10━━HEY SIRI, TELL ME WHERE THE FUCK I WENT WRONG.

Listopad przychodzi szybciej, niż się spodziewałam.

Od wieczoru blackoutu i naszej chwili szczerości Lucyfer jest facetem idealnym. Wydaje mi się, że stara mi się wynagrodzić te kłamstwa, ale jakoś dziwnie jest nawet podejrzewać, że Diabeł ma wyrzuty sumienia. Ja i tak nie potrafię się na niego złościć, bo sama nie jestem święta. Tak, myślę o tym wszystkim prawie codziennie, ale za każdym razem zadaję sobie na koniec to samo pytanie: czy żałuję decyzji, które podjęłam?

Nie.

Nawet teraz, kiedy wieczorem po Święcie Dziękczynienia siedzimy razem w moim mieszkaniu, oglądając "Jennifer's Body". Głównie dlatego, że to jeden z moich ulubionych filmów, a Lucyfer bez namysłu się na to zgodził; zaproponował, żebyśmy potem włączyli jeszcze "Interstellar". Nie narzekam na takie spędzanie czasu. Z pizzą, winkiem i Diabłem obok.

Telefon wibruje po raz kolejny. Zerkam na wyświetlacz, znowu widząc nazwę "MAMA", i wywracam oczami. Wyciszam to. Nie mam ochoty z nią teraz rozmawiać; właściwie to w ogóle niezbyt często jestem w nastroju, żeby słuchać tej kobiety. Nie ma opcji, żeby zniszczyła mi wieczór.

Zdaję sobie sprawę z tego, że złożyłam Alice pewną obietnicę i prędzej czy później konsekwencje moich własnych słów zdecydowanie mnie dogonią, ale to nie musi być dzisiaj.

Lucyfer niczego nie komentuje, ale przypadkiem nasze spojrzenia się spotykają i mężczyzna uśmiecha się do mnie smutno. Nie ocenia, ale zdążył już zrozumieć, że moje kontakty z matką to dość skomplikowany temat.

Czas mija nam w przyjemnej atmosferze. A potem zaczyna się prawdziwa zabawa.

...chyba mi słabo. Nie, nie "chyba". Na pewno jest mi, do cholery, słabo. Zastygam, zamieniając się w jebany posąg, kiedy czuję, jak Lucyfer muska knykciami moje ramię. Kilkukrotnie przesuwa palce to w górę, to w dół, i kątem oka widzę, że przygląda mi się uważnie. Oddech mi przyspiesza. Serce wali mi tak, że zaczynam się zastanawiać, czy on przypadkiem tego dźwięku nie wychwyci.

Sunie palcami wyżej, a ja przymykam powieki. I od razu tego żałuję, bo uznaję, że pewnie przysnęłam. To po prostu miły sen. Bardzo miły sen. To w sumie ciekawe, bo tyle razy mnie dotykał, a jednak... tym razem jest jakoś inaczej. Trochę tak, jakby ktoś zbliżył do mojej skóry zimne ognie; czuję te iskierki, ale parzą mnie w najprzyjemniejszy możliwy sposób.

Lucyfer odsuwa z mojego policzka kilka kosmyków włosów i ostrożnie zakłada mi je za ucho. Robi to delikatnie, czubkami palców, jakby bał się, że ucieknę, bo coś mi się nie spodoba, albo po prostu zacznę na niego krzyczeć. I chyba tak właśnie jest ― tyle, że to celowe zagranie. Daje mi szansę na wycofanie się. Tak, jak tego jednego wieczoru w hotelu.

Wtedy było w tym geście coś przepraszającego. Dzisiaj przyprawia mnie o migotania przedsionków. Znowu zjeżdża palcami niżej, wodząc ostrożnym dotykiem po mojej szyi, i boję się, że zauważy gęsią skórkę na moim ciele.

Ciężko mi się oddycha, i wydaje mi się, że dosłownie w tym momencie doświadczam czegoś zakazanego. Rozchylam usta, żeby coś powiedzieć, ale nie mam pojęcia, co. To jest jedna z najbardziej niezręcznych sytuacji w całym moim życiu. Co miałabym niby zrobić? Ojebać go? Wyznać, że w najśmielszych snach nie wyobrażałabym sobie czegoś takiego...?

Lucyfer wzdycha ciężko. Domyślam się, że to moja reakcja wpłynęła na to, jak żałośnie brzmi.

― No, to było kurewsko głupie ― mamrocze, bardziej sam do siebie, niż do mnie. Zerkam na niego nieśmiało, bojąc się, że przypadkiem znowu napotkam jego spojrzenie. Chyba zdechłabym na miejscu, gdyby to się teraz niefortunnie stało. Na moje szczęście, Lucyfer akurat przeciera twarz dłońmi. I krzywi się przy tym.

Bardzo.

― ...po co to zrobiłeś? ― pytam cicho, jak ostatnia idiotka, którą zdecydowanie jestem. Głos mi drży i jest mi... dziwnie. Nie jestem pewna, czy chcę znać odpowiedź. Stresuję się w cholerę, tym bardziej, że facet obok mnie milczy zdecydowanie za długo.

― Chciałem lepiej widzieć twoją twarz ― tłumaczy mi wreszcie. Ten tekst ni cholery nie ma dla mnie sensu, ale on się o tym wypowiada tak, jakby to było coś kurewsko oczywistego. ― Masz piękny, życzliwy uśmiech.

Pierwszy problem? Robi mi się nieludzko gorąco. Rumienię się jak wariatka, to pewne. Drugi problem? Po kilku sekundach dociera do mnie, że o tym właśnie pisałam. O pięknym, życzliwym uśmiechu Teodory, kiedy porównywałam ją do Persefony w ósmym rozdziale. Mówiłam o tym dawno, kiedy Lucyfer zabrał mnie na piknik do Central Parku.

Mdli mnie z nerwów. Dlaczego, do cholery, Diabeł wydaje mi się być taki... rozczarowany?

To się nie dzieje. To się nie może dziać.

