13━━THE ARCHANGEL YOU ARE TRYING TO REACH IS UNAVAILABLE.

Znam to pukanie.

A ponieważ właśnie jestem w potężnej fazie pisania, nie zamierzam podnosić się z fotela. Krzyczę tylko zachęcające "zapraszam", bo doskonale wiem, że to Lucyfer zaraz pojawi się w mieszkaniu. Zerkam jedynie przelotnie na zegar w rogu ekranu.

Jest dziesięć po dwunastej. Obiecał, że przyjdzie około południa, i słowa dotrzymał. Jak zawsze w jego przypadku, sytuacja jest jak medal i ma dwie strony. Tak, cieszę się z jego obecności, jak zwykle zresztą. Nie, nie uśmiecha mi się jakakolwiek rozmowa w temacie Michaela, którą najpewniej trzeba będzie przeprowadzić.

Ledwo mam ochotę krzyknąć, że jestem u siebie; słyszę szybkie kroki Lucyfera, gdy ten biegnie w moją stronę, już w progu pytając:

― Masz sekundę?

― Czekaj, tylko zamknę wątek, żeby...

Gdyby pozwolił mi skończyć, dowiedziałby się, że piszę akurat scenę w jednym z ostatnich rozdziałów, bo wreszcie wpadłam na jakieś sensowne zakończenie. Gwałtownie odsuwam jednak dłonie od klawiatury, bo Lucyfer szybkim, chaotycznym ruchem zamyka przede mną laptopa.

― Ej! ― piszczę z wyrzutem, odwracając się na obrotowym fotelu w stronę Diabła. ― Co do cholery?!

W pierwszej sekundzie jestem wściekła, ale potem omiatam go pełnym pretensji spojrzeniem i... coś przestawia mi się w głowie. Wygląda jeszcze gorzej, niż wczoraj. Włosy ma rozczochrane, ubrania nie uprasowane; kołnierzyk jego koszuli wręcz błaga o to, żeby go chociaż dobrze ułożyć. Marszczę czoło, absolutnie zdezorientowana, ale zanim mam szansę zapytać, czy wszystko jest w porządku, Lucyfer oświadcza:

― Nie musisz się już nad tym męczyć.

― Mam coś zmienić? ― pytam niemal natychmiast, spanikowana. Ręce mi się trzęsą, gdy zaczynam gestykulować nimi odrobinę zbyt chaotycznie. ― Miałeś mi mówić, jak coś ci się nie podoba. Przecież niczego jeszcze nie wydajemy, nigdzie nie rozsyłałam propozycji, więc naprawię to, co ci nie pasuje, i...

Podczas gdy ja prowadzę monolog naiwniaczki, Lucyfer pstryka palcami. W jego dłoni pojawia się plik kartek ― znam go odrobinę za dobrze. Oddech grzęźnie mi w gardle, kiedy papiery nagle stają w płomieniach i w przeciągu zaledwie kilku sekund zamieniają się w żarzące się drobinki. Unoszą się w powietrzu zaraz przed moimi oczami, póki nie dotykają podłogi; wtedy po prostu rozpływają się niczym dym.

Wpatruję się w dłonie Lucyfera, które mężczyzna otrzepuje ostentacyjnie, jakby próbował pozbyć się irytującego, natrętnego proszku. Stoi tak jeszcze przez kilka sekund, podczas których obydwoje wymownie milczymy, a potem... nawet na mnie nie zerka. Po prostu odwraca się gwałtownie z absolutnie załamaną miną i ucieka.

...jak to ma w zwyczaju.

― Lucyfer, czekaj! ― krzyczę, wreszcie uwalniając się od tego dziwnego, przepełnionego szokiem transu. Podrywam się z miejsca w ostatniej chwili; udaje mi się złapać za rękaw płaszcza Lucyfera. Zatrzymujemy się naprzeciwko siebie. Ja nadal stoję w swoim pokoju, ale on jest już w salonie. ― Miałeś mi wszystko wyjaśnić, a wpadasz tu, podejmujesz jakieś decyzje za nas oboje i...

― Jesteś wolna.

Czuję gęsią skórkę na całym ciele. To się nie dzieje. To się nie może dziać. On nie ma prawa tego zrobić. Zerkam jeszcze raz w to miejsce, na które opadły ostatnie fragmenty kontraktu. Nie czuję jakiejś wyjątkowej różnicy. Może z wyjątkiem absolutnego przerażenia.

― ...ale... ― wyduszam. I na tym się kończy. Urywam, zdezorientowana. W głowie mam kompletną pustkę. Zanurzam palce obydwu dłoni we włosach, kilka razy pociągając za napotkane kosmyki, jakbym liczyła na to, że ten prosty gest pomoże mi się skupić.

To jednak oznacza, że puszczam rękaw Lucyfera. A on to wykorzystuje. Znowu rusza w stronę drzwi, które, notabene, zostawił uchylone. Jestem pewna, że pani Quinn doskonale się dzisiaj bawi, ale nawet nie mam siły się nad tym zastanawiać.

Biegnę za Diabłem, prawie potykając się o własne nogi, i znowu udaje mi się zatrzymać go, nim mnie zostawia.

― Czekaj, czekaj! ― Tym razem łapię się go jak tonący brzytwy. Trzymam go za nadgarstek i nie zamierzam puszczać, póki sobie tego wszystkiego nie wyjaśnimy; przynajmniej w pewnej części. ― Dlaczego to robisz?! Mieliśmy umowę!

― Ale już jej nie mamy. Po prostu... zapomnij, że to wszystko miało miejsce.

Jego ręka wysuwa się spod moich palców i czuję się tak, jakby ktoś przywalił mi w głowę cegłą. Lucyfer rusza w dół schodów na tej starej klatce, a ja pędzę za nim, nie zważając na to, że wybiegam z mieszkania boso. Poręcz jest lodowata, tak samo, jak posadzka, i wychodzi na to, że zatrzymuję się zaraz przed pierwszym stopniem, bojąc się, że jeżeli postawię jeszcze jeden krok, to po prostu się przewrócę.

― To jest twoje rozwiązanie każdego problemu?! ― wołam z wyrzutem. Zdzieram sobie przy tym gardło, i czuję w nim nieprzyjemny ścisk. Trzymałam w sobie płacz od momentu, w którym dogoniła mnie rzeczywistość związana z zerwaniem kontraktu, ale w tym momencie czuję, jak po policzkach spływają mi pierwsze łzy.

― Zdecydowanie najwygodniejsze ― mamrocze Lucyfer, ale na klatce jest echo, więc słyszę go doskonale.

Wszyscy sąsiedzi pewnie też, ale nie mogłoby mnie to teraz mniej obchodzić.

― Obiecałeś mi! ― krzyczę znowu, i tym razem widzę, że się waha. Nie znika za zakrętem na niższym poziomie, zamiast tego przystając na półpiętrze. Odwraca głowę tak, żebym nie widziała jego twarzy. ― Forsę, dobrą sławę i miłość! To nie jest sprawiedliwe! Jestem na szesnastym rozdziale! Jeszcze cztery i miałabym...

― Życie nie jest fair, Joyce! Dorośnij!

Wreszcie na mnie patrzy i niemal od razu wiem, że to nie jest Lucyfer, którego znam.

Przestępuję nerwowo z nogi na nogę; robię to też dlatego, że przestałam czuć pięty i palce. Otaczam się własnymi ramionami, jakbym liczyła na to, że w ten sposób się ogrzeję, ale to nic nie daje.

Patrzymy na siebie nawzajem o sekundę za długo. Zbieram się na odwagę, żeby zejść na niższy schodek, a potem na drugi, ale po jego ostatnim tekście zatrzymuję się w połowie drogi, zostawiając między nami sporą odległość. Nie dlatego, że się go boję.

Jego też sporo kosztuje cała ta akcja. Nie jestem ślepa, ani głupia. Ręce mu się trzęsą, a zęby zacisnął równie mocno, co palce na barierce; zastanawiam się, czy obydwa te ruchy nie sprawiają mu fizycznego bólu.

― ...dlaczego mi to robisz? ― wyduszam. Lucyfer mięknie. Między jego brwiami pojawia się mała zmarszczka, i teraz mężczyzna patrzy na mnie ze szczerym współczuciem. I żalem. ― Możesz mi przynajmniej powiedzieć, dlaczego?

