15━━REAL FRIENDS DO THIS KIND OF BULLSHIT.
To nie ma sensu.
Miało być ciemno. Ta czerń powinna nas pochłonąć, a jednak kiedy tylko przechodzimy przez próg, wystarczy zaledwie mrugnięcie, żeby wszystko się zmieniło.
...czy to możliwe, żebyśmy wróciły na górę? Do Celestiala? Nie. To nie ma prawa bytu. A jednak jest tu tak ciepło, tak normalnie, tak... zwyczajnie. Peggy siedzi za ladą, tak, jak powinna, i właśnie rozmawia sobie z Javierem, bo ruch jest zaskakująco mały. Wszędzie nadal wiszą świąteczne dekoracje, fontanna błyszczy w słońcu wpadającym do środka przez okna i szklane drzwi.
Na zewnątrz prószy śnieg. Leniwie i spokojnie. Wszyscy wydają się być niezwykle zadowoleni.
Szczęśliwy śmiech Peggy zdecydowanie jest tym dźwiękiem, który kupuje uwagę Emery. Na chwilę dzieje się to także ze mną, ale nie potrafię pozbyć się wrażenia, że coś tu jest nie tak. Oczywiście, całość wydaje się być niemal idealna. Zerkam przez ramię na ścianę za nami ― wind jest pięć.
Może nie byłam nigdy zajebista z matematyki, ale z takimi obliczeniami sobie, kurwa, radzę.
Co nie zmienia faktu, że zamieram, kiedy słyszę znajomy głos. Lucyfer pojawia się w zasięgu mojego wzroku i na moment tracę wszelką zdolność racjonalnego myślenia. Zapominam, jak się tu znalazłam i po co przyszłam. Liczy się tylko to, jak beztrosko uśmiecha się ten mężczyzna. Jak tym swoim nonszalanckim krokiem podchodzi do recepcji i wita się z Peggy.
Otwieram usta, żeby go zawołać. I wtedy przypominam sobie słowa panny Flair.
Niektóre rzeczy mogą wam się wydawać realne. Nie są.
Boże, ale wszystko wygląda tak cholernie prawdziwie. Tak idealnie.
...zbyt idealnie.
Mrugam nerwowo powiekami. Gdzieś w tle, daleko, rozbrzmiewa dzwoneczek. Nie mam pojęcia, co oznacza, ale skutecznie budzi mnie z tego pokręconego transu, w który wpadłam. Ten początkowy szok ze mnie schodzi. Zastępuje go prosty, ludzki niepokój.
― To nie jest prawdziwe ― szepczę, bardziej sama do siebie, niż do kogokolwiek innego. Mocno, niemal boleśnie, ściskam dłoń Emery, ciągnąc ją w tył, zanim ma szansę ruszyć w stronę roześmianej Peggy. Rzuca mi niemal urażone, pełne niezrozumienia spojrzenie, potykając się niezdarnie o własne stopy. Potrząsam energicznie głową, przerażona. Czuję, jak serce mi przyspiesza, a w uszach zaczyna szumieć. ― To nie jest prawdziwe.
Odwracam się, gotowa jak najszybciej znaleźć wyjście i się stąd wydostać, cokolwiek to jest. Krzyk grzęźnie mi w gardle, bo wpadam na wielce niezadowolonego Michaela. Palce Emery mocniej zaciskają się na mojej ręce. Oddaję uścisk, bo mam dziwne przeczucie, że lada chwila możemy zostać rozdzielone, a na to nie chcę pozwolić.
Nie mogę.
Dźwięk dzwoneczka słyszę gdzieś w oddali. Jest zbyt cichy i słaby, żebym mogła w jakikolwiek sposób namierzyć jego źródło, ale wystarczająco wyraźny, żebym przestała wątpić w jego istnienie.
Michael przechyla głowę w kpiącej manierze, i chyba stara się udawać, że bawi go ta cała sytuacja, ale już kilka razy widziałam, z jaką pogardą i wkurwem wpatrywał się w Lucyfera. Teraz jestem świadkiem identycznej miny na tej jego irytującej mordzie.
― Gdzie on jest? ― cedzę przez zaciśnięte zęby. Michael parska z denerwującym mnie rozbawieniem.
― Wiesz, Joyce, mam już dość tej szopki ― wzdycha ciężko mężczyzna. Wciska dłonie w kieszenie spodni od garnituru, garbiąc się przy tym nieznacznie. ― Ty jesteś niereformowalna. Próbuję ci pomóc i wyświadczyć przysługę, a ty masz to gdzieś. Dałem ci tyle szans, i nie wykorzystałaś ani jednej! A mogliśmy się dogadać. Mogłaś spokojnie skończyć tę książkę.
― Tylko w twojej wersji, jak mniemam?
― Hej, sama uznałaś, że Biblia jest trochę... jakby to ująć, staromodna. Przydałby się powiew świeżości. Mogłaś nim być. Ale teraz? Radź sobie sama. Miłej zabawy.
Na ułamek sekundy wszelkie powietrze ucieka mi z płuc. Wystarczy kolejne mrugnięcie, i nagle urocze wnętrze Celestiala dosłownie się rozmywa. Znika, jakby to była tylko cholernie dopracowana fatamorgana. W tej kwestii trafiłam chyba w dziesiątkę.
Mija dłuższa chwila, zanim oczy przyzwyczajają mi się do wszechobecnego półmroku. Powietrze jest chłodne i wilgotne, i nieprzyjemnie ciężkie z jakiegoś dziwnego, niemożliwego do wyjaśnianego powodu.
Oddychanie przychodzi mi z trudem, i nie wiem, co jest tego głównym powodem ― przerażenie, czy panujące tu warunki.
― ...teraz... chyba odpuścił ― dukam wreszcie. Mój głos echem niesie się w dół korytarza; za nami są te czarne drzwi, przez które przeszłyśmy, i udaje mi się je dostrzec tylko dzięki złotej gałce.
― Jezu Chryste ― mamrocze obojętnie Emery. Nadal trzymamy się za ręce, gdy po omacku przesuwam wolną dłonią po chropowatej, dotkliwie zimnej, skalnej ścianie.
― Do niego raczej nam teraz daleko ― rzucam słabo na wydechu. Emery parska nerwowym chichotem.
...dzwoneczek. Gdzieś tam, w głębi kamiennych, nieprzyjaznych korytarzy. Wszystko tutaj przyprawia mnie o ciarki na plecach, ale ten jeden dźwięk sprawia, że robi mi się ciepło na sercu. Nie wiem, czego tak naprawdę powinnam szukać ― nie mam też pojęcia, co robić, żeby nas z tych tarapatów wyciągnąć, albo jak znaleźć Lucyfera, ale... coś mi podpowiada, że ten dzwoneczek nie jest niczym złym.
To raczej iskierka nadziei w nieprzeniknionym mroku.
― Co robimy? ― pyta z paniką Emery. Z trudem przełykam ślinę, bo przez kilka sekund nie mam nawet pewności, czy dam radę się ruszyć.
Po raz kolejny zaskakuję samą siebie. Stawiam jeden krok. Potem drugi. Kamienne schody pod moimi stopami są dość strome, więc razem z Emery poruszamy się powoli i niepewnie, ale przynajmniej nie tkwimy bezsensownie w miejscu, mijając coraz to kolejne rozwidlenia. Nie skręcam nigdzie na żadnym z nich, nie zatrzymuję się tak wysoko.
Schodzimy głębiej.
― ...Joy? ― odzywa się znowu Emery. ― Ja nie chcę zabrzmieć tak, jakby brakowało mi do ciebie zaufania, ale... skąd wiesz, czy idziemy w dobrym kierunku? I gdzie my w ogóle, kurwa, jesteśmy?!
― W Piekle ― odpowiadam niemal natychmiast, bo dla mnie to jest już w tym momencie absolutnie oczywiste. Przecież przeszłyśmy przez drzwi. W przeciwieństwie do Emery, nie podnoszę jednak głosu; nawet nasze oddechy brzmią tutaj jak cholerne tajfuny.
...wolę nie ryzykować. Jakkolwiek głupie mogłoby się to wydawać.
― To gdzie umarlaki? ― drąży Emery. ― Dusze potępione, czy coś? Gdzie krzyki tych, co się w smole taplają?
Przystaję gwałtownie, zirytowana.
― Stara, bez urazy, ale mnie to teraz naprawdę mało interesuje, bo, tak w razie, gdyby cię ten istotny fakt ominął, mamy aktualnie na pieńku z samym...
Urywam, znowu wychwytując dźwięk dzwoneczka niesiony przez echo. Tym razem jest wyraźniejszy. A to chyba znak, że zbliżamy się do celu, czymkolwiek on jest.
― ...Lucyfer mówił, że każdy ma swoje własne Piekło ― mamroczę. Zalewa mnie ogromna fala smutku, gdy dopuszczam do siebie okrutną rzeczywistość. ― To jest jego Piekło. Zimne, puste i ciche.
― Dla mnie tak brzmi raj.
― Chodź ― ponaglam, dalej ciągnąc Emery za sobą w dół niebezpiecznych schodów, tym samym puszczając mimo uszu ostatni komentarz.
― Ale dokąd niby?!
― Ty tego nie słyszysz? ― zastanawiam się na głos, ale robię to głównie po to, żeby potwierdzić coś, czego sama zdążyłam się domyślić.
― Czego niby?
― ...dzwoneczka.
Emery milknie. Zdaję sobie sprawę z tego, jak to brzmi. A najgorsze jest to, że nawet nie umiem wyjaśnić, skąd wiem, że ten dźwięk to coś dobrego. Emery mamrocze pod nosem niewyraźne "jakiego, kurwa, dzwoneczka", ale potem jest cicho przez dłuższą chwilę, i wydaje mi się, że też nasłuchuje uważnie, starając się wychwycić to, o czym wspomniałam.
― Ja tam nic nie słyszę ― jęczy mi żałośnie nad uchem. ― Omamy masz, czy to jakaś sztuczka tego skrzydlatego typa?
― Po prostu mi zaufaj, okej? Nie potrafię... tego wyjaśnić. Więc musisz mi zaufać. Na ślepo.