― Chyba... na filmie miałeś się skupić ― mamroczę niewyraźnie. Chcę jakoś rozładować atmosferę. Mam wrażenie, że coś ostro zjebałam. Odchrząkuję nieporadnie, wymuszając jakiś marny śmiech. Panikuję. Nie do końca wiem, co robię, a już tym bardziej nie mam pojęcia, co powinnam zrobić. ― No, wiesz. Na Megan Fox, czy coś.

― Wiesz, muszę iść. ― Zbija mnie z tropu zarówno tym tekstem, jak i tym, że gwałtownie podnosi się z miejsca, nerwowo poprawiając marynarkę. ― Idiotą jestem, przepraszam, przez chwilę sobie ubzdurałem, że... nieważne. Debil. Już znikam, już mnie nie ma.

Jak mówi, tak robi.

Zostaje po nim tylko malutka iskierka, która jeszcze przez chwilę unosi się w powietrzu zaraz przed moimi oczami, póki nie gaśnie, tak samo, jak moje chęci do dalszej egzystencji.

Zostaję sama, zanim w ogóle mam szansę przeanalizować to, co zaszło. Nie wiem, co ze sobą zrobić. Bo przecież... to nie było nawet... to był tylko mały, głupi gest, który wcale nie musiał oznaczać niczego konkretnego.

Ze świstem wypuszczam powietrze przez usta. Wyrywa mi się dziwny, nerwowy chichot. Mam ładny uśmiech? Kurwa, Megan Fox ma ładny uśmiech. Co mu wpełzło do tego jego pokręconego, diabelskiego łba, to ja nie mam pojęcia. Co to był w ogóle za tekst? Co sobie niby ubzdurał? Dlaczego spierdalał tak, jakby zostawił w domu włączone żelazko?

Może ja jestem jakaś głupia. Znaczy, na pewno jestem, to wiem nie od dzisiaj. Emery utwierdza mnie w tym przekonaniu jakieś siedem razy na dobę. Tak, czy inaczej, po prostu tego jednego chłopa nie ogarniam. To jest, do kurwy, Diabeł. Jakim cudem ja w ogóle...

― Jezu Chryste ― jęczę żałośnie, przechylając się w bok, aż wreszcie padam jak długa na kanapę. Przyciskam do twarzy poduszkę i zaczynam drzeć mordę, jak moja bohaterka dzieciństwa, Nani Pelekai. Robię to z dwóch powodów, bo doganiają mnie beznadziejne realizacje.

Po pierwsze: wiem, że na ten mój ostatni tekst, Lucyfer zareagowałby śmiechem i powiedział coś w stylu "tylko mi tu bez takich", tudzież "ale wyrażaj się ładniej".

I jest jeszcze druga rzecz. Znacznie gorsza.

Wszystko w tym mieszkaniu ― włącznie ze mną ― przeszło już ciężką wonią jego wody kolońskiej.

...i pachnie piekielnie dobrze.

― Mamy problem.

To jest moje powitanie. Rzucam tym, zanim Peggy ma szansę wydusić z siebie urocze "siemaneczko, Joyce", kiedy tylko przekracza próg mieszkania następnego ranka. Jest sobota. Obydwie wróciły z wyjazdu do Em, bo ta zdecydowała się przedstawić Peggy swojemu ojcu, ale ta laska zawsze podążała przez życie z prędkością światła, więc jakoś wielce mnie to nie zdziwiło.

Emery pakuje się do środka zaraz za swoją dziewczyną, ale prędko ją wymija, żeby jak najszybciej się do mnie dostać. Zdejmuje buty przy kanapie. Siada jak najbliżej mnie, zaciskając palce na mojej ręce, gdy pyta z wielkim podekscytowaniem:

― Problem? Jaki problem? Kogo zabić, miła moja? Kogo sprzątnąć?

― Mnie ― jęczę, znowu przyciskając poduszkę do twarzy, jakbym miała nadzieję na to, że mnie ten gest uratuje przed resztą świata. Nie chcę, żeby dziewczyny widziały, jak bardzo rumienię się na samo wspomnienie ostatniego wieczoru. A idę o zakład, że przypominam pomidora. ― Jezu, mnie.

― Nie używaj przy mnie tego słowa ― parska kpiąco Peggy.

Rzucam w nią poduszką, kiedy tylko udaje mi się ją namierzyć; wcisnęła się w róg fotela jak cholerny kot i patrzy na mnie z wyrzutem, bo trafiłam prosto w jej zdziwioną buźkę.

― Peggy, ja mam problem! ― piszczę. I jestem na granicy płaczu. Nie nadaję się do takich rzeczy, to wiadomo nie od dzisiaj. I Emery zdecydowanie zdaje sobie z tego sprawę.

Moja najlepsza przyjaciółka przechyla lekko głowę, przyglądając mi się z nieukrywanym zaciekawieniem, i chyba wyciąga własne wnioski, bo na jej ustach powoli rozkwita podstępny, przerażający wręcz uśmiech.

― Ty zawsze masz albo kryzys, albo problem, albo...

― Chodzi o twojego szefa.

Peggy przerywa wyliczankę. Brwi Emery wystrzeliwują w górę, i przez kilka sekund martwię się, czy nie odczepią się od jej twarzy, żeby odlecieć w siną dal. Obydwie kobiety wbijają we mnie wyczekujące, ciekawskie spojrzenia, gdy Peggy stwierdza litościwie:

― Dobrze. Wysłucham tej historii o problemie.

Opowiadam im o tym, co miało miejsce wczoraj, bo akcję z hotelu już znają. Peggy wyznała nawet ― z wielką skruchą ― że wiedziała o małym podstępie Lucyfera w temacie mojego szukania pracy, podobnie jak Desmond, ale obiecali mężczyźnie, że się nie wygadają. O ile nie winię Peggy, bo kobieta dosłownie pracuje dla Diabła i pewnie ma jakieś zobowiązania, o tyle w pierwszej chwili byłam wściekła na Desmonda.

A potem dotarło do mnie, że on też mnie ostrzegał. Na swój dziwny sposób, co prawda, ale robił to.

Tak czy inaczej, streszczam całą sytuację, i kiedy tylko wspominam o tym tekście o pięknym uśmiechu, Emery wybucha nerwowym chichotem.