― Bo jestem samolubnym, zazdrosnym skurwielem, okej?! ― Odchylam się nieco do tyłu, zaskoczona, że znowu się tak unosi. Krzywi się zaraz potem, najwyraźniej załamany własnym brakiem samokontroli. Pociera palcami przymknięte powieki, nim znowu na mnie spogląda, dodając już spokojniej:

― Zawsze nim byłem i zawsze nim będę. Dlatego.

To nie jest cała prawda. Nie o to w tym wszystkim tak do końca chodzi, i jestem tego pewna, bo Lucyfer znowu unika mojego spojrzenia. Oddech ma krótki i ciężki. Nerwy zdecydowanie go przybijają.

― O czym ty gadasz? Mówiłam ci, że...

― Chodzi o to, że nie mogę... nie, ja nie chcę ― poprawia się mężczyzna. ― Nie chcę spełnić tego ostatniego punktu z twojej listy, rozumiesz? Nie dam rady, bo to by mnie wykończyło. Nie mógłbym patrzeć, jak ty...

― To po prostu to wykreślimy ― proponuję prędko, nie zastanawiając się nad tym, co usłyszałam. Wierzę, że mu na mnie zależy, skoro nawet Michael otwarcie to przyznał. Wszyscy mieli rację. Nie będę tego już podważać, tylko... muszę coś zrobić. ― Napiszemy nową umowę. Bez tego punktu, i... nie możesz mnie zostawić. Nie możesz. Po co było to wszystko? Żebyś się teraz wycofał i zniknął na wieki wieków?

― Do tego jednego akurat mam talent ― śmieje się gorzko Lucyfer. Teraz, kiedy stoi niżej, taki przygarbiony i smutny, samo patrzenie na niego jest dla mnie torturą. ― O co ci chodzi? Dlaczego tak walczysz? To nie było przecież...

― Prawdziwe? ― przerywam mu. Rozchyla usta, chyba odrobinę zaskoczony, że znowu się odezwałam. Panika popycha mnie do drastycznych metod. Stawiam wszystko na jedną kartę, mając w głowie tylko to, jak wspaniale się czułam podczas świąt. W Paryżu. Każdego dnia, kiedy Diabeł był obok mnie. ― Ty tego nie widzisz? Nie zauważyłeś, jak bardzo chciałam, żeby takie właśnie było to, co robiliśmy? Sam do tego doprowadziłeś. I teraz umywasz ręce? Oczarowałeś mnie, potem całą moją rodzinę, i ja...

― O to prosiłaś!

Rozkłada bezradnie ręce, jakby już absolutnie nic nie rozumiał z tego, o czym rozmawiamy, więc stawiam kolejny krok w jego stronę, prawie tracąc równowagę, bo nie patrzę pod nogi.

― A ty sam przyznałeś, że też tego chciałeś! ― Wytykam go bezczelnie palcem. Weszłam w tryb szlochu. I wiem, że to żałosne, ale naprawdę nie robię tego, żeby mi współczuł. ― Szach i mat! Popatrz na mnie! Robiłeś to celowo. I naprawdę ci się udało, a mówię ci teraz, bo... planowałam to zrobić zaraz przed ukończeniem książki, ale... ― urywam, napotykając jego zdezorientowane spojrzenie. ― Nie zostawiaj mnie tak. Co ci padło na łeb, żeby to wszystko zaprzepaszczać?

― Nadal nie rozumiesz? ― Tym razem mówi cicho. Z taką dozą troski, że aż miękną mi kolana. ― Joy, ja robię to wszystko dla ciebie.

― ...co?

― Tu chodzi o twoje dobro. Gdybyś... słuchaj, nie pozwolę, żeby przeze mnie spotkała cię taka tragedia. Masz szansę, okej? Zapomnij o tym wszystkim, tak będzie najlepiej. I... ciesz się życiem, czy jakoś tak.

Coś mi świta. Wczorajsza sytuacja z Bubble pojawia mi się przed oczami i prawie krztuszę się powietrzem, gdy wyrzucam z siebie kolejne słowa.

― Michael. Michael cię do tego przekonał. Słuchaj, cokolwiek wymyślił, to...

― Spotkałaś się z nim.

Nie wypomina mi tego ze złością. Nie robi mi wyrzutów, tak samo, jak wczoraj. On jest po prostu smutny. Tak przygnębiony, że gdyby powiedział teraz, że jest dosłownie Diabłem prosto z Biblii, nie uwierzyłabym mu. Wygląda zbyt ludzko. Zbyt...

...zbyt emocjonalnie.

― Tak, bo mi pod mieszkanie przylazł ― przypominam. Lucyfer zwiesza głowę, biorąc kilka głębokich wdechów. Wreszcie zaczyna się uspokajać, czego nie można powiedzieć o mnie. ― Poszliśmy do Bubble i po raz kolejny zapewniłam go, że nie jestem damą w opresji i nie musi mi pomagać. Ale ty... zgodziłeś się, tak? Złożył ci tę cholerną propozycję, o której wspominała Peggy. A ty się zgodziłeś.

― Nie mam czasu, Joy.

Na co? Na mnie? Na tę rozmowę? O co dokładnie mu chodzi, o czym jeszcze nie wiem? Dlaczego nie może mi po prostu wszystkiego powiedzieć? Przecież to by tak wiele ułatwiło. Czy dalej ukrywa pewne szczegóły "dla mojego dobra"?

― Nie rób mi tego ― powtarzam po raz kolejny, potrząsając głową. Włosy przyklejają mi się do mokrych od łez policzków. ― Cokolwiek się dzieje, nie uciekaj. Proszę.

― ...przepraszam. To nie miało się tak skończyć. Zawaliłem to, jak wszystko inne. I przepraszam, tak bardzo cię przepraszam, że rozstajemy się w ten sposób.

Maleńka iskierka unosząca się w powietrzu jest jedynym dowodem na to, że Lucyfer jeszcze przed chwilą tu był. Wgapiam się w błyszczącą drobinkę, póki nie gaśnie, i robię to z głupią naiwnością. Szepczę jego imię kilkukrotnie, ale to nic nie zmienia.

Zbiegam na dół, mając nadzieję, że przyjechał tu autem. Robię to boso, w samych piżamach, spanikowana i zdesperowana. Wystawiam głowę za drzwi kamienicy i rozglądam się to na prawo, to na lewo, ale nigdzie nie dostrzegam znajomego Mercedesa.

Przełykam gorzki smak porażki. I słone łzy.

Powrót do pokoju jest jak wspinaczka na cholery Mount Everest. Nie wiem, jakim cudem w ogóle udaje mi się doczołgać na nasze piętro. Nie sprawdzam, czy pani Quinn monitoruje ― lub właśnie skończyła monitorować ― całe zajście przez szparę w drzwiach. Zresztą, mało mnie to interesuje. Dla pobocznego obserwatora to i tak brzmiało jak zwykła kłótnia między znajomymi.

...znajomymi? Współpracownikami? Przyjaciółmi? Kochankami? Czym my w ogóle byliśmy?

Siadam w kącie pokoju, podciągając kolana pod brodę i obejmując nogi rękami. Nie mam pojęcia, jak długo tak tkwię, zwinięta w żałosną kulkę załamania nerwowego, ale po jakimś czasie udaje mi się doczołgać do łóżka. Dzwonię do wszystkich po kolei. Nikt nie odbiera. Nawet Peggy, albo Desmond. Zostaje mi tylko Emery, a kiedy opowiadam jej całą historię, ta uznaje, że zwolni się z roboty wcześniej, bo szefowa i tak wisi jej przysługę.

Moja przyjaciółka stwierdza też stanowczo, że kiedy przyjdzie do mieszkania, mam być ubrana i gotowa do wyjścia. Nie wspomina, jakie mamy plany, ale mówi to takim tonem, że nawet nie zamierzam się kłócić.

W łazience, kilka minut później, płaczę po raz kolejny.

Bo wszystkie moje ubrania też pachną wodą kolońską Lucyfera.

Emery wbija do Celestiala jakby ten hotel należał właśnie do niej. Nie ma w niej nawet grama zawahania, kiedy truchtem pokonuje odległość dzielącą ją od recepcji. Muszę ją gonić, a zdążyłam już złapać zadyszkę, bo taksówkarz wysadził nas o dwie ulice za daleko. Uznał, że nie będzie pchał się w najgorszy możliwy korek; po części nawet go rozumiem.