Emery już otwiera usta, żeby coś odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili zmienia zdanie. Kiwa głową powoli, przystając na wszystko, co proponuję.
Idziemy dalej.
Czuję się tak, jakbym wbrew sobie brnęła w głąb jakiegoś bunkra. A mam lekką klaustrofobię, więc nie jest łatwo. Cała się trzęsę. Dłonie mam skostniałe, i odnoszę wrażenie, że co kilka schodków temperatura spada o kolejny stopień. Emery szczęka zębami, co jakiś czas dmuchając w ręce ciepłym powietrzem z ust. Niezbyt pomaga. Wiem, bo sama próbowałam.
Peggy mówiła, żeby iść za zimnem. Dzwoneczek nie jest więc jedyną wskazówką.
Schody się nie kończą. A ja kompletnie straciłam poczucie czasu; zegarek na moim nadgarstku nie jest zbyt pomocny, bo po prostu się zatrzymał, a ten w telefonie zrobił to samo. Nie wspominam już o tym, że zasięgu próżno tu szukać.
Po raz ostatni słyszę magiczny dzwoneczek ― kiedy niepewnie zatrzymuję się na pokrytym lodem stopniu, dźwięk niesie się echem po tym ogromnym miejscu, ale znika zaraz potem. Skupiam się na oddechu ― zarówno moim, jak i tym należącym do Emery. I przy okazji próbuję wymyślić, co robić dalej.
Wiem, co mówiła Peggy, ale w chwili obecnej zaczynam odczuwać cholernie silną falę paniki. Ile to jeszcze potrwa? Gdzie to się kończy, i jak wygląda centrum tego Piekła, o ile w ogóle istnieje?
...jaki był cel?
Z trudem przełykam ślinę, omiatając dalszy korytarz analitycznym, uważnym spojrzeniem. Coś tu musi być. To nie może się okazać... końcem. Nie teraz. Nie w ten sposób. Nie mogę się tu zatrzymać.
― Dlaczego tu jest tak kurewsko zimno ― narzeka Emery. Nie mam zamiaru się o to wściekać, bo ma do tego pełne prawo.
― Alighieri miał rację ― odpowiadam.
― Że kto? Jakiś papież, czy coś?
Ledwo powstrzymuję się od wywrócenia oczami i parsknięcia śmiechem. I cieszę się, że Emery widzi teraz tylko moje plecy, bo zna mnie za dobrze i zdecydowanie wyczułaby, co miałam ochotę zrobić. Mamroczę więc proste "mniejsza o to" i wzdycham ciężko, odrobinę zrezygnowana.
Zerkam pod nogi, bo przeraża mnie sama wizja tego, że znowu będę musiała się ruszyć. Lód pokrywa resztę stopni prowadzących w dół. I wydaje mi się, że im dalej brniemy w to szaleństwo, tym bardziej nieprzenikniony mrok nas otacza. Niby mamy na sobie zimowe kurtki i buty, ale to tyle; opuszczałyśmy mieszkanie w pośpiechu i nic więcej ze sobą nie zabrałyśmy.
A latarki w telefonach nie pomagają. To przeczy prawom fizyki, ale ich światło wcale nie działa na tę ciemność, która tu panuje.
Oddech grzęźnie mi w gardle. I zanim mam szansę przynajmniej spróbować zapanować nad emocjami, czuję łzy w kącikach oczu.
― Stara, co robimy? ― pyta szeptem Emery. Po raz kolejny zresztą. Mrugam kilka razy nerwowo powiekami, licząc na to, że ten prosty zabieg uratuje mnie przed rozbeczeniem się, ale kilka łez i tak spływa mi po policzkach, więc pospiesznie wycieram je skostniałymi palcami. ― Nie chcę cię wkurwić, ani nic, ale ja tu widzę tylko jedną drogę. Brniemy w to dalej?
Z przerażeniem spoglądam na strome schody za plecami Emery. Spencer robi to samo, a kiedy wraca do mnie wzrokiem, minę ma niezadowoloną i skwaszoną. Unoszę jedną brew, odpowiadając:
― A mamy jakiś inny wybór?
Em wbija we mnie zrezygnowane spojrzenie ― obydwie wiemy, że w tym momencie zabrnęłyśmy za daleko, żeby zawrócić. Poza tym, osobiście nie zamierzam tego zrobić. Choćbym straciła czucie w całym ciele.
To jest szaleństwo, wiem. Ryzykować życiem dla Diabła, żeby zagwarantować jego bezpieczeństwo. Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek kiedykolwiek wcześniej to dla niego zrobił, a ja... nie potrafię postąpić inaczej. Możliwe, że wpadniemy przez to w błędne koło, ale ani trochę mi teraz na tym nie zależy.
Podążam za głupim przeczuciem i dźwiękiem, który równie dobrze może być jedynie wytworem wyobraźni, ale w chwili obecnej nie mam innych punktów zaczepienia. Do momentu, w którym zatrzymujemy się na kolejnym rozwidleniu. Nie ma tu więcej schodów ― są tylko trzy różne korytarze, i każdy z nich zwieńczony jest drzwiami, nad którymi znajdują się tylko stare, słabo działające lampki.
Tyle światła wystarczy, żebym mogła dostrzec parę unoszącą się z naszych ust przy każdym oddechu. Obydwie z Emery szczękamy zębami, gdy zatrzymujemy się w małym przedsionku, zastanawiając się nad kolejnym krokiem. Czekam. Nasłuchuję.
Ale dzwoneczek zamilkł.
― ...znam te drzwi ― mamrocze Em. Zerkam na nią pytająco, bo opcje są trzy, więc przyjaciółka wskazuje głową na wspomniane miejsce. ― Ej, znam te drzwi ― powtarza, tym razem odrobinę pewniej. Marszczę czoło, ruszając w stronę tego jednego przejścia; to mozolna podróż, bo nadal przesuwamy stopy po lodzie z wielką ostrożnością. ― To nie jest jego gabinet w hotelu?
Wskazuję palcem na imię Diabła wygrawerowane na złotej plakietce. To mały szczegół ― łatwo było go pominąć w półmroku i wszechobecnym stresie. Emery wydaje z siebie ciche, wymowne mruknięcie.
― Jest ― potwierdzam krótko.
Nie wiem, na co czekamy. Żadna z nas nie ma chyba odwagi, żeby sprawdzić, co czeka nas za tymi drzwiami; przynajmniej nie w pierwszej chwili. Emery wzdycha ciężko, mamrocząc niewyraźne "nic nie czaję". A ja zastanawiam się nad tym odrobinę poważniej.
Byłam w tym miejscu kilka razy. W tym prawdziwym gabinecie, w hotelu. Zazwyczaj sama przychodziłam po Lucyfera, kiedy Peggy informowała mnie, że pracuje, ale zdecydowanie ucieszy się, jeżeli oderwę go od obowiązków. W gabinecie zawsze było niemal przejmująco cicho. Pamiętam, jak odebrał telefon przed świętami, kiedy poprosiłam go o odegranie roli faceta idealnego, i...
― ...zawsze jest w nim sam ― szepczę. Tak, jak mówiłam wcześniej: zimno, cicho, pusto. Trzy rzeczy, których Lucyfer nie lubi.
― Skąd ty to wiesz? ― rzuca niemal natychmiast Emery. Łypię na nią wymownie spode łba; jej podejście do sprawy ekspresowo się zmienia. Macha ręką wymijająco. ― Nie było pytania, zapomnij. Widzę, że ty to wszystko ogarniasz. Nie będę się wtrącać. Ja tu tylko robię za wsparcie mentalne.
― Emery?
― Co?
― Kocham cię.
Zgrywa niewzruszoną. Znaczy, kącik jej ust nieznacznie drga, ale poza tym dzielnie udaje neutralność. Potrząsa mocno naszymi splecionymi dłońmi, żartując sobie:
― Wiem? I? Teraz ci się na wyznania zebrało?
To jest niesamowite, że nawet w cholernym Piekle ta laska nie traci poczucia humoru i swojego zajebistego podejścia do życia. Uwielbiam ją. Ta relacja trwa już tak wiele lat, a jednak Emery Spencer nadal jest przy mnie. Zna mnie lepiej, niż ja sama. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę w stanie się jej odwdzięczyć za wszystko, co dla mnie zrobiła. Robi. I najpewniej jeszcze zrobi.
― Ja otworzyłam tamte drzwi ― odzywa się ponownie Emery. Kciukiem wskazuje jakiś bliżej nieokreślony kierunek za naszymi plecami, a potem wytyka palcem klamkę przed nami. Też jest złota. Tyle, że tą pokrywa warstwa szronu. ― Te są twoje. Tej klamki nie dotknę. Ty widzisz to cholerstwo? Palców niby nie czuję, ale idę o zakład, że zbliżę się do tego cholerstwa i mi zmrozi krew w żyłach.
Zgadzam się z nią kiwnięciem głowy. Na nic innego mnie nie stać. Zanim zaczynam nad tym deliberować, szybko zaciskam palce na klamce i próbuję ją przekręcić, ale wszechobecny chłód skutecznie mi to utrudnia. Syczę cicho, zaskoczona, że tak prosty ruch może przysporzyć tyle bólu.
Bogu dzięki, drzwi wreszcie się uchylają. Kilka razy zaciskam dłoń w pięć i na powrót rozprostowuję palce, chcąc pozbyć się nieprzyjemnego uczucia, ale to nic nie daje, więc... decyduję się po prostu przejść nad tym do porządku dziennego. Okej, dalej boli. W tym momencie nic na to nie poradzę.
― Mówiłam? ― jęczy mi nad uchem Emery.
Chyba trochę zmartwiła ją moja reakcja, a przynajmniej tak wnioskuję po tonie jej głosu. Posyła mi pytające spojrzenie, jakby chciała się w ten sposób upewnić, że poradzę sobie z pewnymi niedogodnościami. Wzruszam obojętnie ramionami, więc odpuszcza. Bierze głęboki wdech, a potem naciska dłonią na drzwi.
Otwierają się przed nami w akompaniamencie przyprawiającego o ciarki skrzypienia.