― Ale agent ― mamrocze, uderzając mnie z otwartej dłoni w ramię. Krzywię się odrobinę, bo chyba źle wyliczyła wkład siły. ― Widzisz? Mówiłam ci. Chce cię przelecieć. Teraz już nie ma wątpliwości.

Krztuszę się własną śliną. To tylko kolejne potwierdzenie mojej teorii o tym, jak żałosna jestem.

― ...a ja myślałam, że sobie to wymyśliłam ― szepcze nagle na wydechu Peggy. Kobietę zatkało. Znaczy, uśmiecha się pod nosem, bardziej sama do siebie, niż do nas, i chyba myślami jest w innym miejscu, bo wzrok ma zaskakująco nieobecny.

― Co dokładnie? ― interesuje się perfidnie Emery.

Ja się zaraz rozryczę z nerwów, ale ona bawi się doskonale. Peggy podnosi wzrok na mnie i Em ― zaciska usta w cienką linię, ale nawet to nie maskuje w pełni jej złowieszczego grymasu. Oczy jej błyszczą. Pochyla się w naszą stronę, mocno podekscytowana, i szepcze konspiracyjnie:

― Zdradzić ci fajny sekret?

Podciągam kolana pod brodę, otaczając nogi rękami i z załamaną miną odpowiadam jej słabo na wydechu, że się boję, ale niech mówi, bo tkwienie w niepewności byłoby jeszcze gorsze.

Peggy rozsiada się na fotelu niczym królowa na tronie. Ani trochę nie przypomina już skulonego, zmęczonego kota. O, nie. Teraz przejęła kontrolę nad sytuacją, jak podczas siedzenia na recepcji w hotelu, kiedy tłumaczy coś nieludzko irytującemu klientowi.

― Od powrotu z Paryża nie interesuje go nikt inny. Tylko ty. ― Mówi to tak stanowczy tonem, jakby wiedziała doskonale, że będę chciała się o to kłócić. Unosi palec wskazujący prawej dłoni na wysokość twarzy, pewna siebie, dając mi w ten sposób do zrozumienia, że nie skończyła wypowiedzi, a ja mam siedzieć cicho. Zamykam usta. ― Zapytaj Desmonda, ile o tobie gada, jak mi nie wierzysz. Morda mu się nie zamyka. Słuchaj, ja nie wiem, jak ty to zrobiłaś, ale on nigdy wcześniej nie był tak zaintrygowany żadnym innym człowiekiem.

― Chodzi o książkę ― rzucam niemal natychmiast, ale to spotyka się jedynie z głośnymi, załamanymi jękami Emery i Peggy. Obydwie wywracają ostentacyjnie oczami, aż robi mi się głupio, że w ogóle się odezwałam.

Przyciskam usta do kolan, żeby siedzieć cicho. Skaczę tylko wzrokiem po moich dwóch znajomych, i idę o zakład, że Emery na koniec tej dyskusji przypieprzy mi patelnią w łeb. Nie za to, że w ogóle wplątałam nas w jakieś interesy z bandą nadnaturalnych bytów, tylko za to, że robię z siebie taką ofiarę losu, za którą osobiście szczerze się uważam.

― Joyce, przestań słuchać tego głosiku w twojej głowie, który, jak znam życie, brzmi jak aniołki po przejściach, i posłuchaj mnie ― przekonuje mnie odrobinę spokojniej Peggy. Przy ostatnim zdaniu kobieta kładzie dłoń na swojej klatce piersiowej, wbijając we mnie to swoje przenikliwe spojrzenie, z którym jakoś nie mam ochoty walczyć. ― To nie jest pokazówka. Znam tego faceta od wieków. Nie wiem o nim tyle, co Desmond, ale wiem wystarczająco, i dzięki temu mam absolutną pewność, że on nie robi tego ze względu na książkę, cyrograf, czy cokolwiek innego. On to robi, bo chce. Bo mu zależy. Rodzeństwo tego kretyna będzie ci wmawiać różne rzeczy, ale oni nie mają z nim kontaktu na co dzień, tylko od święta. To zmienia postać rzeczy, a już w szczególności zmienia sposób postrzegania kogoś, nie sądzisz?

Przygryzam mocno dolną wargę, wbijając wzrok w jakiś bliżej nieokreślony punkt przed sobą. I zaczynam poważnie się zastanawiać nad słowami Peggy, bo... jest w tym coś sensownego. Lucyfer ewidentnie chciałby częściej widywać rodzeństwo. Tak często mi wspomina o Gabrielli i Raphaelu, że zdziwiłabym się, gdyby było inaczej. Oni chyba nie są do tego równie skorzy, co on.

Za to Peggy? Desmond? Ta pierwsza pracuje z nim na co dzień. Ten drugi "truje mu dupę o wszystko, co się da, kiedy tylko się da". Zwykle Lucyfer stara się brzmieć tak, jakby go ten fakt irytował, ale nie trzeba być geniuszem, żeby domyślić się, że lubi towarzystwo Desmonda.

...to możliwe, żeby Lucyfer naprawdę mnie lubił? Jakie jest prawdopodobieństwo tego, że słowa "zależy mi na tobie" były absolutnie szczere i miały jeszcze drugie dno? Że wszystko to, co robił, wynikało z jego... zainteresowania?

Jezu. Nie zasnę.

Perfidny rechot Emery dźwięczy mi w uszach i jest gorszy, niż wiertarka udarowa ojca o piątej trzydzieści rano w weekend.

― Masz przesrane, stara ― stwierdza Emery. Podnosi się z kanapy, wyciągając z kieszeni bluzy fajki i zapalniczkę, ale zanim ma szansę postawić choćby krok w stronę okna w kuchni, Peggy łapie ją za rękaw i ciągnie kobietę w dół.

― Siadaj ― rozkazuje. ― Nie pal. Ale się zamknij, bo nie pomagasz.

Pierwszy raz widzę, żeby Emery bez najmniejszego oburzenia i zawahania wykonała jakieś polecenie. I chociaż w stosunku do panny Spencer nasza kochana Peggy była bardzo nieustępliwa, to kiedy znowu zwraca się do mnie, brzmi o wiele łagodniej.

― Zastanów się nad tym. Ja nie mówię, żebyś wyznawała mu miłość, albo oczekiwała od niego tego samego, ale... przemyśl to. To całe jego zachowanie. Zastanów się nad tym.

