16━━THE DAY MY GRANNY PROBABLY WROTE ME OUT OF HER WILL.

Jak wyznać Diabłu, że gdyby zaszła taka potrzeba, byłabym gotowa zrobić dla niego absolutnie wszystko?

Trzymam dłoń na klamce drzwi wejściowych, nieprzygotowana na to, żeby znowu spojrzeć Lucyferowi w oczy. Wgapiam się tępym wzrokiem w drewno, starając się odgadnąć, czy on w ogóle ma ochotę ze mną rozmawiać. Nie wiem nawet, od czego zacząć całą tę dyskusję.

― Joyce?

Po tonie jego głosu stwierdzam, że martwi go moje zachowanie. I wcale się nie dziwię. Sama tak do końca nie ogarniam, co wyrabiam. Odwracam się powoli w stronę wnętrza mieszkania, niemal natychmiast napotykając uważne spojrzenie Lucyfera. Omiata analitycznym wzrokiem całą moją sylwetkę, jakby z samego patrzenia chciał wywnioskować, z jakim problemem się teraz użeram.

― Nie musisz zostawać, jeżeli nie chcesz ― zaczynam na wydechu. Wymijam fotel, w którym siedzi, i naprawdę staram się przy tym na niego nie zerkać. Łapię za kubek z resztkami kawy i opadam ciężko na kanapę, krzyżując na niej nogi. ― Chcę tylko, żebyś wiedział, że jesteś tu mile widziany bez względu na wszystko.

Nie zamierzam go do niczego zmuszać, ale tym razem to ja jestem tą samolubną i jestem gotowa się modlić, żeby jednak nigdzie nie zniknął. Mam dziwne wrażenie, że nie zasnę dzisiaj, jeżeli nie będę miała pewności, że on jest gdzieś w pobliżu.

― ...chcę zostać. O ile ci to nie przeszkadza.

W życiu nie spodziewałabym się, że kiedykolwiek usłyszę tyle niepewności w głosie samego szatana. Tego, który teraz wpatruje się we mnie z nieukrywaną nadzieją. Uśmiecham się do niego słabo, potrząsając delikatnie głową, żeby zapewnić, że nie mam absolutnie nic przeciwko jego obecności.

Kąciki ust Lucyfera też nieznacznie się unoszą. Dopijam spokojnie kawę, proponując, że mogę pościelić mu w sypialni Emery, bo zdecydowanie nie będzie miała nic przeciwko. Odmawia. Uznaje, że najpewniej i tak nie zaśnie, więc nie ma sensu, żebym się z tym męczyła.

― Dlaczego w ogóle to zrobiłaś?

Zadaje to pytanie cicho, jakby tak naprawdę wcale nie chciał poznać odpowiedzi, i to po kilku minutach milczenia między nami. Mam wrażenie, że to nie jest ten sam facet, który jakiś czas temu pojawił się w mojej sypialni z cyrografem w dłoni i szelmowskim uśmiechem na ustach.

Po tym mężczyźnie nie ma już śladu. Serce mi pęka, bo on wygląda tak, jakby po prostu się poddał. Siedzi na fotelu, pochylony do przodu; łokcie ułożył na kolanach, a palce obydwu dłoni zanurzył w potarganych włosach. I chociaż patrzenie na niego w takim stanie dosłownie przyprawia mnie o fizyczne cierpienie, to... nie potrafię oderwać od niego wzroku.

― Ryzykowałaś wszystkim ― kontynuuje Lucyfer, a do mnie dociera, że nie odzywałam się o kilka sekund za długo. Ostrożnie odstawiam pusty kubek po kawie na stolik. ― ...dla mnie. ― Parska gorzkim śmiechem, jakby ta realizacja dogoniła go dopiero teraz. ― Po co?

Bo wydaje mi się, że nikt nigdy wcześniej się tego nie podjął. Bo się w tobie zakochałam, chociaż wiem doskonale, że to jest ostatnia rzecz, którą powinnam w życiu zrobić. Bo na to zasługujesz. Bo nie chcę, żebyś dalej myślał, że jesteś sam. Bo cię potrzebuję. Bo nie mogę dłużej bezczynnie siedzieć i patrzeć, jak rujnujesz sam siebie przez to, jak bardzo się nienawidzisz.

Przesuwam się na kanapie bliżej niego, mając nadzieję, że to wywoła jakąkolwiek reakcję z jego strony, ale ani drgnie. Bierze tylko głęboki, przepełniony zmęczeniem oddech.

― Nie jestem tego wszystkiego wart ― dodaje jeszcze. Głos mu się łamie, i w moim przypadku dzieje się to samo, kiedy szepczę jego imię. Zbiera mi się na płacz, bo on nadal nie zamierza się ruszyć.

Mam tego dość.

Podrywam się z miejsca, tylko po to, żeby paść na kolana przed Lucyferem. Łapię go za nadgarstki, po chwili przesuwając ręce tak, żeby zacisnąć palce na jego dłoniach. Wreszcie udaje mi się go całym zamieszaniem zaskoczyć, ale cieszę się tym tylko zaledwie przez ułamek sekundy, bo wtedy nasze spojrzenia się spotykają.

Oczy ma zaczerwienione, a zwykle intensywny, błękitny odcień jego tęczówek wydaje mi się teraz taki... wyblakły. Jak wtedy, w Piekle. Życie dosłownie ze mnie ucieka, ale znajduję w sobie wystarczająco dużo siły, żeby uśmiechnąć się do niego czule. To niby smutny grymas, bo dobija mnie jego stan, ale chcę, żeby wiedział, jak bardzo mi zależy.

Wpatruje się we mnie tak, jakby nie wierzył, że jestem prawdziwa, gdy drżącymi palcami lewej dłoni odgarniam mu z czoła kilka niesfornych kosmyków.

― Zrobiłam to, bo mi na tobie zależy ― wyznaję, roztrzęsiona. Lucyfer rozchyla usta, żeby coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili się rozmyśla, więc korzystam z okazji, żeby dodać coś jeszcze. Coś oczywistego. ― Zrobiłam to, bo tego potrzebowałeś.

W oczach szklą mu się łzy, i kiedy tylko ten fakt do niego dociera, odwraca wzrok, mocno speszony. I chociaż w pierwszym odruchu zdecydowanie chce to zrobić, to jednak nie ucieka. Głównie dlatego wyrywa mi się ciche westchnienie pełne ulgi.

― Desmond miał rację ― uznaje wreszcie. Skupia się na naszych złączonych dłoniach. Mrużę powieki w niemym niezrozumieniu, szczerze tym tekstem zainteresowana. Już mam pytać, o co mu dokładnie chodzi, ale Lucyfer spieszy z wyjaśnieniami:

― Sam jestem swoim największym wrogiem.

...napisałam coś podobnego. Nie potrzebowałam do tego rozmowy z Mrocznym Kosiarzem, bo zanim do tego doszło, zdążyłam już wyciągnąć własne wnioski na temat Lucyfera.

Odpycha od siebie każdego, kiedy uczucia zaczynają go przerastać, i wcale nie wynika to z tchórzostwa, tylko z tego, że za bardzo mu zależy. Błędne, tragiczne koło ― krzywdzi wszystkich swoim zachowaniem, chcąc ich chronić, chociaż właśnie tego stara się uniknąć.

Może mieć wszystko. I to jest właśnie jego największe przekleństwo; nigdy nie uwierzy, że zasługuje na cokolwiek dobrego.

Mocniej zaciskam palce na jego dłoniach. Boję się, że lada chwila znowu wbije sobie do łba jakąś głupotę i po prostu zniknie. Tym razem ― na zawsze. Zwariowałabym, gdyby mi to zrobił.