Moja przyjaciółka przywala w blat z otwartych dłoni, omijając dwie osoby w kolejce. Przepraszam czekających na zakwaterowanie wstydliwym uśmiechem, zatrzymując się obok Emery. Wyszła z roboty, jak tylko do niej zadzwoniłam. Podczas mojej historii przeszła przez pierwszy szok; teraz obydwie przechodzimy przez kolejny, bo... za kontuarem nie siedzi Peggy A. Flair.

― Przepraszam, gdzie znajdziemy Peggy Flair? ― zaczyna wściekle Emery. Cholerycznie stuka palcami o blat, chyba doprowadzając nieznajomą nam recepcjonistkę do szewskiej pasji. Znaczy, zgaduję, że tak właśnie jest, bo prawa powieka niebezpiecznie jej drga, gdy wymusza sztywny, wyuczony uśmiech.

A potem rzuca nam pod nos tekstem, którego zdecydowanie nie spodziewałam się usłyszeć.

― Pani Flair już tu nie pracuje.

...zwolnił ją? Niby za co? Nie. Nie zrobiłby tego. To nie w jego stylu.

W głowie pojawia mi się szalona, mroczna myśl, i niemal odruchowo zaciskam palce na przedramieniu Emery, kiedy ta marszczy czoło, pochylając się nieco niepokojąco w stronę recepcjonistki.

― Słucham? ― syczy przez zaciśnięte zęby Em, a ja zerkam na plakietkę przypiętą do marynarki obsługującej nas kobiety. Mrużę badawczo powieki, bo... dlaczego to imię też brzmi jakoś tak... biblijnie.

― Rozumiem, że są panie zaskoczone ― wzdycha ostentacyjnie pracownica. Obojętnym wzrokiem przeskakuje na ekran swojego komputera i wprowadza do systemu jakieś dane w akompaniamencie wściekłego klikania, czego zdecydowanie robić nie musi. ― Do zmiany właściciela doszło wczoraj wieczorem, a ja sama zaczęłam pracę dzisiaj rano. Lillian Smith, recepcjonistka naczelna. Jak mogę pomóc?

Jeżeli Emery zaraz nie eksploduje, to uznam to za pierwszy cud dnia. Parska perfidnym, rozzłoszczonym śmiechem, ale jasne jest, że tkwi teraz w takim samym szoku, jak ja. Poważnieje zaledwie sekundę później, warcząc:

― Jaka "zmiana właściciela", do cholery?

― To świeża sprawa, więc pani skonfundowanie jest absolutnie zrozumiałe. Pan Meyer sprzedał Celestial. Pewne zmiany kadrowe okazały się więc konieczne. Powtórzę teraz pytanie: jak mogę pomóc? Czy potrzebują panie pokoju?

Chciałabym się bardziej przydać. Wesprzeć Emery w tej całej wymianie zdań; tym bardziej, że klienci za nami, przed których się wepchnęłyśmy, zaczynają się niecierpliwić. Problem polega na tym, że wbiło mnie w podłogę i nie do końca wiem, jak sobie poradzić z tym nowym natłokiem informacji.

Sprzedał hotel? Zmiany kadrowe...? Przecież to wszystko nie może się dziać.

― Chcemy poznać właściciela ― wykłóca się dalej Emery.

Lillian wywraca oczami.

― To raczej niemożliwe, ma ręce pełne roboty. Nie przyjmuje interesantów.

― Właśnie, kto?!

― Pan Marchetti. Michael Marchetti.

Jestem prawie pewna, że mam łzy w oczach. Przecież to jest... jak jakiś koszmar, który właśnie się ziścił. Odpycham lekko Emery, cała roztrzęsiona, i w ten sposób wreszcie skupiam na sobie uwagę Lillian, która mruży ledwo dostrzegalnie powieki. Trochę tak, jakby mnie już kiedyś widziała, i właśnie sobie o tym fakcie przypomniała.

― Niech mu pani powie, że przyszła Joyce Stafford ― wyduszam, chociaż nerwy ściskają mi gardło i nie wiem, jakim cudem nadal stoję. Emery rzuca mi nieco zaskoczone spojrzenie. Pewnie spodziewała się, że będzie musiała załatwić wszystko sama, więc moja interwencja okazała się być nieco... szokująca.

Lillian wstukuje coś na klawiaturze. Robi to niechętnie, leniwie. I wkurwia mnie tym niemiłosiernie, bo ewidentnie robi to celowo. Dlatego porywam się na to, na co wcześniej porwała się Emery; uderzam otwartą dłonią o blat, aż po całym holu rozchodzi się nieprzyjemne echo. Większość ludzi za nami cichnie, a Lillian udaje, że wcale nie podskoczyła w swoim krześle.

Tak czy inaczej, to działa. Co z tego, że ręka boli mnie niemiłosiernie; nie daję tego po sobie poznać, a przynajmniej tak mi się wydaje. Wbijam w kobietę zniecierpliwione spojrzenie, aż wreszcie dostaję od niej reakcję. Wyrywa jej się nerwowy śmiech, który stara się w sobie zdusić, żeby wypaść wiarygodnie i tak, jakby nadal miała kontrolę nad sytuacją.

― Pani Stafford, z całym szacunkiem, ale mówiłam już...

― Słuchaj ― odzywa się znowu Emery. Unosi palec wskazujący lewej dłoni na wysokość swojej twarzy, i przez chwilę boję się, że przesadzi z dramatyzmem, ale pozytywnie mnie zaskakuje. Kiedy znowu się odzywa, mówi powoli i spokojnie. I w ten sposób chce chyba upewnić się, że każde słowo trafi do umysłu Lillian w odpowiedni sposób. ― Ja nie wiem, na ile ty jesteś wtajemniczona, ale to jest grubsza sprawa, więc łap za telefon i poinformuj tego typa spod ciemnej gwiazdy, że przyszła Joyce Stafford, zanim odwalę na środku recepcji taką pokazówkę, że pokażą ją w CNN.

― Znam ją od dzieciństwa i jestem w stanie potwierdzić, że może to zrobić ― wtrącam szybko.

Lillian Smith patrzy najpierw na mnie, potem na Emery, aż wreszcie wzdycha ciężko, poddając się.

― ...sekundkę ― prosi zaskakująco grzecznie.

Podnosi słuchawkę stacjonarnego telefonu, z którego jeszcze niedawno zawsze można było skontaktować się z Peggy. Obecność Lillian jest czymś wręcz... nienaturalnym. Jakby porządek wszechświata został zburzony w przeciągu ostatniej nocy.

I może faktycznie tak się stało.

Mija kilka sekund, a potem Lillian bierze głęboki wdech.

― Panie Marchetti, przepraszam, że przeszkadzam, ale mam pewien problem ― zaczyna recepcjonistka, i robi to tak słodkim, wyuczonym głosikiem, że aż mimowolnie wywracam oczami. Emery też nie jest zadowolona, bo na pokaz krzywi się tak, jakby zaraz miała zwrócić śniadanie. ― Przyszła pani... Stafford? Koniecznie chce się z panem zobaczyć. Tak. Oczywiście. Rozumiem. Jeszcze raz przepraszam.

Wyrywa jej się pełne ulgi westchnienie, kiedy odkłada słuchawkę powoli i ostrożnie, a potem patrzy na mnie i Emery z politowaniem.

― Przykro mi ― mówi chłodno. Apatycznie. ― Pan Marchetti kazał pani przekazać, że "wykorzystała pani pulę swoich szans", cokolwiek to znaczy. Mówił, że pani będzie wiedzieć, o co mu chodzi ― dodaje, zwracając się już tylko do mnie.

Magluję te słowa w głowie. I dochodzę do wniosku, że trafił w dziesiątkę. Tak, wiem, o co chodzi, ale wolałabym, żeby tak nie było.

― Co za skurwiel, już ja mu...

Zanim Emery ma szansę się rozkręcić i rzucić takimi tekstami, co zdecydowanie zaszłyby Lillian w pięty, zaciskam palce na jej przedramieniu i wbijam w nią wymowne spojrzenie. Więcej jej nie potrzeba; milknie, ale dla pewności dodaję jeszcze:

― Emery. Nie.

