywołuje na usta ten ciepły uśmiech, który widziałam już kilka razy w przeciągu ostatniego kwadransa. ― Nie to, że nie umiem, lubię dobre komedie. Taki wygląd wybrałem nie bez powodu.
― Pasuje ci.
Podziwiam. Podziwiam Peggy A. Flair za odwagę, bo mi jej w tym momencie zaczyna brakować. Może adrenalina wreszcie ze mnie schodzi, i to tak całkowicie.
Co ciekawe, Bóg posyła Peggy promienny grymas, a oczy błyszczą mu jak małemu dziecku na widok choinki w święta.
― Dziękuję, też tak uważam.
― Tak czy inaczej, miałem powody ― zauważa Desmond. Przestępuje nerwowo z nogi na nogę, jak taki gówniarz przyłapany na gorącym uczynku, co to się musi ze swoich grzeszków matce tłumaczyć. Komedia. ― Była umowa, no nie? Są zasady. Mieli nie krzywdzić ludzi, chyba, że na twój wyraźny rozkaz. Ja tu twojej ingerencji nie wyczułem. I nie o Joyce, ale o młodą mi chodzi. ― Bóg skina głową. Milutko. Czyli jednak nie chcą, żeby moja siostra przedwcześnie zeszła z tego świata. Fajnie. ― Dobrze, w takim razie przejdę do konkretów, skoro już wszystko sobie wyjaśniliśmy. Jako, że jestem głównym sprawcą problemów, ale też i największym bohaterem dnia...
― Szanuj moje oddanie.
Aż podskakuję w miejscu, bo kompletnie zapomniałam o Peterze. Typ sobie przysiadł na murku przy krawędzi i tkwi tam z nosem w komórce; znaczy, teraz podniósł znad niej wzrok, żeby wbić urażone spojrzenie w Desmonda.
A ten nie jest w nastroju na rozmowę z Klucznikiem, bo wytyka go wrednie palcem.
― Stul pysk, nie do ciebie mówię ― ostrzega, zaraz potem uspokajając się odrobinę, gdy wraca skupieniem do Boga. ― Czy mogę mieć prośbę? ― Kolejne kiwnięcie głową ze strony Najwyższego sprawia, że Mondy szczerzy się jak głupi do sera. ― Super. Ja odłożę kosę, jak Karol zejdzie z tego świata.
Lucyfer przymyka powieki, załamany, a Gabriella wywraca oczami z takim zaangażowaniem, że nie zdziwiłabym się, gdybyśmy już na wieki wieków zmuszeni byli obserwować tylko białka jej gałek. Przerażająca wizja, jak mam być szczera.
― Mondy, Chryste... ― mamrocze Gabi.
Desmond wpada w minimalną panikę, bo jego gestykulacja staje się aż nazbyt chaotyczna.
― Co?! Mam priorytety! Został mi on i Camilla, a potem mogę iść na emeryturę, bo taplam się w tym bagnie od początku istnienia i wiecie, co?! Starczy mi! Chcę siedzieć w Paryżu i zajadać croissanty.
Emery nie wytrzymuje. Zresztą, nie tylko ona, bo razem z Peggy wybuchają debilnymi rechotami. Zerkam kątem oka na Alice i odkrywam, że nawet ona uśmiecha się pod nosem, ale chyba czuje się trochę głupio z tym, że mogłaby drwić sobie w taki sposób z tak ważnej postaci, jak Śmierć.
Bóg, co ciekawe, też wydaje się być tą prośbą ze strony Desmonda rozbawiony, chociaż uparcie stara się stłamsić w sobie śmiech.
― Biorąc pod uwagę twoje zaangażowanie w całą sytuację, mogę przystać na tę propozycję ― odpowiada Ojciec. Mondy zaciska dłonie w pięści w zwycięskim geście, ku niezadowoleniu Gabrielli. Idę o zakład, że jak to wszystko się już skończy, to ta kobieta nie da mu żyć. ― Będę miał czas, żeby... rozmówić się z Michaelem. Co do was, moi mili... nic nie stoi na przeszkodzie, żebyście wrócili do dawnego rytmu.