― Cieszę się, że tu jesteś ― szepczę na wydechu, puszczając w niepamięć to, o czym jak dotąd rozmawialiśmy. Atmosfera i tak jest już ciężka. To wszystko wykończyło i jego, i mnie. Chwila zapomnienia dobrze nam zrobi, a do tych istotnych spraw zawsze możemy wrócić.

Lucyfer wreszcie znowu na mnie spogląda, wyraźnie zaskoczony tym prostym wyznaniem z mojej strony. Posyłam mu zmęczony uśmiech, jakbym chciała go zapewnić, że się nie przesłyszał.

Odchrząkuje niezręcznie, bawiąc się moimi palcami. Lada chwila pewnie rzuci mi jakimś głupim argumentem i zwieje. A ponieważ jestem zdesperowana, żeby go zatrzymać, no i zdecydowanie dalej trzyma mnie przerażenie i wycieńczenie, niezbyt zastanawiam się na tym, co robię.

Podnoszę się odrobinę, żeby sięgnąć ustami jego twarzy, i składam długiego całusa na jego policzku. Ani drgnie. Mam wrażenie, że ten gest zamienił go w cholerny posąg.

― Pójdę wziąć prysznic, ale ty tu zostań ― powtarzam błagalnym tonem, raz po raz czule przejeżdżając kciukami po jego policzkach. ― ...proszę.

Kiwa ledwo zauważalnie głową po dłuższej chwili zawahania. Chyba nie do końca wie, co powinien zrobić z rękami, a to jest do niego co najmniej niepodobne. Palce prawej dłoni zaciska na moim lewym nadgarstku, i z początku chce zbliżyć drugą rękę do mojej twarzy, ale zmienia zdanie i powtarza ten poprzedni ruch.

...wystarczyłoby naprawdę niewiele, żeby go pocałować. I wydaje mi się, że on... albo myśli o tym samym, albo doskonale wie, co mi chodzi po głowie, bo rzuca na wydechu:

― Nie rób sobie tego, Joy.

Problem polega na tym, że bardzo chcę. Nie mam pojęcia, jak sobie z tym głupim pragnieniem poradzić, bo to nie jest najwyraźniej ani czas, ani miejsce na tego typu wyskoki i powinnam o tym wiedzieć. Ten medal ma jednak dwie strony. Nie zamierzam niszczyć tego, co jakimś cudem się między nami pojawiło.

Robi mi się głupio. Uderza we mnie taka szalona myśl, że może on wcale nie chce tego tak mocno, jak ja. Odsuwam się więc od Lucyfera, zawstydzona.

I wmawiam sobie uparcie, że wcale nie próbował mnie przy sobie zatrzymać, kiedy decyduję się uciec do łazienki, żeby wziąć prysznic.

Pod którym spędzam zdecydowanie za dużo czasu, swoją drogą. Po całym tym zimnie, którego doświadczyłam w Piekle Lucyfera, gorąca woda jest niczym zbawienie, a i tak nadal mam wrażenie, że nie rozgrzewa mnie tak, jak powinna. Może i wspomnienia z tego przeklętego miejsca są niczym skryte za mgłą, ale nadal czuję morderczy chłód, który rozszedł się po całym moim organizmie, kiedy zacisnęłam palce na klamce gabinetu Diabła.

Aż wzdrygam się na samą myśl o tym. I przysięgam, że ― pomimo niebezpiecznie wysokiej temperatury wody ― gęsia skórka pojawia się na każdym skrawku mojego ciała.

Suszę włosy. Nadal jest mi zimno. A kiedy wracam do salonu, przebrana w starą koszulkę ze Stitchem i krótkie spodenki, marzę już tylko o tym, żeby zakopać się pod kołdrą; póki nie zatrzymuję się w pół kroku, napotykając spojrzenie Lucyfera. Uśmiecha się do mnie słabo, rozkładając powoli dłonie, gdy mówi:

― Nie uciekłem. Pierwsze spore osiągnięcie.

Zaciskam usta w cienką linię. Gdyby nie to, że przemawia przez nas zmęczenie, najpewniej żadne z nas nie musiałoby zwalczać rozbawionego uśmiechu. Bałam się, że zrobi się między nami niezręcznie, ale nic takiego się nie dzieje, bo nadal czuję się przy nim bardzo komfortowo. Nawet, kiedy tylko w piżamach kręcę się jeszcze chwilę po mieszkaniu, zmywając miski i kubki po sobie i Emery.

― ...mam pytanie ― rzucam niedługo potem, kiedy już zmierzam w stronę sypialni.

W święta zapewniał mnie, że to jedno mogę zrobić zawsze i wszędzie; zapytać o wszystko, co tylko chcę. I chyba on też o tym myśli. O tym jednym wieczorze, podczas którego w pewnym sensie wyznał mi wszystko, co czuł, a ja nie potrafiłam odwdzięczyć mu się tym samym. Nie byłam na to gotowa.

Teraz chyba jestem.

― Słucham uważnie, mistrzyni.

Fakt, że nadal mnie tak nazywa, chociaż zerwał kontrakt i nie dostał z mojej strony żadnego zapewnienia, że książka o nim zostanie ukończona, w jakiś dziwny sposób dodaje mi trochę odwagi. Biorę głęboki wdech, podnosząc na niego spojrzenie. Przestępuję nerwowo z nogi na nogę, a potem pytam:

― Czy po tym, co przeżyliśmy w święta, naprawdę uwierzyłeś, że mogłabym chcieć kogokolwiek innego?

Poważnieje. Między jego brwiami pojawia się mała zmarszczka; świdruje mnie uważnym spojrzeniem, jakby tylko czekał, aż się wycofam. Rozchyla usta, szykując się do odpowiedzi, ale jednak rezygnuje.

Dlatego to ja kontynuuję wypowiedź.

― Próbowałam... próbowałam zebrać się na odwagę. W samochodzie, w drodze powrotnej, ale stchórzyłam, bo dopadło mnie multum wątpliwości. A potem zgodziłeś się na warunki Michaela.

― Joy, nie musisz tego robić ― szepcze niepewnie, powoli podnosząc się z fotela. Potrząsam przecząco głową. Okej, ja nie odpowiedziałam mu wtedy równie szczerymi wyznaniami, ale przynajmniej nie wmawiałam mu, że jego uczucia nie istnieją, albo nie są tym, za co je uważa.

Nie mówię mu tego wszystkiego z litości.

― Jeżeli nadal czujesz do mnie to, co czułeś kilka dni temu, kiedy zerwałeś naszą umowę, to chcę, żebyś wiedział, że wszystkie emocje, o których czytałeś w mojej nieskończonej jeszcze książce, to były tak naprawdę moje osobiste uczucia ― dodaję szybko. Trochę plączę się we własnych słowach, bo bardzo się stresuję; tym bardziej, kiedy Lucyfer podchodzi bliżej. Robi to powoli, jakby bał się, że przestraszy mnie swoją bliskością, a to jest to, czego pragnę teraz najbardziej. Dlatego spotykam się z nim w połowie drogi. ― Zmieniłam kilka szczegółów, tak, ale opisywanie ciebie i tego, co się z tobą łączyło, przychodziło mi z taką łatwością, bo nie musiałam się nad tym zastanawiać.

― Joy, ja...

― Nie miałabym nic przeciwko, gdybyś to ty był spełnieniem mojej ostatniej prośby o odwzajemnioną miłość.

Sama nie wierzę, że jednak to z siebie wyduszam, ale kiedy tylko to robię, czuję się tak, jakby wielki ciężar spadł mi z serca. Lucyfer łagodnieje. Wpatruje się we mnie z niedowierzaniem, ale jest w jego oczach coś jeszcze, kiedy wreszcie muska opuszkami palców mój policzek, po chwili przyciskając do mojej skóry wnętrze całej dłoni.