Moja przyjaciółka ewidentnie nie jest zadowolona. Zgaduję, że wolałaby urządzić tutaj dramę roku, a potem dostać się do gabinetu Lucyfera ― przepraszam, gabinetu Michaela ― i spuścić porządny wpierdol wielmożnemu archaniołowi.

Ale to nie jest sprawa na nasze możliwości. Jak to wszyscy ciągle powtarzają, jesteśmy tylko ludźmi. I do Em też chyba dociera ten smutny fakt, bo kiwa z niezadowoleniem głową, podczas gdy ja uśmiecham się słabo do Lillian, dodając po chwili:

― Rozumiem. Przepraszamy, że zajęłyśmy pani cenny czas, pani Smith.

Emery chce coś jeszcze powiedzieć, ale uciszam ją szybko. Zaciskam palce na jej dłoni, a kiedy ciągnę ją za sobą w stronę wyjścia z hotelu, przepraszam po drodze także wszystkich czekających w kolejce. Praktycznie każdy człowiek odprowadza nas zniesmaczonym spojrzeniem, póki nie przekraczamy progu budynku.

Na zewnątrz nadal jest zimno w cholerę, więc odruchowo puszczam rękę Emery i chowam dłonie do kieszeni kurtki. Nawet nie oglądam się za siebie, żeby sprawdzić, czy Em za mną nadąża ― pędzę w stronę stacji metra, mając nadzieję, że trafimy na jakieś sensowne połączenie, żeby jak najszybciej wrócić na SoHo.

― Odpuścimy, tak po prostu?! ― woła za mną Emery. Zerkam na nią przez ramię; oblodzony chodnik okazuje się jej największym wrogiem, więc mimo dokuczliwego chłodu wyciągam rękę w jej kierunku. Dziękuje mi krótko, ale nadal wpatruje się we mnie wyczekująco, gdy tłumaczę na wydechu:

― Nie, nie odpuszczamy. Po prostu nie wybiorę się na napierdalankę z archaniołem w biały dzień. Trzeba to rozegrać inaczej.

Emery ogląda się za siebie, znowu ślizgając się na jakiejś zamarzniętej, ukrytej pod śniegiem kałuży. Wychodzi na to, że uczepia się mnie kurczowo jak rzep psiego ogona.

― ...dobra ― mamrocze z niekrytym niesmakiem. ― Niech będzie. Uznajmy, że masz rację. Swoją drogą, co myślisz? Lucyfer sprzedał Celestial temu dupkowi? Wierzysz w to w ogóle?

― Nie. ― Wyrzucam to z siebie tak szybko, że nawet Emery unosi z podziwem jedną brew, parskając niewyraźnym "okej". ― Chyba, że... poszedł na to, co Michael mu zaoferował. Wiesz, wtedy, jak Peggy nie mogła podsłuchać ich rozmowy. To wszystko, co wtedy powiedziała... nic nie jest za darmo, tak? ― przypominam, biorąc Emery pod ramię, bo dzięki temu mogę jednak schować dłoń do kieszeni. Palców nie czuję.

Lucyfer miał rację. Rękawiczki to konieczność.

― Szatan oddał bratu coś, na co pracował przez pół swojego istnienia na tym padole łez tylko dlatego, że ten mu obiecał twoje bezpieczeństwo, które Lucyfer sam chyba mógł ci zapewnić? ― Emery rozkłada całą sprawę na czynniki pierwsze. Czoło ma zmarszczone w intensywnym skupieniu i energicznie gestykuluje przy tym wolną dłonią, prawie uderzając mijającą nas starszą panią. W porę ciągnę przyjaciółkę nieznacznie w bok, żeby nie doszło do wypadku. ― My mówimy o tej samej osobie? Toż to Diabeł. Ty, a co, jak on serio... no, wiesz.

Nasze spojrzenia się spotykają i prawie włażę przez to na ulicę, chociaż piesi mają czerwone światło. Tym razem do Emery wykazuje się większą ostrożnością, siłą zatrzymując mnie na chodniku.

― ...co? ― dukam, próbując na szybko przeanalizować tę jej wymownie uniesioną brew. Dopiero, kiedy dodaje do swojego grymasu złowieszczy uśmiech, elementy układanki wskakują na swoje miejsce.

Wywracam oczami. Nie to mi teraz w głowie.

― Wiesz, może nie chodziło tylko o przygodę na jedną noc.

Te słowa potwierdzają jedynie moje przypuszczenia. Światło się zmienia. Wbijam na jezdnię jako pierwsza z całego tłumu, nawet nie sprawdzając, czy któryś kierowca nie zdecydował się na szaloną jazdę. Nie mam czasu się nad tym zastanawiać.

Życie mi się wali.

― Emery, nie teraz ― wzdycham, zmęczona tą głupią dyskusją. ― Chodźmy do domu. Trzeba to przemyśleć.

Emery Spencer ma swój cel w rzucaniu tymi docinkami, i zaczynam to rozumieć kilkanaście minut później, kiedy już siedzimy w metrze. Ona próbuje mnie w ten sposób pocieszyć. Odciągnąć moje myśli od tych najgorszych tematów.

― Ale mu nakopię.

Emery nie należy w chwili obecnej do grona ludzi zadowolonych. Ja zresztą też nie. Peggy olewa nawet ją. Zgaduję, że dostała biedaczka przykaz z góry, żeby ograniczyć kontakty z nami, ale nie rozumiem, dlaczego niby moja przyjaciółka ma cierpieć przez jakieś okrutne wymysły Lucyfera i Michaela.

Upijam łyka kawy, ale to mi nie idzie. Od wczoraj nie mam też zbytnio apetytu, co w moim przypadku jest kurewsko nienormalne. A przynajmniej Emery właśnie tak uważa. Ciężko się z tym kłócić, tak po prawdzie. Ostatni wieczór był okropny. Noc jeszcze gorsza.

I teraz, rano, mam w głowie absolutną pustkę.

― ...mam pomysł ― wzdycha nagle podekscytowana Em. ― Zrobimy to po staremu. Pierdolniemy pentagram i przywołamy dupka.

Gasi fajkę w popielniczce, wlepiając we mnie gały z wyczekiwaniem i nadzieją, że zaaprobuję ten plan, ale ja krzywię się jedynie w odpowiedzi.

― Za sprytny na to jest ― tłumaczę. Aż mi przykro, że muszę ją tak rozczarować. Kwaśna mina Emery jest dla mnie jak gwóźdź do trumny. ― Wyczai podstęp i będzie wiedział, że to my.

― Jebany ― parska z rozżaleniem Emery. ― Ale widzisz? Mówiłam ci, że chciał cię przelecieć. Znaczy... w pewnym sensie miałam rację.

Tym razem to ja wyginam mordę w dziwny, niezadowolony sposób. Stukam paznokciami o kubek, wgapiając się w kawę. Zdążyła już wystygnąć. Przestałam mieć na nią ochotę.

― Wątpię. Tu chodzi o coś innego. Coś większego, i...

― Ty, a jak dorwać Desmonda? ― zastanawia się na głos Emery, niegrzecznie wcinając mi się w wypowiedź. Łypię na nią spode łba, bynajmniej nie dlatego, że mi przerwała. Rzuca mi krótkie, przepraszające spojrzenie, podczas gdy ja informuję grzecznie:

― Trzeba być jedną nogą w grobie. Albo obydwoma, jak wolisz. Tak się najskuteczniej dobija do Desmonda.

― A, to chuj. To nie. Często mówię, że chcę zdechnąć, albo że się zapierdolę, ale tak ogólnie to mi się do grobu jeszcze nie śpieszy. Szczególnie ostatnio.

Kiwam głową powoli, wpatrzona w jakiś bliżej nieokreślony punkt, bo zgadzam się z nią w stu procentach. Te ostatnie kilka miesięcy było... tak dobre. Oddałabym wszystko, żeby to już zawsze tak wyglądało.

Mam wrażenie, że Lucyfer nadal tu jest. Że jest... dosłownie wszędzie.