― Peggy ― parska nerwowym śmiechem Emery. Ostrożnie wyciąga rękę w stronę swojej partnerki i niepewnie kładzie dłoń na jej przedramieniu. Panna Flair tego dotyku nie odrzuca, więc Em bierze to za dobry znak i kontynuuje:

― Peggy, skarbie, miłości moja, pozwól, że ci przerwę. Ten typ mógłby paść przed nią na kolana, a ona i tak powiedziałaby, że to niemożliwe, żeby komukolwiek się spodobała. Tak już ma. Staram się ją ogarnąć od lat. Nie zmienisz jej podejścia do samej siebie w jeden wieczór.

Wyginam usta w żałosną podkówkę. Trafiła w dziesiątkę, nie będę się o to sprzeczać. Ba, ja nawet nie zamierzam próbować zaprzeczać.

Nigdy nie miałam szczęścia w miłości. I zdaję sobie sprawę z tego, że praktycznie wszystkie związki rozpadły się z mojej winy. Raz jeden facet chciał zaprosić mnie na randkę, a ja w panice powiedziałam, że muszę to skonsultować z moją najlepszą przyjaciółką. I zwiałam. Nie mam problemu z kolegowaniem się, ale wszelkie romantycznie sprawy przyprawiają mnie o ogromny stres.

Właśnie tego zawsze zazdrościłam Sam Park. Tamta laska potrafiła zagadać do każdego i nie miała najmniejszego problemu z kończeniem związku i zaczęciem nowego dosłownie następnego dnia. Wiedziała, jak wykorzystywać wszystkie swoje atuty i nie bała się bycia w centrum czyjejś uwagi. Chciałabym mieć taką pewność siebie, jak ona.

Może teraz nie szukałabym wymówek.

― Ja może i nie zmienię jej opinii ― wzdycha z politowaniem Peggy, zakładając nogę na nogę i przyciskając plecy do oparcia fotela. Uśmiecha się tajemniczo, puszczając mi oczko. ― Ale coś mi się wydaje, że mój szef zdecydowanie będzie podejmował takie próby.

― ...to... ja... ― jąkam się żałośnie, koniec końców rozkładając bezradnie ręce. Zerkam to na Peggy, to na Emery, licząc na to, że kiedy już zadam to ostateczne pytanie, to otrzymam sensowną odpowiedź. Kurwa, choćby wskazówkę. Cokolwiek. ― Co mam zrobić?

― Daj sobie szansę. ― To nawet nie jest rada. Peggy Flair wali mi rozkazem prosto w twarz i nie wiem, co z tym faktem zrobić. ― Nie jemu, bo widzę, że to nie jest problem. Tu chodzi o ciebie.

Emery ochoczo podrywa się z miejsca, prawie przyprawiając mnie o zawał. Z głupkowatym uśmiechem zmienia temat, prawie potykając się o skromny dywan, gdy pochyla się nad swoją ulubioną kobietą, pytając:

― Peggy, skarbie, chcesz kawki? Mamy nowy ekspres.

Rzucam torby z zakupami na podłogę w kuchni, sprawdzając odruchowo zlew, umywalkę i prysznic. Robale mają nieprzyjemny talent do wyłażenia z kanalizacji, więc zawsze, jak obydwie z Emery wychodzimy z domu, przystawiamy odpływy szklankami albo miskami. Zwykle działa; Em wyczaiła ten trik na TikToku. To taki... bonus mieszkania w Nowym Jorku.

Szczurki czasami wbijają kibelkiem. Ale każdy zdążył się już chyba przyzwyczaić.

Rozpakowuję zakupy, nucąc coś pod nosem, i dopiero, kiedy docieram do refrenu po raz drugi, przerywam wszelkie czynności, żeby ostentacyjnie wywrócić oczami. Dlaczego trzyma się mnie "Sympathy For The Devil" od The Rolling Stones? Interesujące. Doprawdy nie zdam odpowiedzi na to pytanie. Enigma.

Jestem skupiona. Ale nie na tym, na czym skupić się powinnam. W głowie rozkładam na czynniki pierwsze ten jeden wieczór, który spędziłam z Lucyferem. Myślę o wszystkim, co usłyszałam od Peggy ― ciężko mi uwierzyć w te jej przekonywania. Lubię ją, okej, ale ona pracuje dla Lucyfera od lat. Kto wie, czy nie wbija mi do łba farmazonów, żeby...

Telefon. Tak, telefon daje o sobie znać. Nawet nie zerkam na wyświetlacz; zgaduję, że to Emery chce poinformować mnie, że jest już w drodze do domu. Po prostu odbieram połączenie, rzucając nieprzemyślanym "no co tam?", ale kiedy tylko słyszę głos po drugiej stronie, zamykam lodówkę odrobinę zbyt gwałtownie.

― No, wreszcie! Ignorujesz mnie, tak?!

Nie, mamusiu, no co ty. Mam po prostu ciekawsze rzeczy do roboty, niż użeranie się z tobą. Na przykład radzenie sobie z Diabłem, który jakoś tak od tygodnia trzyma mnie na dystans. Sama nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Z jednej strony wcale mu się nie dziwię, a z drugiej... Peggy bez przerwy opowiada, jaki to on nie chodzi przybity.

Dlaczego? Bo spanikowałam i spieprzyłam sprawę? Nawet nie wiem, jak zacząć z nim rozmowę o tym. Toteż może nawet lepiej, że się tak często nie widujemy, a wszelkie postępy wysyłam mu na maila.

Może tak powinno być od początku. Może to ułatwiłoby sprawę.

― Byłam zajęta ― odpowiadam na wydechu, nawet nie siląc się na grzeczny ton. Nie zamierzam ukrywać zirytowania. A matka? Po tak wielu latach zdążyła już przywyknąć do tego stanu rzeczy. Ona sama nawet nie komentuje mojego zachowania, tylko przechodzi nad tym do porządku dziennego.

― Przecież wiem, w jakich godzinach pracujesz. Starałam się wstrzelić w dobrym czasie!