To niesamowite. Wreszcie robi mi się ciepło. I nakręca mnie to jeszcze bardziej.

― Po prostu nie potrafiłam uwierzyć, że ktoś taki, jak ja, mógłby ci wystarczyć ― mamroczę niewyraźnie. Ciężko mi się skupić, i po części to na pewno wina jego ostrożnego, czułego dotyku. Nadal pachnie tak dobrze. ― Bo jestem tylko człowiekiem.

Lucyfer krzywi się nieznacznie.

― Nienawidzę tego słowa.

― ...którego?

― "Tylko" ― tłumaczy mi na wydechu. ― Jesteś człowiekiem, tak. I bardzo dobrze.

Ostatnia sytuacja udowodniła, że w pewnym sensie ma rację. Bycie człowiekiem ma swoje wady, ale czasami okazuje się niezwykle istotne.

Przymykam powieki, wsuwając palce pod czarną marynarkę. Wodzę dłońmi po jego klatce piersiowej, czując się odrobinę głupio z tym, jak wiele radości sprawia mi ten prosty gest. Kiedy delikatnie zaciskam palce na kołnierzu jego koszuli, w głowie mam tylko jedną myśl: to, że czuję jego ciepły oddech na twarzy. I jeżeli tylko zbliżę się jeszcze odrobinę, to będę mogła zrobić coś, o czym śniłam od miesięcy.

― Joyce, nie.

Dwa słowa przywracają mnie do rzeczywistości. Otwieram oczy, przestraszona, że zrobiłam coś, co mogłoby się mu nie spodobać, ale tu nie o to chodzi. Przenosi prawą dłoń na mój policzek, lewą trzymając na moim karku, i wpatruje się we mnie tak intensywnie, że aż kolana się pode mną uginają.

― Dlaczego nie? ― ośmielam się zapytać. Nie powinno mnie dziwić, że domyślił się, czego pragnę. Lucyfer pochyla się w moją stronę; opiera swoje czoło o moje, raz po raz przesuwając kciukiem po mojej skórze. Odruchowo znowu przymykam powieki, ciesząc się jego dotykiem i bliskością.

― ...nie mogę tego zrobić. Nie tobie. Nie mogę cię pocałować, nie powinno mnie tu nawet być, bo kuszę los, ale... ― urywa, odsuwając się odrobinę, żeby dobrze mnie widzieć. I chyba załamuje go to, co napotyka. Zaraz się poryczę. Jeżeli nie zrobi niczego konkretnego, oszaleję.

― Proszę ― szepczę żałośnie. ― Tylko raz. Żebym... wiedziała, jak to dobrze opisać, i po prostu...

― Joy, chodzi o to, że jeśli cię teraz pocałuję, to nie będę już umiał przestać.

Jeżeli to miało sprawić, że przestanę mieć na jego punkcie obsesję, to jakoś średnio mu to wyszło. Pogorszył sytuację. Mocniej zaciskam palce na kołnierzu jego koszuli, aż dłonie zaczynają mnie boleć, i staram się uspokoić oddech.

Dociera do mnie, że nic tu nie zdziałam. Nie w ten sposób. Wiem, że tonę, więc chwytam się brzytwy. Patrzę mu prosto w oczy. Czuję, jak przesuwa rękę; ta, która jak dotąd trzymał na moim policzku, teraz ląduje na moim biodrze. Jest mi nieludzko gorąco ― zarówno z powodu nerwów, jak i samej jego obecności, ale to tak cholernie dobre ciepło.

Uśmiecha się smutno, jakby chciał mnie w ten sposób przeprosić. Znam to. Wiem, że znowu zamierza uciec. Tak, jak wtedy, na klatce schodowej.

― Zakochałam się w tobie.

To jest krótkie wyznanie. A jednak wystarcza, żeby Lucyfer zamienił się w cholerny posąg. Nie wierzy mi. A przynajmniej nie robi tego w pierwszej chwili. Potem marszczy czoło, przechylając delikatnie głowę, jakby się nad czymś zastanawiał. Patrzę, jak z trudem przełyka ślinę, przypatrując mi się uważnie. Może to tylko moja chora paranoja odzywa się po raz kolejny, ale wydaje mi się, że tylko czeka, aż się wycofam. Znowu. Albo przyznam mu, że tylko sobie żartowałam.

Nie zamierzam robić żadnej z tych rzeczy.

― Nikogo nigdy nie kochałam tak, jak ciebie ― dodaję, zanim sam ma szansę się odezwać. Milczy dalej. Oddech mu przyspiesza. ― I nie będę chciała, żebyś przestał.

Wyłapuję moment, w którym dociera do niego, że jestem absolutnie poważna. Oczy dosłownie mu błyszczą, a kącik jego ust unosi się nieznacznie w pełnym niedowierzania grymasie. Po całym ciele przechodzi mi dreszcz, a przecież ten facet jeszcze nic tak naprawdę nie zrobił.

― Wiesz, jak to się skończy ― mamrocze, ale nie brzmi już tak pewnie, jak wcześniej. I nie umyka mojej uwadze to, że co chwilę zerka na moje usta. ― Będziesz tego potem żałować. Znienawidzisz mnie za to, że...

― Kocham cię.

Gdyby nie to, że Lucyfer trzyma mnie tak mocno, tak blisko siebie, to najpewniej bym się przewróciła, bo gwałtownie pochyla się w moją stronę i wreszcie spełnia wszystkie moje prośby. Nogi mam jak z waty. Zapomniałam, jak się oddycha. W głowie mi się kręci, i chociaż oczy mam zamknięte, czuję się tak, jakbym obserwowała wybuchające fajerwerki.

...kocham wolną wolę.

Zarzucam ręce na jego kark, żeby łatwiej było mi zachować jako-taką równowagę. To niby tylko pocałunek, ale... mam wrażenie, że właśnie na to czekałam całe życie. Nikt nigdy nie zachwycił mnie w ten sposób, bo Lucyfer jest tylko jeden.

Kiedy się ode mnie odsuwa ― bardzo niechętnie zresztą ― żebyśmy obydwoje mogli zaczerpnąć choć odrobinę powietrza, mam ochotę krzyczeć z bezsilności. I on chyba zdaje sobie z tego sprawę, albo po prostu wyczytuje to z moich oczu, bo nie przestaje zasypywać mnie krótkimi całusami. Dopiero teraz dociera do mnie, jak mocno naciska palcami na moje biodro. Jeżeli rano obudzę się z tego typu siniakami, to nie będę narzekać nawet przez sekundę.

Lucyfer przesuwa dłoń w dół, zaciskając w niej materiał czarnych, krótkich spodenek, i nawet przez ubranie czuję, jak ciepła jest jego skóra. Wydaje mi się, że dosłownie mnie poparzy, i może rzeczywiście tak jest, ale nie mam absolutnie nic przeciwko temu.

Na krótką chwilę przerywa pieszczoty i wodzi po mojej twarzy dziwnym, spanikowanym wzrokiem, jakby znowu oczekiwał, że się rozmyślę. Nie daję mu żadnego powodu, żeby dalej się wahał.

Rozbraja mnie ulga i radość, z jakimi się uśmiecha. Zanim po raz kolejny zapiera mi dech w piersiach i wyłącza w mojej głowie racjonalne myślenie, szepcze moje imię w tak czuły sposób, że kolana znowu mi miękną.

Nie żartował. Naprawdę nie chce przerywać żadnego z pocałunków, które pozwalam mu skraść, albo po prostu nie potrafi tego zrobić, tak, jak mówił. Aktualnie puściły mu chyba wszystkie możliwe hamulce. A wszelkie zasady, których się jak dotąd trzymał, pękły niczym kolorowe bańki mydlane.