― Swoją drogą, już wiem, dlaczego w ogóle jest Diabłem ― kontynuuje swój monolog Emery. Słucham jej tylko jednym uchem, bo od wczoraj nieprzerwanie myślę o tych małych momentach, które wydawały mi się dziwnie intymne i czułe, ale nigdy się w tym temacie nie odezwałam, bo nie miałam odwagi. I wydawało mi się, że po prostu popadam w paranoję. ― Naobiecał cudów, jak gruszek na wierzbie, i spierdolił. Typowy chłop. Kurwa, jak mój były pod koniec liceum, pamiętasz? Dlatego wolę laski. Bo najwyraźniej wszyscy mężczyźni naprawdę są tacy sami. Będziesz to piła? ― Aż sama jestem w szoku, że to mnie z tego dziwnego transu nie wyrywa. Kręcę tylko głową, a Emery nie potrzeba nic więcej; wyrywa mi kubek z dłoni i złośliwie macha ręką przed nosem. ― Te, nie odstawiaj mi tu teraz dysocjacji. Skup się, kupo mięcha. Kto jeszcze może mieć kontakt z tą bandą skurwieli?

Jest jak w kreskówce.

Nad bańką nagle pojawia mi się żarówka i magicznie się zapala, a w tle śpiewają chóry anielskie. Gabriella chyba nakurwia solówkę.

― Raphael ― stwierdzam, absolutnie pewna swego. Emery unosi wymownie brwi, odsuwając od ust kubek z zimną kawką. Przełyka głośno, ostentacyjnie, zaraz potem wyginając usta w podkówkę i mamrocząc z niezadowoleniem:

― No, wiem. Ten to w ogóle ma wywalone we wszystkich.

― Nie, kurwa. Nie o to chodzi.

Podnoszę się gwałtownie z miejsca i lecę do pokoju po pierwszy notatnik, z którym byłam w Paryżu. Kiedy wracam do Emery, odkrywam, że nawet nie drgnęła. Wpatruje się we mnie wyczekująco, ewidentnie niewzruszona.

Rzucam przedmiot na stół i przysiadam na krawędzi swojego krzesła, zestresowana do granic możliwości. Szukam notatek z Francji, a kiedy wreszcie je znajduję, podsuwam je prosto pod nos Emery, stukając palcem w imię archanioła.

Moja przyjaciółka nachyla się nad zeszytem, nadal odrobinę skołowana, ale potem czyta resztę tekstu, który jej pokazuję. To nazwa producenta ekskluzywnych garniturów. Luminous. A zaraz pod nią, niczym zbawienie, tkwi numer telefonu, który zapisałam sobie ze zwykłego roztargnienia i fascynacji, która mną wtedy zawładnęła.

...a może to nie był przypadek? Zaczynam podejrzewać, że nic tutaj nie jest zbiegiem okoliczności.

― Michael i Lucyfer od zawsze skakali sobie do gardeł ― wspominam słowa Gabrielli. ― Gabi robiła za mediatora, a Raphael... starał trzymać się od konfliktów z daleka, ale Gabriella przekonywała mnie, że jeżeli ktoś potrzebuje pomocy, on zawsze się zjawia. Sam też mnie o tym zapewniał, wtedy, na tym obiedzie.

― Okej... i? Co w związku z tym?

― Jeżeli uda nam się złapać kontakt z Raphaelem, istnieje szansa, że on ściągnie nam też Petera. A Peter ma praktycznie takie możliwości, jak Desmond.

― Duże.

― Duże ― potwierdzam z szaleńczym uśmiechem. Kąciki ust Emery także unoszą się w podstępnym grymasie. Prostuje się w swoim miejscu, poprawia splątane loki i łapie za swój telefon, który jak dotąd balansował niebezpiecznie na krawędzi parapetu.

― Dobra ― wzdycha ostentacyjnie Emery. ― Skoro Mroczny Kosiarz i Demoniczna Sekretarka mnie olewają, to może archanioł wyjątkowo zaszczyci mnie swoją uwagą.

Śmieszna sprawa.

Pół roku temu cała ta sytuacja byłaby dla mnie słabym scenariuszem naprawdę dziwnego odcinka jakiegoś sitcomu. Ale dzisiaj? To jest moja rzeczywistość, i przeraża mnie odrobinę to, jak bardzo do niej przywykłam. Bo nie mam pojęcia, co ze sobą zrobię, jeżeli to się skończy właśnie w ten sposób.

Peggy miała rację. Życie ze świadomością istnienia tego drugiego, nadzwyczajnego świata, to zarówno błogosławieństwo, jak i przekleństwo.

― ...Joyce, co, jeżeli to nie wypali?

― Wymyślę coś innego.

Na ustach Emery rozkwita szeroki, pełen nadziei uśmiech, kiedy kręci powoli głową z niedowierzaniem.

― Nigdy wcześniej nie widziałam cię tak zdeterminowanej ― stwierdza dumnie. A zaraz potem po drugiej stronie połączenia rozlega się damski głos, więc i Em przeskakuje w tryb biznesowy. ― Halo? Tak, witam, czy... dodzwoniłam się do Luminous? Nawet pani nie wie, jak mi ulżyło z tym angielskim. Przepraszam, że o takiej porze... ale chciałabym skontaktować się z panem Raphaelem Sternem. Jest pani jego asystentką, tak? Właściwie, to... nie, to sprawa osobista. Znam jego brata, Michaela. Dzwonię, bo wyniknęły pewne... komplikacje.

Emery unosi brwi, ewidentnie zaskoczona odpowiedzią kobiety, z którą rozmawia. Porusza ustami tak, jakby mówiła "dobra nasza". Szczerzy się jak głupi do sera.

Po raz pierwszy od jakichś czterdziestu ośmiu godzin budzi się we mnie pozytywna iskierka nadziei.

I jeszcze, kurwa, upadają mi klucze.

Ten dzień chyba nigdy się nie skończy. Utknę w nim jak cholerny Phil Connors. Do końca życia będę powtarzać najgorsze momenty, aż wyryją mi się w pamięci jak grawer w marmurze.

Przywalam czołem w drzwi do mieszkania i jęczę cicho, załamana. Mam dość. Chcę zakopać się pod kołdrą i już nigdy nie wychodzić. Zapomnieć o wszystkim, co miało miejsce. Ale nadal mam w portfelu kartę od Lucyfera. Ona nadal, do cholery, działa bez zarzutu. Nadal mam na komputerze miliard plików z jego historią. Całe moje mieszkanie nadal nim pachnie.

Od tego nie da się tak po prostu uciec.

Plus jest taki, że Raphael się odezwał. Przeprosił, że nie podał mi swojego numeru telefonu, i brzmiał tak, jakby był szczerze zaskoczony całą sytuacją, którą mu streściłam. Obiecał, że postara się jak najszybciej dotrzeć do Nowego Jorku, i zgodnie z moimi przypuszczeniami wspominał coś o Peterze. Zarzekał się, że wieczorem złożą mi i Emery wizytę.

Em poszła więc do pracy, a ja uznałam, że równie dobrze mogę się do czegoś przydać. Poza tym, od siedzenia w domu prawie dostałam świra, a wcale nie zostałam sama na jakoś wyjątkowo długo.

― Dzień dobry.

Kurwa, nie. Wszystko, tylko nie to. Nie mam dzisiaj siły na rozmowę z monitoringiem osiedlowym.

Zerkam przez ramię na stojącą w progu swojego mieszkania Mildred Quinn. W dłoni trzyma wielki, stary kubek w renifery, z którego starło się kilka detali. Ma na sobie sweter robiony na drutach, który wygląda cholernie ciepło, miękko i wygodnie, i starą wełnianą spódnicę sięgającą ziemi.

...kącik moich ust unosi się na widok puchatych kapci w kształcie flamingów. Ten widok jest jak iskierka radości w popapranym, dogasającym ognisku mojego życia.

― Tak, dzień dobry, pani Quinn ― rzucam przez ramię. Odstawiam torby z zakupami na ziemię, żeby sięgnąć po klucze do domu.

Zwykle na tym kończą się nasze rozmowy. Ba, zazwyczaj pani Quinn w ogóle nie sili się, żeby w jakikolwiek sposób się do mnie odezwać. To ja wychodzę z inicjatywą, toteż... ten obrót spraw trochę mnie zaskakuje.

― Mogłabym o coś zapytać?

Wyrywa mi się odrobinę niegrzeczne parsknięcie, którego prędko żałuję.

― Pani Quinn, z całym szacunkiem, ale nie mam dzisiaj siły na lekcje życia ― mówię, i naprawdę staram się brzmieć obojętnie, ale kulturalnie. Dłonie dalej mi się trzęsą, bo na dworze jest cholernie zimno, a ja po raz kolejny zapomniałam rękawiczek, więc nie mogę trafić tym cholernym kluczykiem w odpowiednie miejsce. ― Proszę się zająć własnymi sprawami.