Po raz kolejny mój umysł potrzebuje kilku sekund, żeby odpowiednio przetworzyć napływające do niego informacje. Nie umiem tak szybko przeanalizować tego, co widzę, i jednocześnie wyciągnąć odpowiednich wniosków.
― Dobra. Miałaś rację ― wydusza ledwo dosłyszalnie Em. Tak. Miałam. Wolałabym się mylić, ale Lucyfer siedzi przy swoim biurku, w pocie czoła pracując nad jakimiś dokumentami. ― To jest najsmutniejsza rzecz, jaką widziałam w przeciągu ostatnich kilku lat. A pamiętam, jak wyglądałaś po tym, jak cię zwolnili.
Gdybyśmy były teraz w mieszkaniu, najpewniej bym się obraziła. Albo przynajmniej zrobiła to na kilka sekund, póki nie dostałabym propozycji wspólnego wypicia kawy. Teraz mam inne priorytety, bo dociera do mnie, że stoimy w otwartych drzwiach, a Lucyfer nawet nie drgnął.
Puszczam ostrożnie dłoń Emery; przyjaciółka niepewnie mi na to pozwala. Idzie za mną krok w krok, chociaż gdy tylko przekraczam próg gabinetu, zalewa mnie jeszcze większa fala niepewności. Wszystko tutaj wydaje się takie... stare. Delikatne. Jakby miało się rozpaść przy pierwszym lepszym kontakcie z ludzką dłonią.
― ...Lucyfer? ― szepczę, zatrzymując się obok niego. Zero reakcji. Wymieniamy z Emery odrobinę spanikowane spojrzenia.
― Oślepł, czy co? ― zastanawia się na głos Em. Obejmuje się własnymi ramionami, chyba próbując się jakoś ogrzać. Potrząsam delikatnie głową, wpatrzona w dokument, nad którym Diabeł aktualnie się pochyla; to dosłownie akt zgonu. W oczy rzuca mi się wielki nagłówek "przewinienia", ale nie poświęcam temu więcej uwagi, wytrącona z równowagi przez kichnięcie Emery.
― W teorii w ogóle nie powinno nas tu być.
― Mówiłaś, że nie lubi samotności.
Opieram się bezsilnie o fotel Lucyfera. Nie wiem, co robić, i Emery zdecydowanie widzi to w moich oczach, kiedy nasze spojrzenia się spotykają. Przygryzam dolną wargę w zamyśleniu ― to, co powiedziała, nabiera głębszego sensu.
― Dlatego nas nie widzi ― domyślam się, stwierdzając oczywistą oczywistość, i znowu spoglądam na pogrążonego w pracy Diabła. Kto by pomyślał, że kiedykolwiek coś takiego zobaczę? ― I nie słyszy.
― I nie czuje, jak zgaduję?
Nieśmiało muskam opuszkami palców ramię Lucyfera. Tekstura jego marynarki jest mi tak znajoma, że mimowolnie wyrywa mi się jednak ciche westchnienie pełne ulgi. Najgorsze jest to, że szczęście nie trwa długo, bo nadal nie dostaję od niego absolutnie żadnej reakcji.
― Najwyraźniej nie ― wyduszam słabo.
Cofam dłoń, zrozpaczona i rozczarowana zarazem.
― Super. ― parska z rozżaleniem Emery. Zaczyna kręcić się nerwowo po pomieszczeniu, w tę i z powrotem, z dłońmi opartymi o biodra. Ja nadal jestem tu, gdzie byłam. Przy Lucyferze. Mimowolnie zaciskam palce na wisiorku od niego. I odkrywam, że w przeciwieństwie do wszystkiego, co nas otacza, jest nawet... ciepły. ― To co teraz? Mamy rozwiązanie pod nosem i nic nie możemy z nim zrobić? Do dupy to wszystko jest. Zgłośmy reklamację u Ojca Wszechmogącego, czy coś.
Lucyfer pociera przymknięte powieki palcami, wzdychając przy tym ciężko, ale zaraz potem wraca do pracy. Nie raz wspominał, że on i Peggy urabiali się po łokcie w tej robocie, a bez Desmonda i zastępu pomocników po prostu utonęliby w obowiązkach. To dlatego Lucyfer utrzymywał takie dobre relacje ze wszystkimi, którzy u niego pracowali.
Prowadzenie hotelu to jedno. Praca na drugą zmianę w wydziale piekielnym? To dopiero wyczyn.
― Ja pierdolę ― odzywa się znowu Emery. Opiera się o biurko Lucyfera, centralnie naprzeciwko niego. Przekręca śmiesznie głowę, żeby łatwiej było jej odczytać napisy na papierach, aż wreszcie dodaje:
― Cofam wszystko. To jednak jest najgorsze miejsce we wszechświecie. Ciarki mi przeszły po plecach. Wieczna robota? Jakbym ja miała przez wieczność słuchać opowieści o podbojach miłosnych pana Batesa to bym się nawróciła, żeby tego uniknąć.
Rozumiem ją doskonale. Koncept Piekła nigdy nie brzmiał interesująco. Tyle, że kiedyś widziałam je jedynie jako ogień, cierpienie i taplanie się w smole; teraz to jest o wiele, wiele gorsze. Nie chcę nawet wyobrażać sobie mojego tragicznego miejsca. Nie chcę wiedzieć, jak wyglądałaby moja osobista, spersonalizowana sala tortur.
Ten dzień pewnie nadejdzie, ale wolałabym do tego momentu żyć w słodkiej nieświadomości i cieszyć się czasem, który mi pozostał.
Odsuwam te myśli na bok, bo przecież stoję właśnie w jednej z takich sal tortur. Babcia Cathy zawsze powtarzała, że to właśnie powinno być odpowiedzialnością szatana ― karanie innych. Nie wspominała tylko nic o tym, że sam należy do grona potępionych, a to oznacza, że też potrzebuje kata. Kto mógłby się nadawać do tej roli lepiej, niż on sam...?
― Propozycja jest taka, żebyś spróbowała pocałunku prawdziwej miłości, jak w bajkach. ― Emery wyrzuca z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego. Wbijam w nią pusty, pełen niedowierzania wzrok. ― ...co? Może podziała, nigdy nie wiesz.
Gdybym miała sprecyzować, co cenię w życiu najbardziej w tym właśnie momencie, powiedziałabym, że Desmonda. Ratuje mnie z opresji nie pierwszy raz i szczerze mówiąc uznaję, że kiedy ten koszmar się skończy, ugotuję mu tyle spaghetti, ile tylko będzie chciał.
Mroczny Kosiarz pojawia się w drzwiach gabinetu i zastyga. Dosłownie wbija go w podłogę. Ja też nie do końca wiem, jak zareagować, więc wychodzi na to, że robię to samo, co on. Mężczyzna skacze wzrokiem po mnie i Emery, ale ona odwraca się w jego stronę dopiero, kiedy słyszy nienaturalnie wysoki pisk mężczyzny:
― Co wy tu, kurwa, robicie?!
Parskam nerwowym chichotem, zaraz potem przyciskając dłoń do ust, żeby nie wydać z siebie jeszcze jakiegoś niechcianego dźwięku. Znowu spoglądam na Lucyfera, ale on nadal pozostaje na nas obojętny; podnosi jednak nieobecny wzrok na Desmonda, marszcząc przy tym pytająco czoło.
― Ty nas widzisz?! ― krzyczy uradowana Emery. Po raz pierwszy od początku ich znajomości wygląda tak, jakby była gotowa wyściskać Desmonda. Powstrzymuje ją chyba tylko resztka zdrowego rozsądku, ale i tak podskakuje szczęśliwie w miejscu.
― Wolałbym nie. ― Desmond potrząsa energicznie głową. Opiera się o framugę, nadymając policzki, a potem bierze kilka głębokich oddechów. ― Słabo mi chyba.
― Do kogo ty mówisz? ― odzywa się wreszcie Lucyfer. Głos ma głęboki, zachrypnięty, jakby nie mówił nic od wielu dni. Nie zmienia to faktu, że ten prosty dźwięk przywraca mi odrobinę nadziei. Brakowało mi tego, jak cholera.
Desmond wywraca oczami. Naprawdę jest jakiś nienaturalnie blady, kiedy pstryka palcami. W tym samym momencie czuję, że temperatura w pomieszczeniu nagle się podnosi. Jakby ktoś wylał na mnie kubeł ciepłej, kojącej wody. Pozwalam sobie na długie, zadowolone, odrobinę zbyt głośne westchnienie.
Lucyfer podrywa się nagle z miejsca. Fotel za nim uderza o podłogę z głuchym hukiem, kiedy mężczyzna mierzy Emery dziwnym, zdezorientowanym spojrzeniem. Możliwe, że jest w jego minie odrobina złości o to, że w ogóle się tu pojawiła. Moja przyjaciółka macha do niego na powitanie z szerokim, głupkowatym uśmiechem.
I kiedy już kończy, wskazuje palcem prosto na mnie.
Zanim Diabeł zaszczyca mnie swoją uwagą, cały się spina. Widzę, jak oddech mu przyspiesza. Zwilża usta czubkiem języka, jak to ma w zwyczaju, kiedy się stresuje, i wreszcie odwraca się w moją stronę. I przysięgam, że czas się zatrzymuje, kiedy jego oczy odnajdują moje.
W pierwszej chwili są szare ― im dłużej jednak utrzymujemy prosty kontakt, tym więcej koloru nabierają, aż wreszcie znowu widzę ten piękny błękit, dla którego przepadłam. Uśmiecham się nieśmiało. W gardle czuję nieprzyjemny ścisk, a to oznacza, że znowu jestem o krok od płaczu. I prędko nim wybucham, kiedy Lucyfer szepcze moje imię.
Bez zastanowienia otaczam go rękami w pasie, ukrywając twarz w materiale jego czarnej koszuli. Zanim on sam mnie przytula ― a chwilę mu to zajmuje, jakbym szczerze zaskoczyła go taką bliskością ― otula mnie intensywny, ciężki zapach jego wody kolońskiej. Zaciągam się tą wonią, czując, że Lucyfer wreszcie wybudza się z dziwnego transu i też mocno mnie obejmuje.
Serce wali mu jak szalone. Mi też.