...to jest jak sen. Nie mam pojęcia, jak i kiedy trafiamy do mojego łóżka, ale nie zamierzam walczyć z grawitacją. Lucyfer upewnia się, że ląduję na materacu powoli. Zerka na mnie przelotnie, sprawdzając, czy jest mi wygodnie, zaraz potem przenosząc się z pocałunkami na moją szyję. Odruchowo odchylam głowę do tyłu, żeby ułatwić mu dostęp do każdej części mojego ciała, którą zdecyduje się zaszczycić takimi pieszczotami. Jego zarost drażni skórę w najprzyjemniejszy sposób, jaki kiedykolwiek czułam.

Oszaleję.

Szczególnie, wreszcie układa swoje kolano idealnie między moimi nogami. Zsuwam w tym czasie dłonie w dół jego ramion, i dociera do mnie, że nadal ma na sobie tę przeklętą, czarną koszulę. Nie mam jednak czasu ― ani szansy ― żeby zacząć na ten fakt narzekać, bo Lucyfer skutecznie zamyka mi usta kolejnym, namiętnym pocałunkiem.

Gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi czułymi gestami wyrywa mi się zniecierpliwiony jęk, bo Lucyfer przesuwa kolano wyżej. Zanurzam palce w jego włosach, tym razem wyjątkowo sprawiając, że to on mruczy cicho z zadowoleniem.

Wsuwa rękę pod moje plecy, żeby przesunąć mnie odrobinę dalej i zdjąć ze mnie koszulkę, co przychodzi mu aż nazbyt łatwo, a kiedy wyraźnie udaje mi się wymamrotać coś o tym, że powinien mieć na sobie mniej ubrań, on po prostu się śmieje. To jest... niemal złowieszczy dźwięk, ale jest w nim też coś wyjątkowego. Coś, co sprawia, że jestem gotowa pozwolić mu dosłownie na wszystko.

...ta myśl chyba powinna mnie martwić. Nawet przerażać. A jest... wręcz przeciwnie.

Mam dość tej cholernej koszuli. Diabeł szepcze, że to, jak bardzo drżą mi dłonie, kiedy próbuję rozpiąć wszystkie możliwe guziki, jest nawet urocze.

Podnosi się odrobinę, żeby lepiej mi się przyjrzeć; opiera ręce o materac po obu stronach mojego ciała, tak, że kiedy wykonuję choćby najmniejszy ruch, zawsze się o nie ocieram. Już bez tego ciężko było mi oddychać, a Lucyfer wcale nie ułatwia mi całej sprawy. Ilekroć jego skóra styka się z moją w ten czy inny sposób, muszę dosłownie zaciskać zęby, żeby zdusić w sobie westchnienie albo jęk.

Ten facet mnie wykończy.

Bo wpatruje się we mnie z niecodziennym uwielbieniem. Lucyfer przenosi ciężar ciała na jedną rękę, żeby przejechać palcami tej drugiej dłoni po moich włosach, które rozsypały się po pościeli wokół mojej głowy.

― ...są jak aureola ― uznaje cicho. Serce omija mi kilka uderzeń, kiedy już dociera do mnie sens tych słów. Jest w jego głosie coś takiego, co zachwyca mnie i smuci jednocześnie, ale to uczucie dziwnego niepokoju znika tak szybko, jak się pojawiło.

Głównie dlatego, że Lucyfer nie pozwala mi się na nim skupić. Odwraca moją uwagę bardzo skutecznie. Z zadziornym uśmiechem na ustach wodzi wskazującym palcem najpierw po moich obojczykach, a potem po mostku.

Bawi się wisiorkiem, który mi podarował.

― Uwielbiam cię ― informuje niskim, ochrypłym głosem, który przyprawia mnie o gęsią skórkę na całym ciele. ― Naprawdę.

Śmieję się cicho, ale milknę zaraz potem, zsuwając mu z ramion koszulę. Rzuca ją gdzieś w kąt pokoju.

Lucyfer cmoka kilka razy z uznaniem, a mi z trudem przychodzi zarówno oddychanie, jak i sklejenie w głowie jakichś sensownych myśli. Ten jego pełen uwielbienia i pożądania wzrok odrobinę mnie krępuje. Nie dlatego, że to właśnie Lucyfer mierzy mnie takim spojrzeniem ― powód jest odrobinę inny.

Nikt nigdy wcześniej nie zachwycał się mną w taki sposób. To jest dla mnie nowe.

I najgorsze jest to, że ten facet czyta ze mnie jak z otwartej książki. Wystarczyła sekunda mojego zawahania i on już wie, że coś nie gra. Marszczy nieznacznie czoło, mrużąc przy tym badawczo powieki.

― Co się dzieje? ― pyta cicho, najpewniej podejrzewając, że coś poszło nie po mojej myśli i jednak zmieniłam zdanie.

Co za jełop.

Wcale nie dręczą mnie wątpliwości. Po prostu... nie potrafię zrozumieć, jakim cudem udało mi się skończyć... tak? Dlaczego, do jasnej cholery, czuję się tak, jakbym przez całe życie szukała właśnie tego uczucia? I czy on też odniósł takie wrażenie, kiedy pierwszy raz mnie pocałował?

― Joy, możemy...

― Ciężko mi uwierzyć, że to się naprawdę dzieje ― przerywam mu na wydechu, żeby upewnić się, że nie ucieknie. Kącik jego ust unosi się w subtelnym, niemal wzruszonym grymasie.

Pochyla się w moją stronę powoli, przykrywając mnie własnym ciałem. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek czuła na sobie przyjemniejszy ciężar. W odruchu przymykam powieki, ciesząc się tym, jak usta Lucyfera ocierają się o mój policzek, kiedy szepcze:

― Już ci mówiłem, że jestem jak najbardziej prawdziwy.

I chyba stawia sobie za punkt honoru udowodnienie mi tego. Wędruje dłońmi po każdym skrawku mojego ciała, którego może sięgnąć, jakby miał w planach spamiętanie wszystkich szczegółów.

― Jeżeli coś ci się nie spodoba, albo będziesz chciała coś zmienić, to po prostu mi powiedz ― dodaje. Nie przerywa pieszczot. Co jakiś czas odrywa tylko usta od mojej skóry, żeby wyszeptać te ostatnie słowa. Ledwo go słyszę, ale kiwam grzecznie głową w odpowiedzi. Chcę go zachęcić, żeby mówił do mnie więcej, bo uwielbiam jego głos. Mogłabym go słuchać godzinami i jestem prawie pewna, że byłby w stanie doprowadzić mnie do absolutnego szaleństwa samymi słowami, gdyby tylko chciał.

Zaciska palce na moim udzie, wreszcie dając mi przynajmniej namiastkę tego, czego pragnę, a w głowie mam taki mętlik, że zwyczajnie się zapominam.

― O mój...

― Nie. ― Lucyfer przerywa mi niegrzecznie. Cofa dłoń. Ma ochotę mu to wypomnieć. Nie może mi teraz tego zrobić.

Mężczyzna zamyka mi usta pocałunkiem, jakby chciał w ten sposób upewnić się, że będę myślała tylko i wyłącznie o nim. Już tak jest, ale rozumiem, z czego to wynika.

― Jeżeli masz już krzyczeć czyjeś imię, to tylko moje.

...on chce mnie zabić.

Patrzy mi w oczy, cierpliwie szukając potwierdzenia, że przyjęłam to do wiadomości. I chociaż brakuje mi powietrza, to nie zamierzam go rozczarować. Kładę dłonie na jego policzkach, przyciągając go tak blisko siebie, na ile mi pozwala, i szepczę w jego usta tylko jedno słowo, które powtarzam tej nocy zdecydowanie zbyt wiele razy.