Poddaję się. Znowu opieram czoło o drzwi, przymykając powieki. Biorę kilka głębokich wdechów, próbując się uspokoić. A w tym czasie pani Quinn kontynuuje zadziwianie mnie.

― Wszystko w porządku, Joyce?

Brzmi tak, jakby naprawdę chciała się dowiedzieć. Jakby jej zależało, może nawet... jakby mi współczuła. Torby z zakupami znowu lądują na podłodze, ale tym razem nie jestem przy tym zbyt ostrożna. Odwracam się twarzą do sąsiadki, walcząc ze łzami. Przyciskam plecy do drzwi, żeby mieć jakieś minimalne poczucie zakotwiczenia w tym świecie i nie stracić równowagi.

― Nie ― odpowiadam. Aż zaskakuje mnie to, że w ogóle coś mówię. A kiedy już zaczynam, ciężko jest przestać. Co najgorsze, każde zdanie jest ostrzejsze i głośniejsze. Nie tak miało być. ― Ostatnio nic nie jest w porządku. Dlaczego w ogóle nagle się tak pani interesuje?! W przeciągu tych kilku lat, jak tu mieszkamy, zamieniłyśmy może z dziesięć słów! Tak szczerze? Nie miałam pewności, czy w ogóle wie pani, jak się nazywam!

Dopiero, kiedy dociera do mnie echo własnego głosu, zaczynam czuć się źle. Kulę się w miejscu, odrywając wzrok od zszokowanej twarzy pani Quinn, i mam ochotę po raz kolejny zacząć ryczeć. To w sumie jedyna rzecz, którą ostatnio robię. Żałosne. Już bardziej żałośnie się nie da. Nie wiem, jakim cudem łzy nie opuściły jeszcze kącików moich oczu.

...czy Desmond i Lucyfer nie wspominali czegoś o tym, że niewiele jej zostało...?

― Przepraszam ― mruczę niewyraźnie. Mildred wbija we mnie babcine, pełne współczucia spojrzenie, i przez kilka sekund budzi się we mnie ogromna tęsknota za Cathy. ― Przepraszam panią, ja... mam naprawdę ciężki tydzień ― dodaję, tym samym dobijając siebie samą jeszcze bardziej, bo przecież matka zawsze powtarzała, że "tylko winny się tłumaczy". Cóż, pozostaje mi już tylko jedna opcja: próba rehabilitacji. ― Potrzebuje pani czegoś?

Staruszka poprawia sweter, którego w tym momencie szczerze jej zazdroszczę, bo Cathy nigdy nie robiła na drutach; z ogółu rękodzieło nie jest jej mocną stroną. Gotowanie to inna sprawa. Tak, czy inaczej, może tego typu sweterek byłby choćby minimalną namiastką babcinego uścisku.

― ...chciałam tylko zapytać, czy poratowałabyś starszą panią kawą ― odpowiada mi ostrożnie Mildred. Zaciskam usta w cienką linię, czując się jak skończona idiotka. To taka prosta, głupia rzecz. A ja odwaliłam pokazówkę, bo co? Bo przez ostatnie dni miałam pecha? ― Skończyły mi się wszystkie zapasy i przyjmę kawę w każdej postaci, bo zgaduję, że jak wyjdę na dwór, to szybko skończę podróż na lodzie, cała połamana.

Zerkam na klucze w mojej dłoni. Pociągam rzewnie nosem, a potem podnoszę wzrok na panią Quinn, podejmując decyzję w przeciągu kilku sekund. Uśmiecham się sympatycznie, niemal przepraszająco, gdy pytam:

― Chce się pani napić takiej z drogiego ekspresu?

Nie musi przecież wiedzieć, że była jednym z powodów, dla którego Emery tak bardzo chciała ten ekspres kupić. Mildred macha wymijająco wolną ręką, śmiejąc się cicho.

― Wystarczy mi kilka łyżeczek sypanej...

― Zaparzę pani ― upieram się przy swoim, nie przyjmując odmowy. Wreszcie udaje mi się otworzyć drzwi. Tym razem nie mam z tym żadnego problemu. Niezmiernie mnie ten fakt cieszy, bo jeszcze jedno potknięcie i rzucę się ze szczytu Empire State Building. ― Proszę. I z góry przepraszam za bałagan, ale ostatnio nie miałam głowy do sprzątania ― dodaję z nerwowym śmiechem na ustach.

Mildred waha się jeszcze przez moment, ale wreszcie wzdycha ciężko i szybkim, energicznym jak na swój wiek krokiem wchodzi do mojego mieszkania. Zdejmuję szybko buty i kurtkę, zaraz potem przenosząc zakupy do kuchni. Odbieram od kobiety kubek i nastawiam ekspres, wskazując pani Quinn jedno z dwóch wolnych miejsc przy naszym skromnym stoliku. Kobieta zajmuje je z wdzięcznym uśmiechem, wspominając, że skoro już ma okazję, to chętnie napije się caffee latte.

― Nie ma twojej rozgadanej koleżanki? ― zagaja, podczas gdy ja zaczynam rozpakowywać zakupy. Zerkam na nią przelotnie, nogą zamykając drzwi lodówki. ― Lubię was czasami słuchać, jak pali papierosa w oknie. Przypominacie mi mnie i moją przyjaciółkę sprzed lat. Wiesz, przed wami mieszkali tu tacy dwaj studenci, i ja naprawdę nie mogłam ich ścierpieć. Byli okropni! Tacy wulgarni i niegrzeczni.

― Cóż... ― wzdycham, krzywiąc się nieznacznie na samo wspomnienie czasów przeprowadzki. ― Kiedy tata mojej przyjaciółki wynajmował mieszkanie przed naszym wprowadzeniem się, byliśmy kawałek drogi stąd. Nie zawsze miał czas sprawdzać najemców. Pewnie pani pamięta czas renowacji zaraz po naszym przyjeździe.

― O, tak. ― Pani Quinn kiwa energicznie głową. ― Byłam gotowa dosypać wam trutki na szczury do jedzenia za te hałasy od rana do wieczora. ― Parskam śmiechem, zerkając na nią wymownie, gdy łapię za cukierniczkę. Macha ręką w odmowie. ― Ale... ty zawsze mówiłaś mi "dzień dobry".

Przysiadam się do kobiety, odrobinę zaskoczona tym ostatnim tekstem.

― Ta, i to w sumie tyle ― mamroczę wstydliwie, podsuwając jej pod nos ten śmieszny kubek. ― Smacznego ― życzę słodko. Mildred dziękuje mi uśmiechem, zaraz potem upijając pierwszego łyka kawy.

Przymyka powieki w cichym zachwycie. I muszę przyznać, że jej zadowolenie sprawia, że i ja się uśmiecham.

― ...nie piłam takiej od co najmniej piętnastu lat. Wspaniała. ― stwierdza. ― Dobra, teraz będę wścibska ― kontynuuje, pochylając się nad stolikiem i odrobinę mocniej zaciskając palce na uchu swojego kubka. W oczach ma dziwny błysk, który odrobinę mnie niepokoi, tak samo, jak jej ostatnie stwierdzenie. ― Chodzi o tego przystojniaka w garniturze, tak? Zerwał z tobą?

Najchętniej zaczęłabym walić czołem w blat. Oblizuję nerwowo spierzchnięte usta, udając, że wszelkie rysy na stoliku są trzy razy bardziej interesujące, niż cała ta rozmowa. Z tym, że Mildred zdecydowanie tego nie kupuje.

― To trochę... bardziej skomplikowane ― szepczę łamiącym się głosem.

A kiedy podnoszę wzrok na panią Quinn, przechodzę niemały szok. Nie spodziewałam się takiego... współczucia z jej strony. Przez to zaczynam zastanawiać się, czy też jest babcią. Nikt jej nigdy nie odwiedza; a przynajmniej mi o tym nie wiadomo. Zdecydowanie ma odruchy typowej babci, to jedno jest pewne i naprawdę mnie ujmuje.

― Po tym, jak często tu bywał, spodziewałabym się bardziej pierścionka, niż rozstania ― wzdycha smutno Mildred. ― Szczególnie tak burzliwego. Taki był w ciebie wpatrzony.