― No, wreszcie ― mamrocze Emery. Jej wypowiedź niszczy magiczną atmosferę; Lucyfer odsuwa mnie od siebie na odległość ramion, zaciskając palce na moich rękach, gdy pyta z paniką w głosie:
― Co wy tu robicie?!
― Nie mogłam cię tak zostawić ― tłumaczę pośpiesznie, chociaż plączę się we własnych słowach, kiedy Lucyfer z niezwykłą czułością kładzie dłonie na mojej twarzy, kciukami ocierając z łzy z policzków. Wpatruje się we mnie z naprawdę dziwną mieszanką emocji, bo niby widzę, że go to wzrusza, ale jest też cholernie zmartwiony.
Nie wie, co powiedzieć. Kręci jedynie głową. To z pozoru delikatny, wolny gest, ale w jego oczach błyszczy coś jeszcze. I mam wrażenie, że to jest złość. Nie wścieka się na mnie, nie; prędko dochodzę do wniosku, że znowu obwinia sam siebie.
― Czekaj, czekaj, czekaj. ― Mondy kilkakrotnie powtarza jedno słowo. Unosi ręce, zaraz potem wskazując nimi mnie i Emery. Mruży analitycznie powieki. ― Wy nie miałyście być z Peterem?
― Z Peterem?! ― dziwi się Lucyfer. Odrywa dłonie od mojej twarzy, ale nie przestaje mnie dotykać. Zaciska palce na moim nadgarstku, jakby nie był pewien, czy życzę sobie jakiekolwiek dalszego kontaktu. Wychodzi na to, że sama ściskam jego dłoń, aż wstrzymuje na chwilę oddech.
― No, Peggy go znokautowała! ― śmieje się dumnie Emery. Diabeł mruga nerwowo powiekami; to samo zresztą robi Desmond. Przysięgam, że jego brwi zaraz odczepią się od jego twarzy i polecą gdzieś w górę, a gałki wypłyną mu z oczodołów.
Mężczyźni wgapiają się w siebie nawzajem przez dłuższą chwilę. Przez chwilę podejrzewam, że może prowadzą jakąś niemą wymianę opinii na temat Klucznika, póki Lucyfer nie wydusza słabego "słucham?". Brzmi jak, jakby był tą informacją o Peggy nieco zaskoczony, ale... nie próbuje nawet udawać, że nie rozpiera go duma.
Desmond nie podziela jego entuzjazmu. To pewnie tylko moja paranoja, ale odnoszę wrażenie, że gdy znowu się odzywa, w jego głosie pobrzmiewa nutka... niedowierzania i zazdrości jednocześnie.
― Peggy znokautowała Petera?!
― No! ― Emery kiwa energicznie głową, nadal szczerząc się przy tym triumfalnie. ― Przecież mówię, nie?!
― Dobra, o tym potem, są inne priorytety ― decyduje stanowczo Lucyfer. Macha przy tym wymijająco wolną ręką; potem układa tę dłoń na moim ramieniu, zaraz na obojczykiem. Tym razem to mój puls mocno przyśpiesza, kiedy napotykam jego odrobinę rozczarowane spojrzenie. ― Oszalałaś? ― pyta. Przygryzam dolną wargę, wbijając zawstydzony wzrok w podłogę. ― Oszalałaś, tak?!
― Może ― mamroczę. Zauważam, że nosi spinki do mankietów, które mu kupiłam. Srebrne skrzydła. Kącik moich ust unosi się nieznacznie w pełnym wzruszenia grymasie. ― Najpewniej ― poprawiam się, ale to też nie brzmi dobrze. Podnoszę na niego wzrok. ― Nie wiem. Chciałam ci jakoś pomóc, okej?
― Nie rozumiesz, ja nie po to...
― Wiem, co zrobiłeś i na jaki układ poszedłeś ― przerywam mu, przyciskając w tym samym czasie dłoń do jego klatki piersiowej. Bierze głęboki wdech, przymykając na chwilę oczy, a potem szepcze:
― Nie taka była umowa.
Fakt. Zrobił to wszystko tylko po to, żebym nigdy tu nie trafiła. A Michael nawet nie umiał tego dopilnować, bo był zajęty swoimi własnymi sprawami i rodzeństwem, które próbowało przemówić mu do rozsądku.
― Czekaj ― mówi znowu Desmond. Tym razem brzmi jednak jakoś inaczej. Jakby coś go bawiło. ― Czekaj, moment. Wszyscy się zamknijcie.
No, robimy to. Lucyfer marszczy lekko czoło, gdy zerka na mnie pytająco, ale jestem równie zdezorientowana, co on. Emery krzyżuje ręce na piersi, wywracając przy tym oczami.
― ...udar masz? ― rzuca wrednie na wydechu, kiedy jej cierpliwość jednak się kończy.
Desmond wbija w nią pełne nienawiści spojrzenie. Mruży groźnie powieki.
― Zostawię cię tu ― uznaje, ale Emery nic sobie z tego nie robi, bo prycha tylko kpiąco w odpowiedzi, zaraz potem mamrocząc pod nosem coś o tym, że gdyby posunął się do czegoś takiego, Peggy zrobiłaby mu z dupy jesień średniowiecza.
A Lucyfer poprawiłby tę robotę. Najpewniej na moją prośbę.
Wołam Mrocznego Kosiarza po imieniu, gestem dłoni zachęcając, żeby wyjaśnił, co go tak wcześniej rozśmieszyło. Na jego ustach znowu rozkwita delikatny uśmiech.
― A, tak. ― Pstryka palcami. ― Umowa. Umowa, stary ― powtarza, jakby te słowa same w sobie miały wszystko wyjaśnić. ― Umowa była taka, że ona tu nigdy nie trafi. ― Wskazuje mnie głową, zaraz potem wracając spojrzeniem do skupionego Lucyfera. ― Ale tu jest. A wiesz, co to znaczy? Że ten debil strzelił sobie w stopę, bo nic nie było sprecyzowane. To on miał przypilnować, żeby Joyce nigdy nie znalazła się w tym przeklętym miejscu, tak?
Nie pomyślałam o tym w ten sposób. Michael miał jedną robotę. Obiecał Lucyferowi, że będę bezpieczna; anulowałam wszystko własnymi decyzjami, do których miałam prawo. Dlatego pojawił się, kiedy już miałyśmy z Emery przejść przez te przeklęte drzwi. Krótka rozmowa i prosta iluzja, która miała nas zwabić z powrotem do głównych drzwi, były jego ostatnimi próbami swoistego nawrócenia nas.
Nie wyszło. Jakże mi, kurwa, przykro. Tak bardzo, że aż wcale.
Potrząsam energicznie naszymi rękami, podekscytowana odkryciem. I nie potrafię powstrzymać uśmiechu, kiedy Lucyfer znowu na mnie patrzy. Dreszcz przechodzi mi po plecach, kiedy to robi, tak swoją drogą; najpewniej dlatego, że jest w jego spojrzeniu coś cholernie intensywnego.
Diabeł przesuwa kciukiem po wierzchu mojej dłoni, której nadal trzyma się jak tonący brzytwy. Nie jestem pewna, czy w ogóle jest świadomy tego, co robi.
― Złamał słowo ― szepczę. Iskierka zrozumienia wreszcie pojawia się w oczach Lucyfera. Idę o zakład, że czas spędzony w tym dziwnym miejscu miał na niego jakiś niezbyt pozytywny wpływ. Ja też przecież czuję się osłabiona.
― Bo masz wolną wolę! ― krzyczy uradowany Desmond, klaszcząc w dłonie. Składa je jak do modlitwy, wymownie wpatrując się w sufit, gdy kontynuuje:
― A ten debil o tym zapomniał! Kocham wolną wolę!
― Pakuj manatki, stary, wracasz na górę ― dorzuca zadowolona Emery. Ewidentnie jej ulżyło. Tak samo, jak mi.
Lucyfer puszcza moją rękę, ku mojemu rozczarowaniu. Przymyka znowu powieki, przecierając twarz dłońmi w akompaniamencie głośnego, zmęczonego westchnienia.
― Ty nie masz pojęcia, co się zadziało przez ten krótki czas ― produkuje się dalej Desmond. ― Mike doprowadzi cały ten biznes do bankructwa, jak tak dalej pójdzie, bo burak z niego nadęty, a ja...
― Co ty tu w ogóle robisz? ― interesuje się nagle Emery. Mondy łypie na nią spode łba. Irytuje go nie tylko to pytanie, ale też fakt, że moja przyjaciółka po raz kolejny niszczy mu świetny nastrój.
― Pracuję ― cedzi przez zęby Desmond. Emery wygina usta w podkówkę. ― Przyszedłem pogadać o ostatnich zgonach. Normalnie zrobiłbym to przy kieliszku wina i misce spaghetti, ale musiałem się dostosować do nowych warunków.
― I wiesz, co? Nigdy nie sądziłam, że to powiem, ale chwała kawie, że jednak się zjawiłeś, ty miłośniku makaronu i owoców morza ― wzdycha Em. Podchodzi do Mrocznego Kosiarza i klepie go wdzięcznie po ramieniu, podczas gdy on zaciska usta w cienką linię i posyła jej sztuczny, wymuszony uśmiech. ― Zwijamy się? Zimno tu jak w psiarni i marzę o ciepłym łóżeczku. Błagam.
Lucyfer ze świstem wypuszcza powietrze przez usta. Wbija wzrok w dokumenty na biurku i mam wrażenie, że bardzo kusi go, żeby w jakiś sposób się ich pozbyć. Zamiast tego, niedokładnym ruchem dłoni wskazuje na mnie i Emery.
― Zabierz je stąd ― rzuca na wydechu.
Zaciskam palce na rękawie jego marynarki.
― Nigdzie się bez ciebie nie ruszę ― oświadczam uparcie.
Lucyfer zwiesza bezsilnie głowę, ale nawet nie próbuje mi się wyrwać. Stuka palcami o blat przez dłuższą chwilę, podczas której razem z Emery i Desmondem wymieniamy się wyczekującymi spojrzeniami, ale żadne z nas się nie odzywa.
― ...ile minęło? ― pyta ledwo dosłyszalnie Lucyfer.
Desmond krzywi się nieznacznie. Opiera dłonie na biodrach i odpowiada krótko:
― Trzy dni.