Powiedzmy, droga rodzicielko, iż momenty mojej dostępności uległy ostatnio zmianie, ale nie musisz wiedzieć zarówno o tym, jak i o szczegółach całej sytuacji. Mamroczę pod nosem jakieś przeprosiny, które matka i tak puszcza mimo uszu, bo zaraz potem dodaje:

― Kazałaś dzwonić po Święcie Dziękczynienia, to dzwoniłam. Nie raz i nie dwa. Ale mniejsza o to, wybaczam ci, bo ja muszę wiedzieć, czy planujesz nas zaszczycić swoją obecnością na święta.

― A kto przyjeżdża? Bo nie jestem pewna, czy warto się fatygować...? ― dopytuję mało subtelnie, chcąc wybadać teren.

― Wszyscy.

Zajebiście, czyli będzie kocioł. A miałam nadzieję, że wujek Charles wyskoczy do teściów, albo Vicky popędzi do swojego nowego lubego. Moja rodzina nie jest taka zła, ale wolę, kiedy spotykamy się w małym gronie. Zaliczają się do niego rodzice taty.

I tyle.

Tymczasem będę skazana na komentarze cioteczki. Victoria to młodsza siostra mojej matki; nie powiem, żebyśmy za sobą przepadały. Pocieszający jest jedynie fakt, że jej dwaj synowie wyszli na ludzi, bo na Henry'ego i Arthura zawsze można liczyć.

Ze strony ojca jest jeszcze jego młodszy brat, Charles. Charlie i jego żona, Agnes, dorobili się jednego syna ― nazywa się Andrew i zawsze wszędzie go pełno, więc on i Alice to mieszanka niemal wybuchowa.

― I Vicky nie zaprosiła swojego nowego wybranka? ― podpuszczam perfidnie matkę. Uwielbiam ten temat, bo to jest dosłownie rzeka. I wiem, że to wyjątkowo tyczy się też Alexandry. ― Przypomnij mi, kim on w ogóle jest?

― Księgowym ― parska Alexa. ― Daję im jeszcze, maksymalnie, trzy miesiące. Chociaż Cathy uznała, że rozstaną się przed Sylwestrem. Ale wiesz, Vicky przynajmniej szuka, ty dzikusko, ty.

Jęczę głośno, pocierając przymknięte powieki palcami wolnej dłoni. Alexandra magluje ten temat bez przerwy, od kiedy skończyłam liceum. Przez jakiś czas cała rodzina uważała nawet, że jestem w związku z Emery, bo matulka sobie coś ubzdurała.

― Mamo. Daj mi żyć.

― Młodsza już nie będziesz.

Nowością to ta informacja nie jest.

― Mamo...

― Posłuchaj, jesteś najstarsza z waszego pokolenia, a jako jedyna nikogo nie masz. Henry ostatnio przedstawił nam swoją dziewczynę. Arthur znalazł sobie faceta ― wymienia uparcie mama. Łapię za moją ulubioną maskotkę Stitcha, przyciskając go mocno do piersi. Mam ochotę zacząć drzeć mordę, ale dzielnie trzymam się w ryzach. ― Joy, skarbie, a ty? Powinnaś dawać przykład.

― Mamo, to, że nikt mnie nie interesuje, nie czyni ze mnie gorszej osoby ― wzdycham, zmęczona. Łóżko to jest jednak moje ulubione miejsce na świecie, ale dzisiaj nawet schowanie się pod kołdrą nie do końca uleczy moje samopoczucie.

― Oh, błagam. Do zgonu zamierzasz być sama?

― Nie.

Nie mam, kurwa, pojęcia, dlaczego w ogóle to mówię. Chyba przemawia przeze mnie wyczerpanie. Zazwyczaj odpowiedź wygląda ździebko inaczej ― upieram się, że zwierzęta mają więcej wdzięczności, niż ludzie, i informuję, że na stare lata przygarnę kilka kotów, jeżeli poczuję się samotna.

...nie tym razem. Zbyt wiele beznadziejnych spraw się nawarstwiło i jestem tak wściekła, że nie do końca mam kontrolę nad tym, jakie głupoty pieprzę.

― Nie zamierzam umierać sama ― powtarzam, zaraz potem mocno zaciskając zęby. Wkurwia mnie ta sytuacja. Myślę o tym, że powinnam jeszcze posprzątać w domu, bo Emery zdecydowanie nie będzie mieć na to siły. Przydałoby się ugotować obiad, skoro już zrobiłam zakupy; to też ucieszyłoby moją współlokatorkę. Tym bardziej, że Peggy zapowiedziała dzisiaj wizytę.

Problem polega na tym, że nie wiem, czy sama dam radę się do tego wszystkiego zmusić, bo psychika mi siada. A ta rozmowa z matką? Raczej mi nastroju nie poprawia.

― To wyjdź w końcu do ludzi, znajdź sobie kogoś sensownego i udowodnij mi to!

― Mamo, tak się składa, że nie muszę tego robić, bo już kogoś mam, i...

― Jak się nazywa ― wcina mi się w wypowiedź matula. I aż parskam kpiącym śmiechem, bo już nie brzmi tak, jakby była wkurwiona; nagle się uspokoiła i wygląda na to, że tylko na ten moment czekała. Mogłam się tego spodziewać. ― Chcę poznać tego kogoś.

Tak, bo mi, kurwa, nie wierzysz. Nie jestem idiotką. To moja rodzona matka; znam jej tok myślenia.

― Nazywa się Lucyfer, jest diabłem wcielonym i nie, mamo, nie chcesz go poznać ― uznaję. Jakoś tak... ciężko mi się oddycha. Wiem, jak to wszystko brzmi. Mama zdecydowanie uzna, że robię sobie jaja i rzucam takimi głupotami, żeby się odczepiła.

Stitch też patrzy na mnie zbyt oceniająco, jak na pluszaka, więc rzucam nim przez cały pokój. Zamiast skupiać się na nim, wbijam zmęczone spojrzenie w sufit.

A po drugiej stronie połączenia, matka dalej się śmieje.

― Aha, czyli nikogo tak naprawdę nie masz. Wiedziałam.

Coś mnie pierdolnie. I to zdecydowanie będzie ostateczna forma kurwicy.