― Lucyfer.

Coś niebezpiecznego błyszczy w jego oczach. Nie mam czasu się nad tym zastanowić, bo skupiam uwagę na czymś innym; wraca do tego, co zaczął. Chciwie sunie prawą dłonią w górę mojej nogi, aż zatrzymuje go materiał spodenek. Zerka na mnie pytająco, uśmiechając się przy tym zawadiacko, zanim zdejmuje ze mnie ubranie, a ja kiwam jedynie głową, bo słowa mnie zawodzą.

Doskonale wie, co robi. Nikt nigdy nie sprawił mi takiej przyjemności.

Nikt nie zginał palców w ten idealny sposób, co on. Nikt nie zajmował się mną z taką dokładnością i nikt nie czerpał z tego równie ogromnej rozkoszy. Uśmiech już nie schodzi mi z twarzy ― główną rolę w tym wszystkim odgrywa bowiem świadomość, że to właśnie on dostarcza mi takich przeżyć.

Odchylam głowę do tyłu, sapiąc z zadowoleniem.

― Odpłacę ci się ― wyduszam, a on śmieje się cicho. ― Obiecuję. Tylko nie przestawaj. Błagam.

Lucyfer się śmieje. Robi to niemal z politowaniem, jakby zaskoczyły go moje słowa.

― Nie zamierzałem ― zapewnia mnie. Drżę na całym ciele. Wie doskonale, gdzie są moje czułe punkty; zdążył je wszystkie znaleźć, kiedy mnie rozbierał. A jednak to, co robi teraz... brak mi słów.

To jest jakieś szaleństwo. Do tego wniosku dochodzę, kiedy dociera do mnie, że jedyne, co jestem w stanie wyszeptać, to jego imię. Lucyfer najwyraźniej stara się ze wszystkich sił udowodnić mi, że naprawdę marzył o tym z o wiele większym zaangażowaniem, niż ja.

Nogi niebezpiecznie mi się trzęsą. Nie dałabym rady teraz na nich ustać; tym bardziej, kiedy na kilka sekund dosłownie przestaję oddychać, a przed oczami pojawiają mi się mroczki. Proszę o więcej, a on, jak na złość, cofa dłoń. Dosłownie szumi mi w uszach. Wiem tylko, że stać mnie na krótki, pełen rozczarowania jęk.

Nie wiem, ile trwa ta chwila błogości, ale kiedy tylko wracam do rzeczywistości, dzieje się to za sprawą tych znajomych, ciepłych dłoni. Jedna z nich pojawia się pod moimi plecami. Lucyfer znowu podnosi mnie odrobinę wyżej, jakbym ważyła nie więcej, niż piórko, bo przez to wszystko zsunęłam się nieco w dół materaca.

Całuje mnie wszędzie, gdzie sięga ustami, zostawiając zaczerwienione ślady na mojej skórze.

― Wszystko w porządku? ― pyta troskliwie, przyciskając swoje czoło do mojego. Obejmuję go drżącymi rękami, chyba odrobinę zbyt mocno wbijając paznokcie w jego kark i ramię. Nie narzeka. Wydaje z siebie zadowolone, głębokie mruknięcie.

― Bardzo ― szepczę. Tym razem pocałunek jest długi. Namiętny i tak idealny, że aż przez głowę przechodzi mi głupia myśl. Może to po prostu mi się śni. ― ...chcę więcej. Proszę.

Sięgam w dół, przejeżdżając palcami po jego nagim torsie, aż trafiam na materiał spodni i słyszę, jak gwałtownie wstrzymuje oddech.

Łapie mnie za nadgarstek lewą dłonią. Otwieram oczy, przestraszona, że posunęłam się za daleko; może nie chce dzisiaj niczego więcej.

― Jesteś pewna? ― dopytuje, chociaż widzę, że sam też ledwo trzyma się już w ryzach. Kiwam energicznie głową z szerokim, zadowolonym uśmiechem.

Kiedy po raz kolejny przykrywa mnie własnym ciałem, nie ma już na sobie ubrań. Nie do końca wiem, kiedy się ich pozbył. Zresztą, mało mnie to interesuje; liczy się fakt, że zniknęły. Wyrywa mi się pełen ulgi i zniecierpliwienia jęk, kiedy pozwala mi się objąć, zaciskając palce lewej dłoni na moim biodrze.

Ten pierwszy ruch z jego strony jest ostrożny. Przerywa pieszczoty, uważnie obserwując moją twarz. Szuka jakiejkolwiek oznaki dyskomfortu, a kiedy nie dostrzega niczego niepokojącego, daje mi chwilę, żebym mogła oswoić się z nowym uczuciem.

Wraca do pocałunków. Jestem prawie pewna, że znalazłam się w jakimś innym, idealnym świecie.

― ...rusz się, błagam ― mamroczę niewyraźnie, ale on słyszy mnie doskonale.

Otwieram usta, ale w pierwszej chwili nie jestem w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Dopiero po kilku sekundach odzyskuję zdolność mówienia, i znowu jedyne, co udaje mi się wypowiedzieć, to jego imię.

Wydaje z siebie niski, gardłowy dźwięk, kiedy przejeżdżam paznokciami po jego plecach. Za każdym razem, kiedy udaje mi się wypowiedzieć jego imię, mam wrażenie, że odrobinę przyspiesza. Stara się jeszcze bardziej. Jest... dokładniejszy. Bardziej zdecydowany.

Wiem, że mam łzy w kącikach oczu. Z nikim nigdy nie było mi tak dobrze. Dociera do mnie, że wszystkie poprzednie zbliżenia nie były miłością. To był tylko seks.

Teraz, kiedy szepczę czule jego imię, a Lucyfer zamyka mi usta pocałunkiem dokładnie w tym momencie, gdy świat mi się wymyka, jestem tego pewna. Nie potrafię sobie wyobrazić życia bez niego. Te kilka dni rozłąki to była tortura i nie chcę, żeby to kiedykolwiek się powtórzyło.

Nie przerywa pieszczot od razu. Robi to powoli, stopniowo, jakby nie chciał, żebym przeżyła jakiś szok. Ciągle się uśmiecham, i... on też. Kładzie się obok mnie, podkładając jedną rękę pod głowę, a drugą mnie obejmując, kiedy układam się na jego ramieniu i wbijam spojrzenie w sufit.

Parskam nerwowym śmiechem po krótkiej chwili, nadal dysząc ciężko.

― Jesteś szalony ― uznaję, a Lucyfer zerka na mnie z iskierką uwielbienia w oczach. Mam nadzieję, że to właśnie to. Uwielbienie. Wydaje mi się taki rozluźniony. Spokojny. Jakby wszystko to, co go stresowało, nagle zniknęło. Palcem prawej dłoni bez przerwy wodzi delikatnie po mojej ręce. ― Naprawdę. Szalony.

― Chcesz wziąć drugi prysznic? ― pyta cicho. Wyrywa mi się kolejny jęk; tym razem głos załamuje mi się w połowie, bo znowu chichoczę. Dociera do mnie to, jak bardzo jestem zmęczona.

Przynajmniej wreszcie jest mi ciepło.

― A zaniesiesz mnie? ― odpowiadam mu pytaniem na pytanie. Spoglądamy po sobie, zaskakująco poważni, i... nie mija sekunda, a obydwoje wybuchamy śmiechem. ― Kiedy powtórka? Nie, czekaj, nie odpowiadaj. Łazienka. Potem rozmowa. W głowie mi się kręci, coś ty mi zrobił... ― dodaję, z niewielkim wysiłkiem siadając na łóżku. Lucyfer śmieje się cicho sam do siebie. Czuję jego dłoń na plecach. Nie wiem, czy trzyma ją tam na wypadek, gdybym miała jednak przechylić się do tyłu, czy może po prostu zamierza mnie zepchnąć z materaca.