Lucyfer znowu zamyka oczy; patrzę, jak mocniej zaciska palce na krawędzi biurka i prędko wyciągam własne wnioski. Pochylam się odrobinę bliżej niego, żeby lepiej mnie słyszał, i szepczę:
― ...dla ciebie to trwało znacznie dłużej, prawda? Czas płynie tutaj inaczej.
Lucyfer spogląda na mnie przez ramię ze smutnym uśmiechem.
― Czas zawsze jest względny, kiedy chodzi o najważniejsze rzeczy.
Spaczenie zawodowe podpowiada mi, że gdyby w powietrzu nadal nie unosiło się to dziwne napięcie, właśnie zapisywałabym ten tekst w notatkach na telefonie. Podświadomie wiem jednak, że nie muszę tego robić, bo nie ma opcji, żebym kiedykolwiek zapomniała o tym, co właśnie usłyszałam.
Głównie dlatego, że to ma głębszy sens. Nie chodzi mu tylko o jego pobyt w Piekle ― naiwnie wierzę, że mówi też o wszystkich tych chwilach, które razem spędziliśmy. Serce omija mi kilka uderzeń na samą myśl o tym.
Ostentacyjnie parsknięcie Desmonda skutecznie sprawia, że odrywam wzrok od Lucyfera; on zresztą robi to samo. Razem spoglądamy z wyrzutem na Mrocznego Kosiarza.
― Poeta ― mamrocze Desmond. To tylko przyjacielskie przekomarzanie się, więc zarówno ja, jak i Diabeł, wywracamy oczami. ― Emery, chodź. ― Mondy gestem dłoni przywołuje do siebie Emery. Obydwoje nie są chyba zbyt zadowoleni z tej współpracy, ale zaczynam się zastanawiać, ile tej niechęci jest szczerej, a w ilu przypadkach to tylko wygłupy. ― Joyce? Zapraszam na pokład Ekspresu Desmond.
― Nie bez niego ― powtarzam się, mocniej wbijając paznokcie w materiał czarnej marynarki. Lucyfer wypowiada cicho moje imię, ale nie zamierzam go puszczać bez względu na to, co powie.
― On musi wyjść sam ― informuje Desmond. Emery unosi nieznacznie jedną brew, kiedy nasze spojrzenia się spotykają; kręcę delikatnie i powoli głową, na znak, że nie zmienię zdania. A Em pojmuje przekaz, bo uśmiecha się tylko smutno, przelotnie. ― Takie są zasady. Sam tu przyszedł. Sam musi wyjść.
Wracam wzrokiem do Lucyfera i odkrywam, że musiał się we mnie wpatrywać już od dłuższej chwili. On nie musi nawet nic mówić; wystarczy, że wbija we mnie to przeszywające spojrzenie. Dosłownie błaga mnie, żebym odpuściła.
...ale nie potrafię.
― Nie ― mówię cicho, ale stanowczo. Lucyfer już otwiera usta, żeby się ze mną kłócić, ale zanim ma szansę coś powiedzieć, dodaję szybko:
― Chcesz walczyć z moją wolną wolą?
Prostuje się odrobinę, jakby urażony, że coś takiego insynuuję.
― Ja staram się tylko...
― Chronić ją? ― Tym razem to Emery zaczyna się chyba bardzo niecierpliwić. Nie dziwię się. Rozumiem, że chce jak najszybciej się stąd wydostać. Cały czas męczy mnie takie dziwne przeczucie, że lada chwila sufit zawali mi się na głowę, ale Piekło chyba po prostu tak działa. Jest niepokojące. Jak ten jeden cień w rogu naszej sypialni, kiedy budzimy się w środku nocy bez powodu. ― Ten statek już wypłynął z portu, stary. I obawiam się, że zatonął w momencie, w którym Javier wcisnął nas do windy. Albo nawet i wcześniej.
Lucyfer rzuca mi pytające spojrzenie, szukając potwierdzenia tych słów, a ja wzruszam jedynie ramionami w odpowiedzi. Nie zaprzeczę, że od kiedy rozstaliśmy się wtedy, na schodach w starej kamienicy, nie potrafiłam przestać o tym wszystkim myśleć. Podjęłam ostateczną decyzję w momencie, w którym dowiedziałam się o szczegółach jego umowy z Michaelem.
― Chodzi mi tylko o to, że osobiście to po prostu bym się już z nią nie kłóciła ― dodaje Emery, tym razem już nieco spokojniej i wolniej.
Lucyfer przenosi spojrzenie na Desmonda, ale ten rozkłada bezradnie ręce.
― Nie mogę jej zmusić ― tłumaczy się pokornie, chociaż nie ma powodu, żeby czuć się przez to wszystko źle. Emery zerka na mnie jeszcze raz, tak dla pewności, więc tym razem daję jej słowną deklarację:
― Wszystko jest w porządku, idź z nim. Spotkamy się w mieszkaniu.
Mija jeszcze kilka sekund. Desmond czeka na decyzję Lucyfera, ale on chyba pojmuje wreszcie, że niestety jest na mnie skazany, bo skina delikatnie głową na swojego przyjaciela. Mondy uśmiecha się złowieszczo do Emery i mamrocze coś o tym, że zabierze ją na najlepszą przejażdżkę rollercoasterem, na jakiej kiedykolwiek była.
Panna Spencer nie ma szansy wyrazić sprzeciwu, bo razem z Mrocznym Kosiarzem po prostu rozpływa się w powietrzu. Z nieco rozbawionym uśmiechem wpatruję się w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stali. I myślę sobie, że jeżeli Desmond naprawdę odwali jakiś numer, Emery nie zapomni mu tego do końca świata.
I jeden dzień dłużej. Tak dla przykładu.
― Jak mnie znalazłaś? ― wydusza po dłuższej chwili milczenia Lucyfer. Wyprowadza mnie z gabinetu; zatrzymujemy się zaraz za progiem, żeby Diabeł mógł zamknąć za nami drzwi. Cały czas trzyma mnie za rękę, i jestem mu za to ogromnie wdzięczna, bo co jakiś czas ślizgam się na lodzie.
On wydaje się nie mieć z tym najmniejszego problemu.
Nie jestem pewna, czy droga tutaj była dokładnie taka, jaką ją zapamiętałam ― to miejsce dziwnie wpływa na inne zmysły.
― Peggy kazała mi iść za zimnem ― odpowiadam cicho. To, jak głośne jest echo w tych korytarzach, nadal trochę mnie przeraża. Lucyfer zerka na mnie przez ramię z zadziornym uśmiechem; przez ułamek sekundy widzę w nim tego faceta, który porwał mnie na wycieczkę do Paryża.
― To akurat słaba podpowiedź ― stwierdza. ― Ona sama ma czasami problem, żeby się odnaleźć w tych korytarzach, dlatego pozwól, że zapytam jeszcze raz. Jak tu trafiłaś?
― ...nie wiem, czy uwierzyłbyś mi, gdybym ci powiedziała, i...
― Joyce.
Zatrzymuje się nagle na oblodzonych stopniach, chociaż jestem prawie pewna, że zaraz powinniśmy dotrzeć do zwykłych, wykutych w skale schodów. Z trudem przełykam ślinę, napotykając w półmroku jego spragnione prawdy spojrzenie.
― ...dzwoneczek. ― W pierwszej chwili sama nie jestem pewna, czy naprawdę mówię to na głos, ale po minie Lucyfera wnioskuję, że jednak mnie rozumie. ― Słyszałam dzwoneczek. To głupie. Chyba, że... dla ciebie to ma jakiś sens?
Wolę się upewnić, chociaż nie wygląda tak, jakby cokolwiek z tego mojego wątpliwego bełkotu rozumiał. Kręci powoli głową w zamyśleniu.
― Nie ― odpowiada wreszcie. ― W sumie... nie wiem. Bo nikt nigdy wcześniej czegoś takiego nie zrobił. Nikt nigdy nie przyszedł tutaj, żeby znaleźć właśnie mnie. Nie z takimi intencjami.
Odwraca się do mnie plecami, powoli ciągnąc mnie w górę stromych stopni. Nie idzie zbyt szybko, mają na uwadze to, że już raz tę drogę pokonałam. Zmienia się w tym wszystkim kilka rzeczy ― moje dłonie są ciepłe. Chłód nie jest już tak dotkliwy, jak poprzednio. Mrok w mijanych przez nas korytarzach nie przeraża mnie równie mocno, co na początku.
Magluję w głowie jego ostatnie wypowiedzi. Przysięgam, że czuję przez to dziwny, kłujący ból gdzieś w okolicach mostka. I to wcale nie jest oznaka zmęczenia, bo Lucyfer nie narzuca zabójczego tempa. Co więcej, co chwilę się na mnie ogląda, sprawdzając, czy daję sobie radę.
Stopy mnie bolą. Kolana mam jak z waty, ale wiem, że wyjdę stąd z nim. I dlatego za każdym razem, kiedy pyta o moje samopoczucie, odpowiadam mu prostym zapewnieniem: że dam radę.
― Michael zwolnił Peggy ― sapię gdzieś w połowie drogi. Przynajmniej wydaje mi się, że to jest właśnie połowa drogi; tak się pocieszam. Nie wiem, ile dokładnie zajęło nam dotarcie na sam dół, bo czas dziwnie tutaj działa. Zastanawiam się, ile minęło w prawdziwym świecie.
Lucyfer parska wściekle.
― Oczywiście.
― Gabriella i Raphael też się pojawili ― ciągnę dalej, mając nadzieję, że te informacje w jakiś sposób podniosą go na duchu. ― Próbowali się z nim dogadać, ale to raczej nie miało sensu.
― Ta, mój brat potrafi być naprawdę upartym sukinsynem, co? ― śmieje się gorzko Lucyfer. Korytarz staje się odrobinę szerszy, więc udaje mi się zrównać krokiem z Diabłem. Mężczyzna odrobinę mocniej zaciska palce na mojej dłoni, patrząc na mnie z troską, gdy dopytuje:
― Nie czepiał się ciebie, prawda? Miał zostawić cię w spokoju. Dotrzymał chociaż tej obietnicy?