― Ma hotele ― upieram się przy swoim. Głównie dlatego, że już mnie to doszczętnie dobija. Mam dość tego, jak mnie wszyscy w rodzinie traktują tylko przez to, że ten romantyczny aspekt mojego życia... praktycznie rzecz biorąc nie istnieje. ― Lucyfer Meyer. Mówię ci, że...

― No już dobrze, dobrze, jak przyjedziesz, to poszukamy ci kogoś w okolicy, i może wreszcie wrócisz do domu, bo jak mam być szczera, to...

― Jezu, kurwa, Chryste! Dobra! ― wydzieram się do słuchawki. Żałuję, że to zrobiłam, i to zaledwie sekundę później, ale już nie ma odwrotu. Kpina w głosie mamy była swoistym przekroczeniem umownej granicy mojej anielskiej cierpliwości. ― Przywiozę go na Wigilię, jak ci tak bardzo zależy! Dasz mi wreszcie święty spokój, jak go na żywo zobaczysz?!

To, co pierdolę w przypływie złości, dociera do mnie o pół minuty za późno. Zakrywam usta wolną ręką, otwierając szeroko oczy w wielkim przerażeniu, i podnoszę się gwałtownie z łóżka. Zaczynam się kręcić nerwowo po pokoju, obgryzając skórki przy paznokciach. A matka, jak to moja matka, w tym czasie trajkocze dalej, bardziej sama do siebie, niż do mnie:

― Oby przynajmniej był przystojny, żebym miała potem czym się na mieście chwalić... mówisz, że bogaty jest?

― Mamo, ale wiesz, ja muszę najpierw... on jest dość zajęty i ma dużo pracy. ― Wyrywa mi się przepełniony paniką chichot, kiedy staram się jakoś to wszystko odkręcić, chociaż wiem, że teraz już raczej nic z tego nie będzie. Wkopałam się. I Lucyfera przy okazji też. ― Nie jestem pewna, czy akurat będzie miał wolne, bo to jest ważna data, ale mogę go zapytać, tylko...

― Niech się czuje zaproszony! ― przerywa mi Alexandra. Ja znam ją, fakt, ale to po części działa także w drugą stronę; ona też sporo o mnie wie. A co za tym idzie, potrafi wyczuć, kiedy próbuję się z czegoś wykręcić. Zaciskam mocno powieki, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie i przykładając dłoń do czoła, jakbym liczyła na to, że ten prosty gest pomoże mi się skupić. ― Uwierzę, że ten facet istnieje, jak mu łapę uścisnę.

Wywracam oczami. No, tak. A jeżeli przyjadę sama i zacznę tłumaczyć, że zerwaliśmy, albo chłop ma po prostu prowadzenie biznesu na głowie, to wszyscy najprawdopodobniej mnie wyśmieją i uznają, że go sobie wymyśliłam, nawet, jeżeli pokażę im zdjęcia.

...jak pokażę im zdjęcia, to tym bardziej mi nie uwierzą, że ktoś taki, jak on, kiedykolwiek mógłby być mną zainteresowany. A Vicky zdecydowanie znajdzie sposób na to, żeby zrobić ze mnie żałosnego kłamcę.

Boże, co ja wyprawiam.

― Zostawię dla niego miejsce przy stole, ale daj znać, jeśli wcześniej coś potwierdzi. Widzimy się w Wigilię!

I tyle. Alexa się rozłącza, a ja przeżywam poważny kryzys. Przecież to jest okropny pomysł.

To się tragicznie skończy.

Czy ja mam w ogóle czelność, żeby prosić go o tak wielką, beznadziejną przysługę? Szczególnie po tym, co miało miejsce ostatnio? Od momentu incydentu przy oglądaniu "Jennifer's Body" żadna nasza rozmowa nie trwała dłużej, niż dwie minuty. Lucyfer celowo mnie unika.

Boże, nie umiem go nawet o to winić. Jest... niezręcznie. Nie ma co się oszukiwać.

Moja prośba tej relacji zdecydowanie nie naprawi.

Jeżeli odmówi, będę miała przynajmniej świadomość, że nie siedziałam bezczynnie. Ma prawo to zrobić i nie będę mu tego wypominać. Pojadę na te święta, żeby zobaczyć się z moją kochaną Alice i dziadkami. Jakoś przeżyję te złośliwe komentarze Vicky i matki. Wrócę do Nowego Jorku. Świat po prostu ruszy dalej. A potem wydam książkę i nikt już nie będzie mógł powiedzieć nic złego.

Lucyfer odbiera telefon po zaledwie jednym sygnale, jakby dosłownie czekał, aż zadzwonię. Trochę mnie tym zaskakuje. Serce jeszcze bardziej mi przyspiesza, jakby już wcześniej jego rytm nie był problematyczny.

― Słucham, mistrzyni ― zaczyna, zaskakująco radośnie i na luzie. Jakby ta ostatnia, dziwna akcja między nami nigdy nie miała miejsca. Odchrząkuję nieporadnie, mocno zbita z tropu, ale sama też nie zamierzam o tym wspominać. Po prostu... będę się cieszyć jego głosem, póki mogę. ― Co mogę dla ciebie zrobić?

― ...masz jakieś plany na Wigilię?

Milczy. O sekundę za długo, jak na mój gust, ale daję mu tyle czasu, ile potrzebuje, żeby odpowiednio przetworzył informacje. W tle jest zaskakująco cicho, więc zgaduję, że jest w swoim gabinecie w hotelu. Najpewniej sam. Jak zwykle, zresztą. Może to głupie, że teraz o tym myślę, ale cholernie mnie smuci taka opcja.

― Póki co, nie. Nie robię nic konkretnego ― odpowiada wreszcie Diabeł. ― A dlaczego pytasz? Jest jakiś konkretny powód?

― Właściwie, to... dwa, jak tak teraz się nad tym zastanawiam ― przyznaję nieśmiało. Dobrze, że go tu nie ma. Akurat tym razem wyjątkowo cieszę się, że nie muszę patrzeć mu w oczy. ― Nikt nie powinien być sam w święta. I... możliwe, że w przypływie wkurwu powiedziałam matce, że jesteś moim facetem.