Czyli doskonale słyszała naszą rozmowę na klatce. To jedno było raczej nieuniknione. Nawet nie mam jej za złe, bo pewnie wszyscy mieszkańcy kamienicy obecni wtedy w budynku mieli niezły ubaw. Dramaty sąsiadów zazwyczaj są cholernie ciekawym tematem do rozmów przy sylwestrowych drinkach.

Coś o tym wiem. Sama nie jestem święta. Splatam dłonie na blacie, także zbliżając się nieco do ― najwyraźniej ― lubującej się w plotkach staruszki.

― No, tak, pani wie o tym najlepiej ― żartuję sobie lekkodusznie. Mildred trąca mnie czubkiem palca w wierzch dłoni, puszczając mi przy tym oczko.

― Oczywiście, że tak, ja widzę i słyszę wszystko, co się dzieje w tej kamienicy. Jestem jak Wielki Brat. Zawsze na straży. W moim wieku człowiek nie ma już wiele ciekawych rzeczy do roboty.

Kiwam tylko powoli głową. Nie odzywamy się przez jakiś czas; ja obserwuję padający za oknem śnieg, a Mildred popija kawę, póki nie zaczyna nucić pod nosem "Auld Lang Syne". Przyznaje, że to była ulubiona piosenka jej zmarłej przyjaciółki. Ponoć kochała Sylwestra.

...Alice chciała przyjechać na Sylwestra. Miałam do niej zadzwonić i jakoś się z nią umówić. Co ja jej teraz powiem? Jak oni wszyscy zareagują na wieść o tym, że Lucyfer nie jest już częścią mojego życia? Jak ja to wyjaśnię...?

― Wszystko w porządku, Joyce? ― pyta nagle Mildred, i robi to z tak szczerym zaniepokojeniem i współczuciem, że aż mam ochotę zapaść się pod ziemię przez te wszystkie sytuacje, podczas których byłam dla niej niemiła. ― Mam nadzieję, że cię nie zanudzam.

― Nie ― odpowiadam szybko, ale jestem szczera. I Mildred chyba o tym wie, bo nie wydaje mi się ani trochę urażona. Chyba mi wierzy. ― Po prostu... przepraszam, nie chcę pani wyganiać, ale zaraz pewnie przyjdą moi znajomi, a mieliśmy porozmawiać o paru osobistych sprawach, i...

Mildred prędko podnosi się z miejsca, prostym gestem dłoni dając mi do zrozumienia, że nie muszę wstawać, bo sama trafi do drzwi. Ciężko byłoby tego nie zrobić w tak małym, prostym mieszkaniu, które ułożeniem pomieszczeń pewnie bardzo przypomina jej własny dom.

― Nonsens, absolutnie rozumiem, nie musisz za nic przepraszać ― zapewnia mnie wesoło pani Quinn. W życiu nie spodziewałabym się, że to właśnie jej obecność podniesie mnie na duchu w tak ciężkiej chwili. To spory szok. Kobieta zaciska palce na moim przedramieniu, uśmiechając się ciepło i wymownie poruszając swoim kubkiem. ― Dziękuję za kawę. Niby tylko kawa, ale bez tego nie da się czasami żyć, nie sądzisz?

Zgadzam się z nią skinieniem głowy. Tyle jej wystarcza; rusza w stronę wyjścia, a ja po raz kolejny czuję, że kąciki moich ust jeszcze bardziej się unoszą, bo te jej kapcie-flamingi to hit sezonu. Sama kupię sobie coś podobnego, tylko... może w kształcie kapibar? Emery umarłaby ze śmiechu. I, najpewniej, sprawiłaby sobie identyczną parę.

― Swoją drogą, Joyce... ― Podnoszę wzrok na Mildred, kiedy się odzywa. Trochę mnie tym zaskakuje, bo wydawało mi się, że już się pożegnałyśmy. Co prawda nie w taki dosłowny sposób, ale... byłam pewna, że to wystarczy. Unoszę w wyczekiwaniu brwi, a potem, z każdym jej kolejnym słowem, marszczę czoło odrobinę mocniej.

― Może już to od kogoś kiedyś słyszałaś, ale nie przepraszaj świata za swoje istnienie. Trzymaj się, sąsiadko.

Uśmiecha się. Macha do mnie na pożegnanie.

I znowu zostaję sama, zastanawiając się, czy to przypadek, czy jednak... Mildred Quinn wie więcej, niż kiedykolwiek mogłam sobie wyobrażać.

― Podzieliłaś się naszą kawą?!

Niby wiedziałam, że Emery mnie za to spotkanie z sąsiadką ostro zjedzie, ale nie spodziewałam się, że aż tak. Kulę się w miejscu, naciągając na głowę koc i mając nadzieję, że kanapa, na której aktualnie leżę, lada chwila mnie wchłonie. To rozwiązałoby naprawdę wiele problemów.

Nic nie jest w stanie zagłuszyć krzyku Emery. Nawet niebieski kocyk w żółte kaczuszki.

― Czy z ciebie jeszcze świąteczny duch dobroci nie zszedł?! ― kontynuuje swoją tyradę Em, w tym samym czasie czekając, aż ekspres wypluje dla niej odpowiednią porcję espresso. Pali papierosa przy uchylonym oknie, nie zważając na beznadziejnie niską temperaturę. ― Kobieto, toż to babsko jeszcze kilka miesięcy temu prawie sobie nos złamało, jak za szybko próbowało przymknąć drzwi podczas monitorowania!

Nie powiem, że się myli, bo dokładnie tak było, ale co poradzę na to, że poczułam potrzebę zrehabilitowania się? W szczególności po tym, jak wydarłam na tę kobietę mordę absolutnie bez powodu. I nie mogę przestać myśleć o tym, że jej życie ponoć nieubłaganie brnie ku finałowi.

― Daj mi spokój ― mruczę, nadal trzymając krawędź koca zaraz pod nosem. To dlatego Emery wydziera się gdzieś spod okna ze swoim wymownym "co ty tam pierdolisz?!". Wywracam oczami. ― Daj mi spokój, mówię! Ja nie mam na to siły. Zrobiło mi się po prostu głupio, okej?

― Za miła czasami jesteś ― wzdycha moja przyjaciółka, ewidentnie załamana. Potrafię wyobrazić sobie, jak drapie się po czole z taką sfrustrowaną miną. Za dobrze ją znam. Nawet nie muszę na nią patrzeć. ― Ty zginiesz beze mnie.

Pewnie tak. Mogłabym z nią nie gadać kilka dni, ale nie wyobrażam sobie, co zrobiłabym, gdyby zabrakło Emery. Ta kobieta jest częścią mojego życia. Chodzącym pamiętnikiem. Największym wsparciem. Przy nikim innym nigdy nie czułam się tak normalnie, jak przy niej, bo obecność Emery stała się dla mnie czymś naturalnym.

Codziennym. Znanym.

Czego nie można powiedzieć o natrętnym dobijaniu się do drzwi naszego mieszkania. Kiedyś prawie nigdy nie przyjmowałyśmy tu żadnych gości ― no, może z wyjątkiem Samanthy Park, która wpadała od czasu do czasu na lampkę wina wieczorem, żeby poplotkować. Bywało, że odwiedzał nas tata Em, ale to tyle.

A teraz? Mój Boże, tyle osób przewinęło się przez ten próg przez ostatnie miesiące. I każde z nich zrobiło to wiele razy.

Prawie spadam z kanapy, bo za szybko chcę wygrzebać się spod koca, ale Emery nawet nie wykazuje jakiejkolwiek chęci powitania naszego gościa, kimkolwiek on jest. Udaje mi się zrzucić z siebie przykrycie, więc prędko biegnę do drzwi.

Kiedy tylko je otwieram, nie zamierzam zduszać w sobie pełnego ulgi westchnienia.

Raphael wita się ze mną słabym, ale szczerym uśmiechem. Odsuwam się na bok, żeby wpuścić go do mieszkania, i jakoś tak nie umiem się zmusić, żeby się przymknąć.

― Dziękuję ― zaczynam litanię, wskazując Raphaelowi miejsce na kanapie albo fotelu. Wybiera to drugie, zerkając na mój ulubiony kocyk z czymś w rodzaju rozczulenia. ― Dziękuję, dziękuję, dziękuję, że przyjechałeś. Nie dzwoniłabym, gdyby to nie było ważne, przysięgam.