Mam wrażenie, że Lucyfer zna te schody na pamięć. Ja cały czas muszę zerkać pod nogi, żeby nie wyrżnąć zębami w stopnie przed sobą, ale on nie ma z tym najmniejszego problemu.
― W pewnym sensie ― mamroczę. Lucyfer unosi pytająco brew, więc śpieszę z wyjaśnieniami. ― Wlazł mi i Emery do głowy, kiedy próbowałyśmy się tu dostać.
― W przedsionku?
― Chyba...?
Czyli tak to nazywają. Tę przestrzeń między windą a pierwszymi drzwiami; tę z licznikiem, którego tykanie nadal dźwięczy mi w głowie, kiedy tylko o nim pomyślę.
Diabeł znowu się zamyśla. Przez chwilę wspinamy się w ciszy. Potem Lucyfer zauważa, że znowu nie wzięłam rękawiczek, a kiedy o tym wspomina, patrzy na mnie w karcący sposób. Przypominam sobie, jak wiele razy zwracał na to uwagę. Teraz to nabiera trochę... innego znaczenia, bo pomyślę o tym przeraźliwym zimnie, które poczułam, gdy próbowałam otworzyć drzwi do jego gabinetu.
― Peggy naprawdę znokautowała Petera? ― pyta. Wydaje mi się, że kształt pierwszych drzwi majaczy gdzieś w górze.
Uśmiecham się szeroko. Nie powinnam, ale to robię, bo w chwili obecnej to wydaje mi się błahostką.
― Tak ― przyznaję. ― Do teraz się zastanawiam, jak ona to, do cholery, zrobiła.
― Jest pełna niespodzianek. Znamy się od setek lat, a nadal potrafi mnie zaskoczyć. Joyce... nawet nie wiem, co powinienem teraz powiedzieć. ― Ta zmiana tematu jest tak nagła, że tym razem to ja zwalniam, momentalnie tego żałując. Ból w nogach się nasila i jedyne, o czym marzę, to żeby usiąść na środku jakiegoś schodka i już nigdy nie wstawać. I wiem, że jeżeli teraz się zatrzymam, to już więcej się nie ruszę, więc dosłownie zmuszam się do kontynuowania wędrówki. ― To, że w ogóle musiałaś tu przyjść, ja... nigdy sobie tego nie wybaczę.
― Musiałam? ― Okej, może zabrzmiałam trochę zbyt ostro. Po prostu... z jakiegoś powodu męczy mnie to jedno określenie. Lucyfer odwraca speszony wzrok, gdy kontynuuję, odrobinę spokojniejszym tonem:
― Ty myślisz, że ktoś trzymał mi pistolet przy głowie? To była moja decyzja. Jestem tu, bo bez ciebie... zdaję sobie sprawę z tego, że to zabrzmi beznadziejnie, ale bez ciebie nie potrafiłam funkcjonować normalnie. Nie umiałam tego zrobić ze świadomością, że jesteś tutaj. Sam.
Z mojego powodu. Tak, poczucie winy zdecydowanie odegrało w tym jakąś rolę, ale przyszłam tu, bo cholernie mi na nim zależy.
― Przepraszam. Za to, że zniknąłem. Za to, że... ― Nie kończy, ale zgaduję, że chodzi mu o cyrograf. Co i tak nie ma ogromnego znaczenia w chwili obecnej. Skończę tę książkę. Jeżeli nie z powodu kontraktu, to dla samej siebie. Nawet, jeżeli nie uda mi się osiągnąć żadnego sukcesu, to przynajmniej będę miała świadomość, że jednak potrafię napisać coś aż po ostatnią linijkę. ― Powinienem był zapytać cię o zdanie ― dodaje Lucyfer, chyba zauważając, że odpłynęłam myślami odrobinę za daleko.
Łapię zadyszkę, ale drzwi są już blisko.
― Miałeś dobre intencje ― uznaję. Lucyfer kręci głową z niedowierzaniem. ― Wybaczam. Tylko nie rób tego więcej, okej? Emery raczej nie będzie się chciało po raz kolejny pokonywać takiej drogi. ― Wskazuję kciukiem na stopnie za nami. Diabeł śmieje się cicho. I to jest najlepszy dźwięk, jaki słyszałam od kilku dni. ― Jestem prawie pewna, że od dzisiaj będzie omijała wszelkie schody szerokim łukiem.
― Nie dziwię się. Wiesz... jedno mnie tylko zastanawia i muszę cię o to zapytać. Gabriella, tak, to rozumiem. Zawsze była mediatorką. Ale Raphael? Co on tu robi?
Zatrzymujemy się przed drzwiami, które Lucyfer dla mnie otwiera. Puszcza mnie przodem, jak na dżentelmena przystało, ale na moment puszcza moją dłoń, gdy podchodzimy do windy. Lucyfer przyciska mały, srebrny guzik wbudowany w betonową ścianę.
― Ja go ściągnęłam ― tłumaczę. To głupia paranoja, ale znowu zaciskam palce na jego ręce. Nie komentuje tego. ― Gdybym się nie odezwała, pewnie nawet nie dowiedziałby się o całej sprawie. Ale zaangażował się. Próbował pomóc. Na swój sposób, ale próbował.
Lucyfer milczy odrobinę za długo; to sprawia, że zerkam na niego ciekawsko. Znowu przyłapuję go na gapieniu się, a on nawet nie zamierza próbować udawać, że robił coś innego. I to wystarczy, żebym zaczęła się szalenie rumienić. Plus jest taki, że mogę zwalić to na mozolną wspinaczkę i zmęczenie.
Mam wrażenie, że przeszłam dzisiaj jakieś sto kilometrów. A prawda jest taka, że nie potrafię stwierdzić, ile czasu spędziliśmy na dole. Wszystko jest dziwnie rozmazane; pomijając momenty, w których ktoś się do mnie odzywał, mam w głowie przerażający mrok. Wiem jednak, że jestem bardzo, ale to bardzo głodna i spragniona.
I naprawdę chce mi się spać. Oczy mi się kleją, ale dzielnie walczę z własnym organizmem.
Lucyfer uśmiecha się dumnie.
― Ty jesteś niemożliwa ― szepcze. Kąciki moich ust automatycznie się unoszą. Opieram skroń o jego ramię, i chociaż staram się wykazać cierpliwością w oczekiwaniu na windę, to jednak muszę kilka razy przestąpić z nogi na nogę, żeby je odciążyć.
― Chciałam cię tylko odzyskać ― wyznaję. Diabeł znowu wypowiada moje imię, chyba chcąc powiedzieć coś jeszcze, ale zmienia zdanie, kiedy drzwi windy się przed nami rozsuwają. Lucyfer obejmuje mnie ramieniem, wprowadzając do środka.
― Im szybciej się stąd wyrwiemy, tym lepiej ― stwierdza. Kilka razy przesuwa dłoń to w górę, to w dół mojej ręki, jakby próbował mnie ogrzać, chociaż teraz jest mi już ciepło. Winda rusza. Mimo wszystko odczuwam wielką ulgę, kiedy tykanie licznika cichnie i zastępuje je cichy szum i przytłumiona muzyka. ― Dzielna jesteś. Założę się, że Emery już słodko śpi.
Dzielna jesteś. Niby tylko dwa słowa, a to wystarcza, żebym poczuła przyjemne ciepło w całym ciele.
Uśmiecham się błogo pod nosem.
― Michael będzie wiedział, że nam się udało?
― Nie od razu, jak znam życie. Nie, jeżeli nas nie przyłapie. A ja się upewnię, że do tego nie dojdzie.
Wysiadamy na pierwszym poziomie podziemnego parkingu, a Lucyfer bez słowa prowadzi mnie w stronę swojego Mercedesa. Pstryknięciem palców radzi sobie z zamkiem centralnym, ale krzywi się przy tym nieznacznie, więc zgaduję, że sporo go to kosztuje. Otwiera mi drzwi od strony pasażera, chociaż kilkukrotnie zapewniam go, że sobie poradzę.
Nie słucha.
Wskakuje na miejsce kierowcy chwilę później, głośno wydychając powietrze przez usta. Znowu polega na swoich zdolnościach, po raz kolejny pstrykając palcami. I wydaje mi się... odrobinę pozytywnie zaskoczony, kiedy Mercedes jednak odpala.
Nie rusza z piskiem opon. Robi to powoli. Nie ma w jego sposobie jazdy nic podejrzanego. Prowadzi tak, jakby był po prostu zwykłym gościem hotelu.
― Zdrzemnij się ― proponuje, wyjeżdżając na zapełnioną samochodami ulicę. ― O tej porze chwilę nam zajmie, żeby dojechać do waszego mieszkania.
Nie musi mi dwa razy powtarzać. Jestem tak zmęczona, że zasypiam w przeciągu kilku sekund.
⛧
Gabriella dosłownie siłą wciska mi w dłonie ogromny kubek kawy. Nie mam pojęcia, skąd wiedziała, który "garnuszek czarownicy" należy do mnie, a który do Emery, ale nie kwestionuję tego. Nie narzekam też na fakt, że w tym napoju prawie w ogóle nie ma mleka. To głównie cukier i mocna kawa. Idę o zakład, że zejdę na zawał po wypiciu takiej porcji kofeiny.
Dziękuję kobiecie, podnosząc ręce i głowę z blatu stolika w salonie, przy którym siedzę. Za plecami mam telewizor, bo usadowiłam się na podłodze, a to dlatego, że większość miejsc w mieszkaniu po prostu jest zajęta.
Po całym salonie połączonym z kuchnią niesie się chłodne, zimowe powietrze i dym papierosowy, bo Emery wreszcie dostała w dłonie paczkę z fajkami i nie zamierzała takiej okazji przepuścić. Tym bardziej, że nawet Peggy pozwoliła jej zapalić jednego papierosa.
Co za tym idzie, Em siedzi przy stoliku, a Peggy jej towarzyszy, bo uznała, że nie przeszkadza jej zimno. Lucyfer siedzi na fotelu, zgarbiony i wyraźnie zmęczony. Co chwilę pociera przymknięte powieki palcami, żeby nie zasnąć.