― ...zrobiłaś... co? ― On nie udaje. Nie muszę go widzieć, żeby wiedzieć, że jest szczerze zaskoczony. ― Poczekaj, ty... mówisz poważnie? Czy to jest jakiś żart? Bo jeżeli tak, to...

― Nie ― zaprzeczam niemal natychmiast. ― Posłuchaj, ja wiem, jak to brzmi. Moja matka bardzo chce cię poznać. Jak pojadę tam sama, to wszyscy uznają, że jestem wariatką. Że mi do reszty odwaliło i sobie ciebie wymyśliłam, ale ja naprawdę nie chcę cię do niczego zmuszać, więc nie czuj się zobowiązany. Co innego, że teraz... tak sobie pomyślałam, że będzie mi cholernie przykro, jeżeli spędzisz ten wieczór i poranek sam. Ja, osobiście, muszę tam jechać. Choćby dla Alice. Nie widuję się z nią zbyt często, od kiedy się wyprowadziłam, i obydwie za sobą nawzajem tęsknimy, więc...

― Chcesz, żebym udawał, że jesteśmy razem? Ty i ja? ― upewnia się Lucyfer, tym samym niegrzecznie mi przerywając, ale dobrze, że to zrobił, bo dociera do mnie, że wpadłam w słowotok. W ustach mi zaschło. Kiwam głową powoli, ale kiedy mężczyzna znowu woła mnie po imieniu, przypominam sobie, że przecież mnie nie widzi.

― Tak ― dukam. ― Jakkolwiek głupie to się wydaje. Przepraszam, ty nie musisz...

― Okej.

Milknę. Bo chyba się tego nie spodziewałam. Wyrywa mi się ciche, pełne niedowierzania "co?", a Lucyfer reaguje na to rozczulonym, dobrodusznym śmiechem.

― Będę twoim facetem na święta ― powtarza powoli Diabeł. ― Jak w tych głupich komediach romantycznych.

Uśmiecham się. Powoli, niepewnie, ale jednak się kąciki moich ust mimowolnie się unoszą. Nie spodziewałam się, że się nade mną zlituje, ale... jestem mu za to cholernie wdzięczna. Ten facet to jest jednak jeden, wielki ewenement. Zaczynam nerwowo skubać nitkę wystającą z łapki Stitcha.

― Dziękuję ― wzdycham z nieukrywaną ulgą, ale prawda jest taka, że jestem również cholernie zawstydzona. Głupio mi, że ta sytuacja w ogóle zaistniała. Co ciekawe, kiedy Lucyfer mi odpowiada, dosłownie słyszę w jego głosie uśmiech:

― Nie ma za co, Joy. Cieszę się, że mogę się do czegoś przydać.

― Lucyfer, a tak swoją drogą, to... mówiłam poważnie. Wiesz, o tym drugim powodzie. Naprawdę nie chcę, żebyś był sam.

― Przywykłem ― parska, niby obojętnie. Zaraz potem słyszę, jak coś upada, a Lucyfer przeklina cicho pod nosem. Jego rozkojarzenie nie trwa długo, bo gdy wraca do rozmowy ze mną, bierze głęboki wdech i wydaje mi się, że ten ostatni wypadek nie był niczym wyjątkowym. Ani istotnym. ― Ale... to bardzo, bardzo miłe, że ci zależy.

Za bardzo.

Cholera, on nie ma o tym pojęcia, i do mnie to też jeszcze w pełni nie dociera, ale nie zamierzam oszukiwać samej siebie, bo to się mija z celem. To jasne, że Lucyfer jest dla mnie kimś więcej, niż zwykłym zleceniodawcą. Najgorsze jest to, że nie potrafię tego przyznać, bo jestem tchórzem.

I boję się. Nadal boję się, że to tylko głupia pokazówka. Taka, na którą naiwnie daję się nabrać, bo jestem zdesperowana, a on jest przystojny i czarujący i omamianie mnie przychodzi mu aż za łatwo. Prawda jest taka, że wcale nie przeraża mnie sam Lucyfer, albo to, do czego jest zdolny ― chodzi o mnie.

O to, że nie jestem wystarczająca.

...nie jestem wyjątkowa.

Jestem tylko człowiekiem.

― Joy? Wszystko w porządku? ― Głos Lucyfera, jak zwykle, przywraca mnie do realnego świata. Mrugam kilka razy powiekami, próbując się skupić, po czym odpowiadam wesoło:

― Jest super. Wpadnij dzisiaj. Opowiem ci jeszcze trochę o rodzince, żebyś nie przeżył szoku. I zaplanujemy cały wypad, okej?

― Jak sobie życzysz ― mówi. I też brzmi tak, jakby autentycznie go ta cała wizja cieszyła. ― Przywiozę obiad. Wiem, co lubisz.

...i ta świadomość też odrobinę mnie przeraża.

Nowy Jork w okresie świątecznym to marzenie. Nagle człowiek zapomina o robakach w odpływach, zanieczyszczonym powietrzu i około dwóch milionach szczurów w mieście. Kiedy zmierzamy wolnym krokiem w dół Piątej Alei, w kierunku Rockefeller Center, w głowie mam tylko "It's the Most Wonderful Time of the Year", a w oczach świecą mi się sklepowe wystawy i wszechobecne kolorowe światełka.

― Zapłaciłabym, kurwa, prawdziwe pieniądze, żeby zobaczyć minę Vicky ― uznaje Emery, zaraz potem upijając łyka swojego ukochanego Chestnut Praline Latte. Co roku czeka jak na szpilkach, aż Starbucks przywróci zimowe menu, i nigdy nie potrafi sobie odmówić takiej prostej przyjemności. Ja ją w sumie rozumiem, bo sama też zachwycam się Caramel Brulée Latte.

Wyjątkiem jest Peggy. Zdecydowała się na zwykłą Americanę.

― ...ale? ― wzdycham, bo chociaż wiem, jaką dostanę odpowiedź, to jednak zdaję sobie też sprawę z potrzeby gadulstwa mojej przyjaciółki. Uśmiecham się czule, gdy z iskierkami ekscytacji w oczach tłumaczy rzecz oczywistą:

― Ale obiecałam już ojcu, że przyjadę na święta z Peggy. Wiesz, że mój właściciel ma wyjebane i w sumie to uznaje to za spotkanie z prezentami w pakiecie. I maratonem "Kevina".