Archanioł już otwiera usta, żeby mi odpowiedzieć, ale Emery zamyka ostentacyjnie okno, głośno przy tym odchrząkując. Obydwie przysiadamy na sofie, kiedy na szybko mamroczę:

― Tak, właśnie. Emery, Raphael. Raphael, Emery.

― Miło mi ― rzuca grzecznie mężczyzna, wymownie skinając głową na Em. Ma w sobie wystarczająco dużo kultury, żeby odpowiedzieć w ten sam sposób. Raph przenosi spojrzenie na mnie. I nagle zapominamy o wszelkich formalnościach. Poważnieje, informując:

― Byłem w hotelu. Rozmawiałem z Michaelem.

― Czyli wiesz, co się stało? ― Nie mam nawet szansy czegokolwiek z siebie wydusić, bo Emery robi to za mnie, pochylając się w stronę nieco zaskoczonego Raphaela. Zerka w moją stronę, ale wzruszam jedynie ramionami, pozwalając Em wypytać go o to, co ją dręczy. ― Gdzie jest Peggy?

No, właśnie. Ona też się martwi. Obydwie mamy kogoś, na kim wyjątkowo nam zależy.

― Jeszcze nie wiem, gdzie jest Peggy, ale kontaktowałem się z Peterem i jest pewien, że jeszcze nie opuściła Nowego Jorku. On spróbuje ją tu ściągnąć. Powinni się pojawić, ale nie potrafię stwierdzić dokładnie, kiedy. Wiem tylko, że dzisiaj ― uspokaja moją przyjaciółkę Raphael. Emery uderza plecami o oparcie kanapy z głośnym jękiem.

Cieszę się, że ten dziwny ciężar został zdjęty przynajmniej z jej ramion, ale i tak wbijam w Raphaela wyczekujące, spanikowane spojrzenie. Coś czuję, że te wieści, które zamierza przekazać mnie, nie będą równie pozytywne.

I to chyba dlatego Raphael stara się mówić tak powoli i spokojnie. Może ma nadzieję, że i mnie udzieli się jego opanowanie. Co, jak zgaduję, średnio podziała.

― Michael nie był zbyt skory do współpracy ― zaczyna ostrożnie. Tak, tego jednego sama się domyśliłam. Raphael urywa na moment, splatając ręce na kolanach. Ucieka ode mnie wzrokiem, jakby... jakby było mu wstyd. ― Joyce, ja tu nie mam zbyt wiele do gadania. Lucyfer i Michael podjęli pewne decyzje. On... sam się na to zgodził.

― Na co? ― dopytuję, chociaż nie do końca jestem pewna, czy chcę poznać szczegóły. Może dlatego brzmię tak wątpliwie. ― Na oddanie hotelu?

Raphael bierze głęboki wdech.

A potem zrzuca mi na głowę atomówkę.

― Wszystkich hoteli. I coś jeszcze.

― ...niby co?

Tamto nie wystarczyło? Michael ma swoje winnice. Teraz trzyma w garści sieć hoteli. Nie jestem tyle warta. Nie wierzę, że Lucyfer naprawdę zgodził się na taką umowę tylko ze względu na mnie.

― Zanim powiem cokolwiek więcej, to chcę, żebyś wiedziała, że wcale mi się to nie podoba ― uprzedza mnie Raphael. I chociaż nadal mówi powoli i bez wielkich nerwów, to ja nie umiem tak do tego podejść. Oddech mi przyspiesza i czuję, że serce też to robi. Emery sięga po moją dłoń i mocno zaciska na niej palce. ― To wszystko zmierza w złym kierunku i nijak tego nie popieram.

― Na co zgodził się Lucyfer?

― Michael kazał mu na stałe wrócić do Piekła.

Zastygam. I na kilka sekund zapominam o tym, że powinnam wziąć oddech. Czy to jest ta część umowy, o której Peggy nie słyszała? Ta, którą przedyskutowali w gabinecie Lucyfera? Boże, nigdy bym go o to nie poprosiła. Wiem, jak bardzo uwielbia ludzi. Ten świat. Odcięcie go od tego to najgorsze, co mogłoby go spotkać.

― Kazał mu zrobić to wszystko w zamian za twoją świetlaną przyszłość. ― Przypominam sobie o podstawowej potrzebie zwanej tlenem. Dłonie mam spocone z nerwów, ale to nie przeszkadza Emery. Moja przyjaciółka nie zamierza puszczać mojej ręki, szczególnie teraz, kiedy czuje, że zaczynam się trząść. ― Warunkiem było oddanie hoteli, zerwanie kontraktu z tobą i... powrót do Piekła. Przy czym to ostatnie to chyba takie zapewnienie dla Michaela, że Lucyfer więcej nie będzie mu przeszkadzał.

O, zdecydowanie. Tylko w czym? Co może być tak istotne dla Michaela? Dlatego tak kurewsko zależy mu na tym, żeby Lucyfer zniknął? Co dokładnie ten typ planuje...?

Nieważne. Nie on jest teraz priorytetem. Na tym skupię się potem ― teraz myślę o Diable.

― To znaczy, że... już się nie zobaczymy? ― upewniam się. Znaczy, wyobrażam sobie, co usłyszę, ale... tli się we mnie iskierka nadziei, że jednak mogę się mylić.

Raphael podnosi na mnie zbolały wzrok.

― Na to wygląda. Przykro mi.

To jest cholernie niesprawiedliwe. I już nawet nie chodzi o to, że go więcej nie spotkam. Mam na myśli całą tę umowę. Do cholery, to nie ma sensu. Mówimy o Diable. Dlaczego miałby próbować ugrać coś dla przypadkowej kobiety z Nowego Jorku? Bo zaczęło mu zależeć...?

― Desmond? ― zmieniam temat, próbując uciec od tych najbardziej skomplikowanych kwestii. ― Gabriella?

― Desmond jest z Gabriellą, w Paryżu. Chociaż... jak znam życie, też niedługo tu zawitają. Tyle, że my wszyscy naprawdę nie możemy nic zdziałać, Joyce. Nikt nie zrobił nic wbrew czyjejś woli.

― A jej wola?

Pytanie zadane przez Emery zawisa w powietrzu. Mam wrażenie, że nad naszymi głowami pojawia się ogromna chmura burzowa. Raphael mruga nerwowo powiekami, mocno zbity z tropu. Udaje mu się wydukać głuche "słucham?", jakby fakt, że ktoś taki, jak Emery Spencer, porusza tak ciężki temat.

― Jej wola się nie liczy, tak? ― powtarza odważnie Em, wskazując na mnie słabym ruchem głowy. Powieki ma groźnie przymrużone. A Raphael odchyla się nieco do tyłu, jakby dosłownie potrzebował zwiększyć odstęp między nami. ― Bo jest tylko człowiekiem, a to jest sprawa między wami, wielkimi? I dlaczego, do cholery, wszyscy nas zignorowali?! Odchodziłyśmy od zmysłów!

― Emery, musisz zrozumieć, że...

― Jesteśmy tylko ludźmi.

Nie dość, że była wystarczająco dzielna, żeby w ogóle się odezwać, to jeszcze rzuca tym jednym tekstem, który teraz nabrał zupełnie innego znaczenia. Raphael kilkukrotnie otwiera i na powrót zamyka usta, zszokowany tym, co usłyszał z ust pozornie niewzruszonej Emery Spencer.

Zastanawia się nad odpowiedzią dość długo, jak na archanioła, aż wreszcie odchrząkuje niezręcznie.

― ...porozmawiamy, kiedy wszyscy się zjawią ― decyduje za nas wszystkich, co spotyka się z niegrzecznym, kpiącym parsknięciem ze strony Em. Tym razem nie zamierzam jej upominać. Ma prawo być wściekła, ma prawo być urażona. Bo ja sama też jestem. Jakby tego było mało, jestem też po ludzku zmęczona. ― Chyba... kawa jest gotowa.

― Zrobię też tobie ― proponuje szeptem Emery. Cmoka mnie przelotnie w policzek, dodając:

― Idź do siebie, przytul Stitcha.

To właśnie robię, bo wiem, że jeżeli spędzę choćby minutę dłużej w obecności Raphaela, powiem o kilka słów za dużo. Prawda jest taka, że nie chcę go do siebie zrazić, bo po prostu go potrzebuję.

Czy mi się to podoba, czy też nie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top