...a, chwila, bo on mówi do nas. Znaczy, do mnie i Lucyfera. W głównej mierze. Bo zerka też ukradkiem na Peggy i Emery; dopiero teraz zauważyłam, jak mocno trzymają się za ręce i jak blisko siebie stoją.
Ależ ja jestem samolubną idiotką, matko.
― Dobra, niby tak mówisz, ale... jest jedna taka rzecz, z którą możemy mieć problem ― zauważam. Chryste, brzmię okropnie. Głos dalej mi drży i łamie się w beznadziejnych momentach; mam wrażenie, że jestem słabym nagraniem przepuszczonym przez jakiś żałosny filtr na TikToku. Bóg wpatruje się we mnie pytająco, więc spieszę z wyjaśnieniami:
― Czas. Gdybyś nie zauważył, nie każdy tutaj jest nieśmiertelny.
― Długowieczny.
Długowieczny, powtarzam sobie w myślach. On mnie poprawił. Nie zaprzeczył. Nie pociesza mnie. Po prostu mnie poprawił.
― ...słucham?
― Nic nie trwa wiecznie, Joyce. ― Mówi do mnie tak, jak... jak mama, kiedy byłam malutkim dzieckiem i straciliśmy naszego pierwszego psa. To było tak dawno temu, ale pamiętam jej łagodne tłumaczenia. ― Sam to tak zaprojektowałem. Wszystko musi mieć początek i koniec. Jak każda dobra historia. Ten świat też kiedyś zniknie.
― I... co wtedy?
W tle Emery wyrywa się z krótkim "no jebnie to jebnie, na chuj drążysz". Inaczej: jestem pewna, że właśnie to chce powiedzieć, bo za dobrze ją znam, ale ledwo ma szansę wyrzucić z siebie pierwsze cztery słowa, bo Peggy przywala jej z obcasa prosto w wierzch stopy.
Bolesne. Ale skuteczne.
Co innego, że Bóg zdecydowanie też zdaje sobie sprawę z tego, co mógłby usłyszeć, a na urażonego nie wygląda.
― Wielka tajemnica wszechświata, co? ― śmieje się cicho z ojcowską czułością. ― Dowiecie się. Pewnego dnia. Mogę jedynie zdradzić... nieco poetycko... że w pewnym sensie wszyscy znowu się spotkają.
Alice pociąga rzewnie nosem, i dociera do mnie, że zaczęła płakać. Znowu mocniej ją do siebie przyciskam, kilka razy pocierając dłonią jej ramię.
― Ale do tego momentu zostało wam jeszcze wiele, wiele lat, a ja przecież nie bronię nikomu podpisywać pewnych umów ― kontynuuje na wydechu Bóg, i znowu zajmuje mi to kilka sekund, nim w pełni pojmuję, co ten facet insynuuje. Wbijam zszokowane spojrzenie w Lucyfera, licząc na to, że on mi tu cokolwiek wyjaśni, ale wygląda na tak samo zaskoczonego, co ja. ― W końcu po to dałem wam wolną wolę. Szkoda, że niektórzy zrozumieli to tak późno, a niektórzy... nie zrozumieli tego wcale.
Najpierw patrzy na Lucyfera, który woli skupić się na mnie. Diabeł całuje mnie w czubek głowy, więcej nie zerkając w stronę swojego Ojca, a ten... spogląda prosto na Michaela, kiedy kończy wypowiedź. Nie trwa to długo; pstryka palcami, a archanioł znika.
I zgaduję, że w najbliższym czasie się z nim już nie spotkamy. Wzdycham sobie cicho z ulgą. To szalone, że trzymam się Diabła tak, jakby miał mnie zbawić, a boję się kogoś takiego, jak Michael.
― Tylko tego chciałem ― mówi dalej Bóg, uśmiechając się smutno do mnie i Lucyfera. ― Żebyście wszyscy pokochali ludzkość tak, jak ja nauczyłem się ją kochać.
― Mimo wad i grzechów? ― dukam niepewnie. Bóg wydaje mi się być niezwykle zadowolony z tego, co słyszy, a może po prostu cieszy go fakt, że będzie mógł ten temat rozwinąć.