Kanapę okupują Desmond i Peter, ale obydwaj wcisnęli się w dwa przeciwne kąty mebla, jakby bali się, że jeżeli nawiążą jakikolwiek kontakt fizyczny, to dosłownie zajmą się ogniem. Nie mam siły tego komentować; nikt tego nie robi, chociaż Gabriella wypomniała raz swojemu chłopakowi, żeby "nie był takim dzikusem".
Desmond udaje, że śpi, a to oznacza, że nie mógł jej usłyszeć.
― Oszalałyście! ― wydziera się Raphael. Kręci się nerwowo między salonem a kuchnią, z której Gabi co chwilę go wygania. Uparła się, że nakarmi mnie i Emery. Jakimś cudem znalazła wszystko, co potrzebne do zrobienia carbonary. ― Wiecie, ile rzeczy mogło pójść źle?! Mogłyście tam utknąć! Same teraz widzicie, jaki to ma wpływ na ludzi! Nie wiadomo, co w ogóle...
― Ale nic nie poszło źle ― przerywam mu. Mam dość jego nerwowego podejścia do sprawy, bo nie przestaje zwracać się do nas podniesionym głosem, od kiedy wróciłam do mieszkania z Lucyferem. On, swoją drogą, odzywa się najmniej. ― Udało się, tak? To dlaczego dalej krzyczysz? ― dodaję z wyrzutem, upijając kolejnego łyka morderczej kawy.
Raphael zatrzymuje się gwałtownie, ewidentnie zaskoczony moimi słowami. A Emery jeszcze bardziej podnosi mu ciśnienie; zamyka gwałtownie okno, bo skończyła palić.
― Właśnie, głowa mi pęka przez ciebie ― wstawia się za mną Em. Macha ręką na Raphaela, jakby był natrętną muchą, którą moja przyjaciółka chce odgonić. Archanioł unosi brwi, niemal urażony jej tonem. ― Uspokój tyłek, Pierzasty.
Prawie krztuszę się kawą. Desmond, który niby śpi, uśmiecha się nieznacznie, a Lucyfer, Peter i Gabi nie zamierzają kryć rozbawienia; tym bardziej tyczy się to Peggy, która niefortunnie opluwa się własną śliną, gdy wyrywa jej się wredny rechot.
A w tym samym czasie Raphael rzuca nienaturalnie wysokim głosem:
― Pierzasty?!
― Ty naprawdę za mało czasu spędzasz z ludźmi, Raph ― uznaje Gabi, gdy wymija swojego brata. Klepie go lekko po ramieniu, ignorując pełne niedowierzania spojrzenie, którym raczy ją Raphael.
Gabriella podstawia mi pod nos miskę z makaronem. I to jest ten moment. Chwila, w której talerz dotyka szklanej powierzchni stolika, jest również sekundą, w której Desmond wraca do żywych. Zerka wymownie na swoją ukochaną, ale Gabi posyła mu jedynie złośliwy uśmiech i mamrocze, że "dla niego zabraknie".
Wygląda na rozczarowanego.
― Dziękuję za interwencję, ale, jak wszyscy widzicie, wasza obecność nie jest już potrzebna, więc możecie się zbierać i wracać do własnych spraw ― odzywa się wreszcie Lucyfer. Niby wypowiada się spokojnie i w miarę neutralnie, ale to raczej oczywiste, że chce, żeby wszyscy dali mu spokój.
A nikt chyba nie zamierza tego zrobić. Przynajmniej jeszcze nie.
― Kpisz sobie? ― parska Raphael. Zatrzymuje się przy fotelu, na którym siedzi Lucyfer, i patrzy na brata z góry. Z tym, że Diabeł jest skupiony na kimś innym. Na mnie. Puszcza mi oczko, a ja zaciskam mocno usta, żeby nikt nie widział, że zaczęłam się uśmiechać. ― Dwie kobiety zeszły do Piekła, a tobie się wydaje, że to nie będzie miało żadnych konsekwencji?! Ty nie jesteś lepszy! ― dodaje, oskarżycielsko wytykając Desmonda palcem.
Gdzieś w tle Emery dziękuje Gabrielli z wielkim uwielbieniem, dodając coś o tym, że ta kobieta "z nieba jej spadła". Zapada po tym niezręczna cisza. Boję się zerknąć w tamtym kierunku.
― Ale o co chodzi? ― jęczy żałośnie Desmond. ― Ja się nie wtrąciłem, póki umowa między dwoma kretynami nie poszła w piach! Wszystko zgodnie z niepisanymi zasadami. Nawet Michael nie może teraz nic powiedzieć. Moje ręce są czyste.
― Znokautowała mnie.
Mamrotanie Petera sprawia, że wszyscy zgodnie milkniemy. Mam trochę ułatwione zadanie, bo po prostu zapycham się makaronem. Peggy za to nie zamierza siedzieć cicho ― wybucha wrednym śmiechem, uderzając z otwartej dłoni w blat, gdy kpi sobie:
― O matko, na dziesięć minut, wielkie mi halo!
Peter podrywa się gwałtownie z kanapy, machając energicznie rękami. Prawie uderza przy tym Desmonda, który w ostatniej chwili uchyla się przed ciosem. Gabriella mamrocze coś o tragicznej koordynacji ruchowej Klucznika, gdy usadawia się na udach swojego faceta. Mondy otacza ją ramionami w talii i wtula się w nią jak w najlepszego pluszaka.
― A potem recytowała z pamięci "Boską komedię"! ― wypomina dalej Peter. Cała nasza grupa zerka pytająco na Peggy, która uśmiecha się złowieszczo pod nosem, ewidentnie dumna, że udało jej się doprowadzić świętego śmieszka do takiego stanu.
― Znasz to na pamięć? ― pytam, kiedy już udaje mi się przełknąć ostatnią porcję makaronu.
Peggy wzrusza lekko ramionami, jakby to nie było nic wielkiego, odpowiadając nonszalancko:
― Wykułam przez pierwsze lata. Z nudów.
Emery wpatruje się w piekielną sekretarkę z podziwem. Kręci powoli głową, zachwycona.
― Zadziwiasz mnie każdego dnia ― mamrocze czule. Peggy posyła jej całusa w powietrzu.
― Znokautowała mnie! ― przypomina z wyrzutem Peter, dosłownie przeskakując przez kanapę, żeby znaleźć się bliżej panny Flair. Raph korzysta z okazji i zajmuje prędko miejsce Klucznika; Desmond odsuwa się również od niego.
― Ale krzywdy ci nie zrobiła ― zauważa trafnie Mroczny Kosiarz. Gabriella i Lucyfer kiwają twierdząco głowami, i nawet Raph rozkłada bezradnie ręce, bo nie ma żadnego innego argumentu. ― I wracamy do punktu wyjścia.
― Fizycznie może i nie, ale odezwę się w sprawie odszkodowania, bo moja psychika umarła.
― Tak czy inaczej... ― Lucyfer wtrąca się ostrożnie do dyskusji. ― Doceniam, że się za mną wstawiliście, bez względu na efekt końcowy. To miłe z waszej strony. Możecie już zniknąć, naprawdę. Poradzę sobie z całą resztą.
Im dłużej na niego patrzę, tym bardziej mam ochotę ten fakt negować. Jemu też przydałaby się porządna drzemka. Ja przespałam się w drodze do mieszkania, a i tak nadal jestem zmęczona. Nie wyobrażam sobie, jak on musi się czuć.
― Oczywiście, że tak ― wspiera swojego szefa Peggy. W przeciwieństwie do mnie, wydaje się dość pewna swoich przekonań. ― A tamten nadęty kretyn znowu zostanie z niczym, jak być powinno.
― A ja osobiście to się nigdzie nie wybieram ― informuje nagle Gabi. ― Mam wejściówkę na Sylwestra. I zamierzam z niej skorzystać.
...przez to całe zamieszanie zapomniałam o Sylwestrze. Boże, Alice miała przyjechać na Sylwestra; umówiliśmy się na to. Łapię za komórkę i przeglądam wiadomości od siostry. Mam trochę zaległości do nadrobienia. To w głównej mierze cytaty, bo Alice lubi wysyłać mi śmieszne teksty taty i dziadka.
― Ja się wproszę ― decyduje spontanicznie Raph. ― Jako rodzina.
― Na mnie nie liczcie, ja mam bramę do pilnowania i chciałem tylko wszystkim ponarzekać i poskarżyć się, jak zostałem potraktowany ― marudzi dalej Peter. Nawet nie podnoszę na niego wzroku znad telefonu. Nie muszę tego robić. Potrafię sobie wyobrazić tę jego niezadowoloną minę.
Poza tym, słucham ich wszystkich tylko jednym uchem. Staram się skupić na czytaniu wiadomości do Alice. Henry też się odzywał, co ma sens. Tylko dlatego zaoferował w święta, że podwiezie do nas Alice; rodzina jego dziewczyny mieszka na Brooklynie.
― Dobra tam, wybacz mi, improwizowałam ― rzuca absolutnie obojętnie Peggy.
A mimo to, Peter odpowiada jej po dłuższej chwili milczenia, i brzmi tak, jakby wrócił mu nastrój śmieszka.
― Okej. To ja się odmeldowuję. Jakby co, jestem pod telefonem.
Zgaduję, że naprawdę się zmył, bo Desmond pozwala sobie na głośne westchnienie pełne ulgi. Co najzabawniejsze, Raphael mu wtóruje.
― Ta, jasne ― mamrocze złośliwie Mondy. ― Odbiera, jak mu pasuje.
― Naprawdę wszyscy wybierają się na Sylwestra...? ― zmienia temat Lucyfer, i chociaż pozornie zwraca się do każdej osoby obecnej w mieszkaniu, to jednak... odrobinę mnie zawstydza, kiedy podnoszę na niego wzrok.
Wpatruje się we mnie wyczekująco. Zdecydowanie nie obchodzi go to, że Peggy daje mu sensowną odpowiedź gdzieś w tle, tłumacząc, że pamięta sporo nazwisk z listy gości, którą zajmowałam się jeszcze przed niefortunnym zwolnieniem.