...nie. Nie zamierza. Powoli zjeżdża palcami niżej i niżej, aż wreszcie ledwo muska moją skórę gdzieś w okolicach krzyża. Nie umiem zapanować nad dreszczem rozchodzącym się po moim ciele. Zerkam na mężczyznę przez ramię, uśmiechając się do niego błogo; on robi to samo, wzdychając lekko.

― ...co? ― mruczę, a Lucyfer wzrusza ramionami wymijająco.

― Jesteś piękna ― stwierdza nagle. Wstrzymuję oddech, nieco tym wyznaniem zaskoczona.

Kilka osób rzucało mi podobnymi tekstami, ale jest w jego głosie coś takiego, co sprawia, że wierzę mu bezgranicznie. Mrugam kilka razy nerwowo powiekami. Nie wiem, czy teraz wyglądam tak... najlepiej, bo jednak moje włosy przypominają pewnie jakieś ptasie gniazdo. Cała lepię się od potu. Twarz pewnie nadal mam cholernie zaczerwienioną, a on... uznaje nagle, że to dobry moment, żeby rzucić takim tekstem.

Przekręcam się w jego stronę, pochylając się nad nim zaraz potem, i kładę dłoń na jego policzku, uśmiechając się czule. Posmutniał nagle. Nie wiem, dlaczego, ale wcale mi się to nie podoba, bo chcę, żeby był szczęśliwy. Muskam ustami jego wargi, po kilku sekundach zostawiając też całusa w samym ich kąciku.

Uśmiecha się. Nie ma piękniejszego widoku, niż jego uśmiech.

― A ty jesteś boski. ― Zastyga w bezruchu, gdy to słyszy. Doskonale wiem, dlaczego. Dokładnie przemyślałam te słowa. Jestem ich pewna. Może je zrozumieć w taki sposób, w jaki zechce. Tak, może i jest boski w łóżku, a może chodziło mi o coś zupełnie innego. Coś ważniejszego. Coś, co spędza mu sen z powiek i sprawia, że teraz obejmuje mnie obydwoma rękami, jakby jednak zmienił zdanie i nie zamierzał mnie wypuścić z łóżka. Chce coś powiedzieć, ale nie daję mu na to szansy.

― A co do drugiego prysznica... ― wzdycham, kładąc delikatnie palec na jego ustach. Uśmiecham się zadziornie, wolnym ruchem odgarniając mu z czoła kilka jasnych kosmyków. ― ...może oszczędzanie wody to dobry pomysł? Powinniśmy umyć się razem.

Kąciki jego ust unoszą się w bezczelnym, zawadiackim grymasie.

To jest dobra noc.

Punkt ósma rano przytulam na powitanie Peggy i Emery na środku zaśnieżonej ulicy Manhattanu. Policzki mam zaczerwienione, ale bynajmniej nie od mrozu ― uśmiecham się tak szeroko, że jeszcze zanim obejmuję dwie kobiety, obydwie wymieniają się wymownymi spojrzeniami i dwuznacznymi uśmiechami.

Oczywiście nie udaje mi się uciec od pewnych tekstów i pytań ze strony rodzeństwa Lucyfera, ale on szybko ukraca wszelkie komentarze zaledwie dwoma słowami. Wystarczy, że śpiewnym tonem przypomina wszystkim o wolnej woli, i Gabriella zamyka posłusznie usta, dodatkowo grożąc palcem Raphaelowi, żeby on też więcej się nie odzywał.

Wywraca oczami, ale odpuszcza sobie kłótnię.

Desmond zalicza się do grona zadowolonych z obrotu spraw osób ― on, Peggy i Emery nawiązują cholernie grubą nić porozumienia, plotkując sobie o mnie i Lucyferze, kiedy zmierzamy w stronę Celestiala. Umówiliśmy się ulicę dalej, żeby Michael nie zobaczył nikogo, póki sami nie będziemy tego chcieli.

Lucyfer nie puszcza mojej dłoni.

Ten poranek był jednym z najlepszych w moim życiu. Wszystko było takie... normalne. Wspólne narzekanie na budzik, który ustawiłam w ostatnim przypływie zdrowego rozsądku przed zaśnięciem. To, że kiedy on szykował śniadanie, ja przygotowałam stół i nastawiłam ekspres. Wymijaliśmy się w tej maleńkiej kuchni tak, jakbyśmy mieszkali razem od lat. Upomniał mnie nawet w kwestii rękawiczek, zanim wyszliśmy z mieszkania.

Niby proste, maleńkie, trywialne szczegóły, ale to one sprawiły, że mam ochotę nucić pod nosem jakąś skoczną piosenkę, a krok mam wesoły i pewny. Odnoszę dziwne wrażenie, że nawet Michael i jego wybryki nie byłyby w stanie zniszczyć mi nastroju.

Plan z ogółu jest taki, że Lucyfer wróci do hotelu jak do siebie. Nie zmartwi w ten sposób gości, a zyska jeszcze więcej świadków tego, że nic wielkiego się nie zadziało ― po prostu przekazał biznes w zaufane ręce Michaela na pewien czas, bo musiał załatwić parę ważnych spraw.

Czy odpuści po dobroci? Nie mamy pojęcia. Czy zamierzamy spróbować tak czy inaczej? Oczywiście.

― Obawiam się, moi mili, że to może nie być tak proste, jak nam się początkowo wydawało ― wzdycha ostentacyjnie Peggy, kiedy zatrzymujemy się przed przeszkloną ścianą hotelu, zaraz przy wejściu.

― Nie niszcz mi nadziei na lepszą przyszłość ― jęczy Gabriella. ― Kupiłam sobie kieckę specjalnie na tę imprezę. A nie pójdę na nią, jeżeli to Michael będzie wodzirejem.

Nie sądziłam, że kiedykolwiek usłyszę takie słowa z ust kogoś takiego, jak Gabriella. I to w kontekście jej brata ― wielkiego archanioła.

― No, ale trzeba przyznać, że szedł po trupach do celu ― odzywa się ku naszemu wspólnemu zaskoczeniu Raphael. Rozgląda się po wnętrzu hotelu, ale podskakuje w miejscu, odrobinę przestraszony, gdy Desmond przywala mu w ramię z otwartej dłoni.

― Wypluj to słowo. ― Mroczny Kosiarz grozi palcem archaniołowi, który wywraca jedynie oczami. ― I mówię to jako wiadomo, kto.

Kącik moich ust unosi się pogodnym grymasie. Niby sytuacja nie jest najlepsza ― przynajmniej na razie ― ale mogło być gorzej. Mocniej zaciskam palce na dłoni Lucyfera, a on zerka na mnie z uśmiechem, zaraz potem pochylając się, żeby pocałować mnie przelotnie w skroń.

Pełne pogardy parsknięcie piekielnej recepcjonistki sprawia, że całą grupą spoglądamy na panią Flair. Lillian Smith nadal siedzi na recepcji, uśmiechnięta od ucha do ucha, i to właśnie na niej skupia się Peggy, bo mierzy kobietę morderczym spojrzeniem.

Ja za to macham na powitanie do Javiera, który zauważa nas, kiedy odbiera walizki od jednego z nowych gości. Zamiera na moment, skacząc wzrokiem po całej naszej grupie, a potem chyba wyrywa mu się jakieś głupkowate parsknięcie, gdy Lucyfer salutuje mu niedbale z uśmiechem.

Javier wraca do pracy, ale żadnemu z nas nie umyka fakt, że nagle robi to z niezwykle zadowoloną miną.