― Joyce, z czego powstawałoby piękno, jeżeli nie z błędów...?
Wpatruję się w niego z niedowierzaniem. Próbuję wyryć sobie te słowa w pamięci, bo z jakiegoś powodu wydają mi się być jedną z najważniejszych rzeczy, które w życiu słyszałam.
― Nie przejmuj się ― pociesza mnie cicho Bóg. ― Mi też trochę zajęło, zanim w pełni to pojąłem. I tak, ja też wiele razy się pomyliłem. ― Mrużę delikatnie powieki, rzucając mu podejrzliwe spojrzenie. Słyszał, jak sobie myślałam o potopie i tym podobnych...? ― Nadal to robię. W końcu... jak wy to mówicie? Ah, tak. Mylić się jest rzeczą ludzką. Prawda, synu?
Zwraca się do Lucyfera i tym razem Diabeł nie ucieka od kontaktu wzrokowego z tym facetem. Co prawda nie brzmi też tak, jakby go ta sytuacja wielce cieszyła, ale czy jest przy tym niegrzeczny? Nie. Bardziej... rozżalony.
― ...byłem zły. Byłem na ciebie wściekły ― przyznaje Lucyfer. ― Dawno temu.
― A potem zrozumiałeś, że "mylić się jest rzeczą ludzką"?
― A ty stworzyłeś ludzi i nas na własne podobieństwo ― potwierdza pewny siebie Lucyfer. Znowu poprawia uścisk na mojej dłoni, jakby chciał w ten sposób zapewnić, że cała ta sytuacja nic między nami nie zmienia. ― Tak. Uczę się. Może powoli, może nie do końca tak, jak oczekiwałeś, ale naprawdę się uczę. I lubię tu być. Peter może sobie stać przy bramie po kres istnienia, a ja wolałbym jeden jej pocałunek zamiast wieczności.
Moje usta wyginają się w żałosną podkówkę. Broda mi drży i naprawdę zaraz się poryczę, bo chociaż Lucyfer nie patrzy na mnie podczas tego wyznania, to wiem, że mówi szczerze. I wcale nie przesadza. Skąd? Nie mam pojęcia. Po prostu to czuję. Głupie i naiwne, ale jeszcze jakiś czas temu nigdy nie pomyślałabym, że zakocham się w kimś takim, jak on.
A jednak.
― ...się poryczę ― komentuje wrednie Emery. Kącik ust Lucyfera drga nieznacznie, a Bóg potrząsa głową z rozbawieniem, gdy Peggy syczy wściekle przez zaciśnięte zęby:
― Zamknij się, albo to ja cię zamknę.
― Podsumowując: podejmujcie dalej własne decyzje ― odzywa się znowu Najwyższy, chyba tylko po to, żeby nie doszło tu do żadnych rękoczynów. ― A ja dopilnuję, żeby już nikt w nie nie ingerował. No, to komu w drogę, temu czas. ― Klaszcze i zaciera dłonie, ale jeszcze nie znika. Czeka chwilę, aż wreszcie dodaje zaczepnie:
― Chyba, że ktoś jeszcze ma jakieś zażalenia.
Peter podrywa się ze swojego miejsca na murku, podnosząc rękę. Jakby był na lekcji w szkole i zgłaszał się do odpowiedzi.
― Ja, tak w sumie ― przyznaje. Macha telefonem na wysokości swojej twarzy. ― W Candy Crush Soda też skończyły mi się poziomy. Mógłbyś coś z tym zrobić...?
Rozlegają się zażenowane jęki; szczególnie wśród archaniołów i innych wyjątkowych bytów. Wliczam w to Emery, bo ona sama w sobie jest, skubana, nie z tego świata.
― Poważnie? ― parska zirytowany Raphael.
I to jest ten moment. Ten, w którym wszyscy milkniemy, bo to Peggy Flair ze śmiertelnie poważną miną uznaje:
― Nie, nie, on ma tu akurat rację, mi też się skończyły. Da się coś tu zdziałać?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top