Jak tak się nad tym zastanowić, to pytające spojrzenie Lucyfera ma sens. Umawialiśmy się na wspólnego Sylwestra... mam wrażenie, że to było wieki temu. Otwieram więc usta, gotowa zapewnić, że bardzo chętnie oderwę się od wszystkich tych komplikacji, ale w tej samej chwili rozlega się dzwonek mojego telefonu.
Zastygam. Wywołałam wilka z lasu zaledwie jedną wiadomością na Messengerze, którą wysłałam, kiedy tylko przypomniałam sobie o Alice.
― Kto to? ― Lucyfer zaczyna nerwowo podrygiwać nogą. I podejrzewam, że po prostu się martwi, bo to przecież zawsze może być Michael.
― Alice. ― Moja krótka odpowiedź odrobinę go uspokaja. ― Umówiliśmy się, że przyjedzie na Sylwestra, pamiętasz? Henry miał ją przywieźć, bo on i jego dziewczyna wybierali się do jej rodziny, i...
― Daj, ja to odbiorę.
Nie mam nawet szansy zaoponować, bo Diabeł prędkim ruchem wyrywa mi komórkę z rąk i odbiera połączenie. W ostatniej chwili zakrywam usta dłońmi, żeby nie zacząć na niego krzyczeć. Kątem oka widzę, jak Desmond chowa roześmianą mordę za Gabriellą, która obserwuje całe zajście z niemałym zainteresowaniem.
― Alice! ― zaczyna wesoło Lucyfer. Wgapiam się w niego tępym wzrokiem. Jak on to robi? Ledwo się trzyma, a jednak potrafi tak doskonale udawać, że absolutnie nic się nie wydarzyło przez ostatnie dni. ― Wybacz, właśnie bierze prysznic, nie mogła odebrać. A czego ci trzeba? Przekazać coś? Bo widzimy się na Sylwestra, tak? Mam dla ciebie zaproszenie na imprezę w hotelu. ― Lucyfer z uśmiechem wysłuchuje trajkotania mojej siostry. Nie słyszę, czym go męczy, ale jestem pewna, że wyrzuca z siebie słowa w nieludzkim tempie. ― No, taką miałem nadzieję. Jasne, będziemy czekać. Zaraz wszystko jej powiem. Do zobaczenia.
I tyle. Z uśmiechem na ustach kończy krótkie połączenie, oddaje mi komórkę i tłumaczy:
― Henry podrzuci ją jutro po południu, a potem odbierze drugiego stycznia.
W tle rozlega się zduszony okrzyk Peggy. Emery wydaje się być tym dźwiękiem szczerze zaskoczona, bo wszyscy słyszymy, jak przywala kolanami w spód stołu, a zaraz potem jęczy żałośnie.
― Czyli musimy ogarnąć sytuację zanim twoja siostra się pojawi ― martwi się Peggy.
Marszczę w niezrozumieniu czoło, bo nie nadążam. Co ona ma na myśli mówiąc "ogarnąć sytuację"?
Podczas gdy ja przeżywam minimalny kryzys, Lucyfer pozostaje minimalnie wzruszony całym zamieszaniem. Pstryka palcami, chyba na potwierdzenie słów swojej recepcjonistki, po czym rozsiada się wygodniej w fotelu, zakładając nogę na nogę.
― Z samego rana idziemy pod hotel, Peggy ― rozkazuje, a panna Flair kiwa tylko energicznie głową.
― My też przyjdziemy.
Decyzja Gabrielli sprawia, że tym razem to ona staje się centrum naszego zainteresowania.
― Dobrze, ale czegoś tu nie rozumiem ― odzywa się Raphael. Skacze wzrokiem po swoim rodzeństwie, nie poświęcając nawet sekundy Desmondowi, który już szeptem zwraca się do Gabi, wypytując, czy on też musi się w to mieszać. Gabriella syczy przez zaciśnięte zęby, że jeżeli oleje ją jutro albo w Sylwestra, to nałoży mu embargo na makaron. Mroczny Kosiarz nic już więcej nie mówi; uśmiecha się tylko potulnie, przystając na wszelkie warunki. ― Robimy to ze względu na... nastolatkę?
― Cała rodzina Joyce myśli, że ona i Lucyfer dalej są razem i robią za parę idealną ― tłumaczy na spokojnie Gabriella, ale... jest w jej głosie coś zaskakująco niepokojącego. Na jej ustach pojawia się odrobinę złośliwy, wyzywający grymas, gdy pochyla się na moment w stronę Raphaela, pytając:
― Nie rozczarujesz chyba biednej dziewczynki, co?
Raph wywraca oczami.
― Nienawidzę, jak mnie wpędzacie w poczucie winy.
― Świetnie. Czyli jesteśmy umówieni. Michael raczej zrobi wszystko po dobroci, jak zobaczy nas razem. ― Gabi zeskakuje z kolan Desmonda, ku jego rozczarowaniu, i wyciąga w stronę swojego faceta dłoń, oświadczając wszem i wobec, że czas się zbierać.
Nie powinnam. Naprawdę nie powinnam teraz czuć ulgi, ale mam dość towarzystwa. Potrzebuję się wyciszyć i odpocząć, bo jeżeli tego nie zrobię, to oszaleję. Uśmiecham się więc wdzięcznie do Gabrielli, bo kiedy napotykam jej współczujący wzrok prędko domyślam się, że sama wyciągnęła podobne wnioski z samego obserwowania mnie.
Desmond nie kłóci się ze swoją kobietą. A Raphael nie wygląda tak, jakby zamierzał podpadać siostrze, chociaż spogląda jeszcze na mnie i Lucyfera, jakby zastanawiał się, czy powinien nas tu zostawić. Koniec końców, jednak się nie odzywa.
― Macie gdzie...
Emery nie ma nawet okazji skończyć wypowiedzi. Gabriella przerywa jej niemal natychmiast, jakby doskonale wiedziała, że podobne pytanie padnie.
― Skarbie, od lat mam tu mieszkanie. A ten tu? ― Gabi wskazuje głową na Raphaela, który salutuje niedbale na pożegnanie. ― On ma loft.
...pasuje to do niego.
Żegnam wszystkich przy drzwiach, jeszcze raz dziękując Desmondowi za pomoc, ale upiera się, że to nic wielkiego. I zarzeka się przy tym, że wcale nie nastraszył Emery, jak to miał w planie; to była szybka i bezpieczna wycieczka. Sądząc po tym, że moja przyjaciółka nie próbuje urwać mu łba, chyba mówi prawdę.
― Dobra, my też się zbieramy i idziemy do mojego mieszkania ― informuje Peggy, kiedy już zatrzymuję się przy fotelu, w którym nadal siedzi Lucyfer. Sięga po moją dłoń, i muszę przyznać, że podoba mi się, jak naturalny jest ten gest.
Tyle, że jakoś nie potrafię się na nim skupić, bo obserwuję krzątające się po mieszkaniu kobiety. Emery na szybko sprząta po nas naczynia; zostawia mi tylko kubek, kiedy zauważa, że nie dopiłam jeszcze swojej kawy.
― Co? ― mamroczę. Nie wiem już, czy to zmęczenie tak mnie dezorientuje, czy po prostu mój mózg uznał, że leci na Hawaje, zostawiając mnie na lodzie w kluczowym momencie.
― Jestem pewna, że przyda wam się jeszcze trochę prywatności ― odpowiada mi przelotnie Peggy, bo nie zamierza czekać ani chwili dłużej, jak się okazuje. Zerka tylko wymownie na Lucyfera, który zwiesza głowę; nie jestem pewna, czy w wyniku zmęczenia, czy speszenia.
Nie kwestionuję tego. Ściskam jeszcze raz jego dłoń, nim przechodzę za dziewczynami do drzwi wyjściowych. Emery staje na palcach, żeby zerknąć na Diabła przez moje ramię, a potem zatrzymuje się odrobinę za blisko, szepcząc:
― Dasz sobie radę? Jak chcesz, to możemy zostać tutaj. Po prostu... jak na was czekaliśmy, to Peggy wyszła z tą propozycją. Wydało mi się to dość logiczne.
Pocieram skronie palcami. Głowa mnie boli, ale mimo wszystko cieszę się, że będziemy mieli chwilę dla siebie, bo mam z nim do przedyskutowania kilka tematów, zanim pójdziemy spać.
Razem czy osobno, o tym staram się nie myśleć, bo jeżeli za bardzo się rozpędzę w tych wyobrażeniach, będę tego potem żałować.
― To jest logiczne ― zgadzam się równie cicho. To głupie, ale sięgam do kieszeni w kurtce Emery i upewniam się, że zdążyła już wcisnąć tam rękawiczki. Zrobiła to. Uśmiecham się do niej z nieukrywaną ulgą, po czym poważnieję nieco, skupiając się na temacie, który zaczęłyśmy. ― On chyba... potrzebuje czasu, żeby sobie to wszystko poukładać. Widzimy się jutro, tak?
― Jasne ― odpowiada raźno Em. Waha się jeszcze przez moment, ale... w końcu się przełamuje i mocno mnie przytula. Też obejmuję ją ramionami, zaciskając palce na materiale jej kurtki. Czuję jej ciepły oddech przy uchu, kiedy mamrocze słabo:
― Ej, nie powiedziałam tego, wtedy, ale... ty wiesz, no nie?
Kiwam głową, całując ją przelotnie w policzek, kiedy się od siebie odsuwamy. Przypadkiem zerkam na Peggy i odkrywam, że tym razem nie udało jej się w czas zamaskować emocji; jej usta ułożyły się w czuły, pełen wzruszenia grymas.
― Wiem ― zapewniam, wracając spojrzeniem do Emery. ― Peggy... dziękuję ― dodaję jeszcze. Peggy macha ręką wymijająco, ale sądząc po tym, jak pociąga rzewnie nosem, ona też jest poruszona wszystkim, co się stało.
― Ja też ― odpowiada. ― Jesteśmy kwita.
Ma to pewien sens, więc skinam głową na zgodę. To w końcu nie tylko jej szef; Lucyfer nie raz dawał nam do zrozumienia, że uważa ją za swoją bliską przyjaciółkę. Zależy im na sobie nawzajem.
Drzwi zamykają się za moimi dwoma przyjaciółkami.
A ja zostaję sam na sam z Lucyferem Meyerem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top