― Patrzcie na tę damulkę ― narzeka Peggy. ― O ile zakład, że mi klawiaturę porysowała tymi pazurami? Ile to ma centymetrów? Matko jedyna, toż jak ona to komuś wbije w oko...

Emery bierze ją pod ramię, przyciskając ją do swojego boku.

― Niech sobie wbija, oby tylko nie mnie ― uznaje obojętnie.

Gabriella trąca mnie palcem w ramię, więc zerkam na nią pytająco. Przyjaciółka wymownie wskazuje głową na Lucyfera, a ja w mig pojmuję, o co jej chodzi. Stoimy tu już za długo. Jeżeli mamy coś zrobić, powinniśmy zacząć działać.

On musi podjąć ostateczną decyzję.

Potrząsam lekko naszymi splecionymi dłońmi, a mężczyzna niemal natychmiast odrywa spojrzenie od wnętrza Celestiala, przenosząc je na mnie. O ile wcześniej wydawał się cholernie zamyślony, o tyle kiedy tylko skupia się na mojej twarzy, znowu przywołuje na usta uśmiech.

― ...w porządku? ― pytam szeptem. Lucyfer bierze głęboki wdech.

― Tak. Chyba. ― Unoszę jedną brew. Lucyfer przymyka na ułamek sekundy powieki, żebym nie widziała, jak wywraca oczami. Wyrywa mu się ciche przekleństwo. ― Nie wiem. Mam kocioł w głowie ― przyznaje chwilę potem, przyciskając palce wolnej dłoni do czubka nosa.

― Szefie, bez urazy, ale weź się w garść ― odzywa się stanowczym tonem Peggy. Ona pierwsza rusza w stronę drzwi, witając się z odźwiernym; to akurat starszy człowiek imieniem Larry. Mierzy nas wszystkich uradowanym spojrzeniem. ― Trzeba to załatwić.

― To jest twoja ciężka praca, dlaczego niby on ma na tym korzystać? Mało mu jego biznesu? ― Ku mojemu zaskoczeniu, pałeczkę przejmuje Emery. Przytakuję jej wszystkim słowom bez zawahania. ― Pazerny debil. Od początku go nie lubiłam.

Tu przerywam kiwanie głową.

― Em, ledwo go znasz ― zauważam. Emery macha wymijająco ręką.

― Twoje opowieści mi wystarczyły, żeby go znienawidzić.

Lucyfer się śmieje, ale przestaje równie szybko, co zaczął. Widzę, że w jego oczach pojawia się iskierka fascynacji. Jego mina się zmienia ― wydaje mi się o wiele bardziej rozluźniony. Jestem prawie pewna, że w jego głowie właśnie uformował się jakiś sensowny plan.

― ...uwielbiam opowieści ― uznaje wreszcie, w tym samym czasie wbijając we mnie porozumiewawcze spojrzenie.

Oczywiście, że kocha historie. Jak to sam zauważył: słowa mają wielką moc. I chociaż on się tym faktem zachwyca, to jednak w przypadku Michaela jest wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że archanioła przeraża ta prosta prawda.

― Dobra. ― Diabeł prostuje się dumnie, poprawiając płaszcz. Nie zaprzeczę, że brakowało mi jego pewności siebie, bo kiedy on się nią wykazuje, mi też udziela się jego ogólny nastrój. Uśmiecham się promiennie. ― Ściągnijmy archaniołka z powrotem na ziemię.

― Poetyckie ― uznaje wesoło Gabi. Jej chichot jest odrobinę... niepokojący. ― Podoba mi się.

Mi też. Bardzo. Bo ten tekst brzmi świetnie w sensie dosłownym, jak i przenośnym. Gabinet Lucyfera znajduje się na jednym z najwyższych pięter ― bywa, że otaczają go chmury. A Michaelowi przyda się chyba przypomnienie, że to miejsce nie należy do niego. Nigdy nie należało.

I nigdy nie będzie, a przynajmniej taką mam właśnie nadzieję.

W hotelu jest ciepło. Pachnie jodłą, pomarańczami i goździkami, ale żadna z tych woni nie jest przytłaczająca; to po prostu przyjemna mieszanka, która przypomina, że świętowanie jeszcze się nie skończyło. Wystrój ani trochę się nie zmienił, chociaż bal sylwestrowy jest już jutro. I wiem, że nie tylko ja o tym myślę, kiedy napotykam oceniający wzrok Peggy.

Recepcjonistka kręci głową z rozczarowaniem, omiatając główny hol jeszcze jednym, analitycznym spojrzeniem. Idę o zakład, że właśnie w tym momencie rozplanowuje ułożenie wszystkich dodatków.

Lucyfer ciągnie mnie za sobą w stronę Lillian, a ja drepczę za nim posłusznie, witając kobietę szerokim uśmiechem, który jednak nie sięga moich oczu. Nie to, że jestem na nią zła, albo mam do niej jakieś pretensje ― wydaje mi się, że przez ten cały czas wykonywała jedynie swoje obowiązki i nie życzyła nikomu źle.

Ale pozory mogą mylić.

Kobieta przenosi wzrok na Lucyfera i dosłownie zamiera. Robi się blada jak kartka papieru ― przełknięcie tego przerażenia chyba sporo ją kosztuje, bo chwilę jej to zajmuje, zanim wreszcie wydusza słabo:

― ...pan Meyer?

Kiwam energicznie głową, chociaż nie zwracała się do mnie.

― Dokładnie ― potwierdza zadowolony Diabeł. Brzmi sympatycznie, ale widzę, że wpatruje się w Lillian z pewnym ostrzegawczym błyskiem w oku. ― Nie mieliśmy okazji się poznać, pani Smith, bardzo mi miło. Mogłaby pani zaprosić do nas Mike'a? Mam z nim do pogadania.

Uwielbiam fakt, że nie używa jego pełnego imienia, ani nawet nazwiska. Niby taka mała, prosta rzecz, a jak cholernie wymowna.

Lillian zgadza się na jego prośbę bez zawahania. Prędko dzwoni po Michaela, wyjaśniając sprawę krótkim "pan Meyer czeka w holu". Po tym, jaką minę robi, nim odkłada telefon, zgaduję, że reakcja archanioła nie była zbyt pozytywna. Mimo to, Lillian wymusza blady uśmiech i informuje, że Marchetti za moment do nas zejdzie.

Ujęłabym to inaczej; lada chwila spadnie z piedestału. A ponieważ ten jest dość wysoki, zakładam, że uderzenie o ziemię może trochę zaboleć.

I dobrze.

Gabriella, Raphael, Desmond i Lucyfer wymieniają się dziwnymi, porozumiewawczymi spojrzeniami. Sądząc po zdezorientowanych minach Peggy i Emery domyślam się, że nie tylko ja nie potrafię rozpracować tego jednego gestu. A ponieważ zaczynam czuć się odrobinę niezręcznie, korzystam z okazji.

― Hej, Javier! ― wołam, gestem dłoni zapraszając do nas młodego chłopaka. Kącik jego ust drga w nerwowej manierze. Waha się przez moment, i dopiero, kiedy Lucyfer sam posyła mu zadowolony uśmiech, klaszcząc w dłonie i prędko mi wtórując:

― Właśnie, Javier! Słyszałem, że się martwiłeś. To już nie musisz. Zdecydowanie należy ci się podwyżka, wiesz?

Lucyfer z uznaniem klepie boy'a hotelowego po ramieniu, kiedy ten zatrzymuje się blisko nas. Diabeł ściska potem jego dłoń, jakby było to swoiste przypieczętowanie przyszłości i pewnego rodzaju umowy między nimi, a Javier potrząsa twierdząco głową, szczerząc się przy tym jak głupi do serca.

Zerka na mnie przelotnie. Puszczam mu oczko. Aż miło się patrzy na tę jego uradowaną twarz.

Szkoda, że jakoś wyjątkowo nie mam szansy się tym nacieszyć. Czuję na karku chłodny powiew, chociaż jeszcze nie zdjęłam szalika. Odruchowo stawiam krok w stronę Lucyfera, i, co ciekawe, to samo robi Peggy. Desmond przestępuje nerwowo z nogi na nogę, wskazując na windy obojętnym ruchem głowy, gdy śpiewnym tonem informuje:

― Wasz tymczasowy wodzirej przybył na miejsce.

Spojrzenia moje i Lucyfera spotykają się na krótką chwilę, nim obydwoje skupiamy się na Michaelu, ale ten moment wystarczy, żebym poczuła minimalny przypływ odwagi.

Mike wybiega z windy na pełnej prędkości. Ale potem widzi Gabriellę. Patrzy na Raphaela. Mruży powieki, gdy przenosi spojrzenie na Desmonda, który macha do niego samymi palcami z durnym, bezczelnym uśmiechem. Archanioł zerka na Peggy i Emery, ale nie poświęca im wyjątkowo sporo czasu ― to ja i Lucyfer znajdujemy się w centrum jego zainteresowania.

― O, Mike! ― wita brata roześmiany Lucyfer. Javier ucieka z miejsca zdarzenia, usprawiedliwiając się grzecznym powrotem do pracy. Żadne z nas nie zamierza go zatrzymywać; szczególnie, kiedy Michael zbliża się do naszej grupy wolnym, wykalkulowanym krokiem.

Archanioł przestaje zaszczycać nas swoim spojrzeniem. Wbija je w podłogę, uśmiechając się przy tym niepokojąco. Nie muszę być geniuszem i znać go na wylot, żeby wiedzieć, że jest wściekły.

― Lucy ― zaczyna na wydechu Michael.

Splata dłonie za plecami, prostując się, i mam wrażenie, że powodem tego jest minimalna różnica wzrostu między nim, a Diabłem. Lucyfer jest wyższy o kilka cali. A może dla Michaela to jest po prostu kolejny powód, żeby go nienawidzić?

Lucyfer spina się odrobinę na dźwięk tego głupiego zdrobnienia, ale nie daje się wyprowadzić z równowagi. Bierze głęboki wdech, przyjmując identyczną pozycję, co Mike. A potem znowu przywołuje na usta zuchwały, niemal kpiący grymas, gdy ignoruje ostatnią wypowiedź Michaela.

― Ciebie też dobrze widzieć, bracie ― odpowiada Lucyfer. ― Dziękuję za twoją ciężką pracę i zaangażowanie. Zajmę się resztą.

Archanioł mocniej zaciska zęby. Przestaje się uśmiechać, gdy po raz kolejny lustruje analitycznym wzrokiem całe towarzystwo. Najwyraźniej ani trochę nie podoba mu się to, co widzi. Jego oddech wyraźnie przyśpiesza. Idę o zakład, że panikuje, chociaż stara się to zamaskować ze wszystkich sił.

Nie boję się go. Tak sobie powtarzam, ale gdzieś w głębi pamiętam, że to nie jest zwykły facet. Mimo wszystko patrzę w oczy archanioła. Czegoś, czego nigdy nie będę w stanie pojąć, nawet będąc częścią tego dziwnego świata już od jakiegoś czasu. Okej, może i nie jest już tak potężny, jak na początku istnienia, ale nadal jest czymś... nieśmiertelnym.

Czymś niezwykłym.

Czymś niebezpiecznym.

― Joyce.

Moje imię dziwnie brzmi w jego ustach. Dreszcz przechodzi mi po plecach. Chociaż Lucyfer stawia mały krok w bok, żeby mnie zasłonić, to jest już na to odrobinę za późno, więc krótkim spojrzeniem i słabym uśmiechem zapewniam go, że jest w porządku.

Michael nic mi nie zrobi. Nie może.

Dlatego znowu dzielnie patrzę w oczy Mike'a i również wypowiadam jego imię w tym nietypowym powitaniu. Powieka mu drga. Porusza szczęką tak, jakby miał nadzieję, że zamienię się w cholernego orzeszka, którego będzie mógł zgnieść. O dziwo jakoś... niespecjalnie mnie to rusza.

Kilka miesięcy temu byłabym przerażona. Ale wczoraj byłam w Piekle. A jakby tego było mało, otacza mnie reszta starożytnych bytów, którym również nie podoba się ogólnie zachowanie Mike'a.

I on o tym wie. Wie, że jest na przegranej pozycji. Zwiesza głowę, przygryzając mocno dolną wargę, a potem słyszymy, jak wypowiada tylko jedno zdanie:

― Lucy, załatwmy to w cywilizowany sposób.

Lucyfer parska, ewidentnie rozdrażniony tą prośbą, która zdecydowanie nie brzmiała tak, jak powinna. Michael nadal wypowiada się takim władczym tonem, jakby miał tu jakiekolwiek pole do popisu, a prawda jest taka, że nawalił.

― To właśnie staram się zrobić ― zapewnia Lucyfer.

Te słowa są ciche. I chociaż Diabeł nie mówi niczego wprost, to jednak pobrzmiewa w nich ostrzeżenie. Stawia jeden krok w przód, stając twarzą w twarz z Michaelem, który jednak podnosi wzrok na brata. Chce wyglądać na znudzonego. Jeżeli chodzi o mimikę, to nawet mu to wychodzi.

Reszta ciała go zdradza.

― Jak się daje komuś słowo, to wypada go dotrzymać, nie sądzisz? ― szepcze Lucyfer, i cieszę się, że stoję na tyle blisko, żeby to usłyszeć. ― Ja grałem fair.

Patrzę na nich i dociera do mnie, że nie ma czegoś takiego, jak zło i dobro absolutne, ale kłania się tutaj historia yin i yang ― jedno nie może istnieć bez drugiego. A to, co jest pomiędzy? To jest chyba w każdym z nas.

Michael zerka na mnie nad ramieniem Lucyfera. Sama się sobie dziwię, ale dzielnie nie odwracam wzroku. Zamiast tego podchodzę bliżej, żeby sięgnąć po dłoń Lucyfera. Widzę, jak kącik jego ust nieznacznie się unosi ― tym razem w grymasie zadowolenia.

― A teraz... ― Lucyfer bierze głęboki wdech. Wbija w Michaela harde spojrzenie. ― ...wynocha.

Mówi to z uśmiechem. Tak, jakby żegnał świetnego wspólnika w robocie. Michael nie daje rady utrzymać dłużej pokerowej twarzy. Z wielkim rozczarowaniem spogląda po raz ostatni w stronę swojego rodzeństwa, i wydaje mi się, że nie znajduje w nich pociechy, bo krzywi się jeszcze bardziej.

Kiwa głową powoli, chyba się poddając. Nie robi sceny. Wymusza sztuczny uśmiech, dziękuje za współpracę i... wymija nas bez kolejnych słów. Nie ogląda się za siebie, kiedy bez żadnego zimowego okrycia wychodzi na zewnątrz i po prostu odchodzi.

Wyrywa mi się pełne ulgi westchnienie, a potem nagle Lucyfer wysuwa palce z mojego uścisku. Klaszcze w dłonie, z radością oświadczając:

― No! Moi mili, czas zabrać się do pracy. Najlepiej natychmiast.

To piękny zbieg okoliczności, ale także ciekawa sytuacja ― kiedy tylko to mówi, całe pomieszczenie zalewają ciepłe promienie słońca. Tak, wszystko wydaje się wreszcie nabierać sensu. A jednak... nie potrafię przestać myśleć o jednym, bardzo istotnym fakcie.

Nie wydaje mi się, żeby Michael powiedział ostatnie słowo w całej tej sprawie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top