Wiem. Czasami jej tego zazdrościłam, bo u mnie cała sprawa jest miliard razy bardziej skomplikowana. Zwykle wygląda to tak, że mama, ciocia i babcia umawiają się w kwestii posiłków na długo przed kolacją. Jedzenia zawsze jest za dużo i potem nikt nie wie co z nim zrobić, chociaż na nadmiar pierogów nie narzeka absolutnie nikt.

Jeżeli wieczór Wigilijny ma miejsce w naszym domu, całość zamienia się w jakąś cholerną rewię mody. Nigdy nie byłam pewna, kto w tej kwestii miał najwięcej do powiedzenia, ale obstawiałam babcię Cathy. Zawsze lubiła... elegancję. Nie przepych. Elegancję. Tak czy inaczej, domyślałam się, że to była jej ingerencja, bo nikt nigdy się o to nie kłócił.

A przecież wszyscy wiedzieliśmy, że wolelibyśmy spędzać Wigilię i bożonarodzeniowy poranek w miękkich piżamach, puchatych skarpetach i ciepłych, kiczowatych sweterkach z wielkim Rudolfem na środku.

― Chcemy być na bieżąco. ― To niby proste stwierdzenie ze strony mojej najlepszej przyjaciółki, ale skutecznie sprowadza mnie na ziemię ze świata wspomnień. Potrząsam głową z niedowierzaniem, odpychając ją od siebie odrobinę za mocno, a ponieważ z drugiej strony Peggy nadal trzyma mnie pod ramię, ciągnę ją za sobą.

Panna Flair rzuca mi niezadowolone spojrzenie, ale chyba popiera ogólną akcję, bo niczego nie komentuje. Emery zaś śmieje się złowieszczo pod nosem, znowu łapiąc za moją rękę.

― A odwal się ― jęczę żałośnie i błagalnie zarazem. Od kiedy dowiedziały się, że zebrałam się na odwagę i poprosiłam Lucyfera o tę jedną, niezbyt moralną przysługę, nie dają mi żyć. ― Dostaniecie streszczenie całej akcji, jak spotkamy się po świętach. Wyłączę telefon, przysięgam.

― Wariatka, a jak będę umierała?

― Peggy cię poratuje.

― A jak i ona będzie umierała?

Zatrzymujemy się na przejściu dla pieszych. Peggy cmoka ostentacyjnie.

― Ja nie zejdę ― przerywa nam tę dziwną wyliczankę. Wymieniamy z Emery wymowne spojrzenia. ― Desmond od dwóch wieków mi odmawia zdjęcia mnie z tego padołu.

Przymykam na moment powieki. Korzystam z tego, że stoimy bez ruchu i dopijam moją kawę, wyrzucając papierowy kubek do pobliskiego kosza, podczas gdy Emery przegrywa walkę z własnymi odruchami i parska śmiechem.

― A to skurwiel ― mamrocze pod nosem, nadal rozbawiona.

― Nie, ja to go rozumiem akurat w tej kwestii. Poza tym, obowiązuje mnie umowa z szefem piekielnym. Nie wdawajmy się w szczegóły.

Zwykle dostajemy po twarzach właśnie tym tekstem. Nie wdawajmy się w szczegóły. A ja dałabym się za nie pokroić, bo akurat w tej kwestii ciekawość zżera mnie od środka.

Ruszamy dalej. Dziewczyny też kończą swoje napoje. Mijamy sklep Lindt; Emery zagląda ciekawsko do rozświetlonego, kolorowego wnętrza, a kiedy uznaje, że ruch jest zaskakująco mały, ciągnie nas za sobą. Z chłodnej, nowojorskiej ulicy trafiamy prosto do ciepłego wnętrza pachnącego czekoladą. Uradowana Em odbiera od sprzedawczyni przy drzwiach próbki dla nas wszystkich.

Ja i Peggy zerkamy tylko po sobie, nawet nie próbując jej tych słodkości odebrać, chociaż w pierwszej chwili odrobinę rozpaczam, bo widziałam, że to były pralinki z mlecznej czekolady, a te lubię chyba najbardziej.

Każda z nas łapie za papierowe torebki i wybiera ulubione cukierki; Emery bez zastanowienia łapie za same słodycze o smaku orzecha laskowego, Peggy decyduje się na gorzką czekoladę, a ja sama uznaję, że równie dobrze mogę zaszaleć i kupić po trochu wielu smaków dla każdego z rodziny, bo mniej więcej kojarzę, co wszyscy lubią.

Dziewczyny mi pomagają, kiedy okazuje się, że brakuje mi rąk, a potem jedna z ekspedientek oferuje, że będzie zbierała torebki do kasy po kolei i od razu je podliczała, skoro mam zamiar wziąć tak wiele. Nagle wszyscy traktują nas jak klientów VIP, i nie powiem, żebym na to narzekała. Nie do końca się do tego jeszcze przyzwyczaiłam, ale przyznam, że to miła odmiana.

Nawet, jeżeli powodem sympatii ludzi są pieniądze.

― Tak, czy inaczej, jeżeli prześpisz się z Diabłem w święta, to już w ogóle nigdy Petera u bram niebieskich nie ujrzysz. ― Emery niby sobie żartuje, ale tak mnie tym denerwuje, że w odpowiedzi wciskam jej w dłonie wielką bombonierkę z mlecznymi pralinkami odrobinę zbyt gwałtownie. Aż stawia mały krok w tył. Nawet to nie niszczy jej nastroju. ― Krzyżyk na drogę, stara.

― Ja nie zamierzam... ― urywam, bo mi te słowa przez gardło nie przejdą. Wystarczy już, że nie sypiam przez tego faceta po nocach, bo mój umysł serwuje mi pikantne momenty z nim w roli głównej. Rumienię się. Nienawidzę jej czasami. ― Em! ― dodaję piskliwie, z wyrzutem, a moja przyjaciółka rechocze złowieszczo.

Oprócz tej ostatniej bombonierki wybieram dla siebie jeszcze karmelowe praliny. Peggy przytrzymuje dla mnie papierową torebkę, kiedy przesypuję czekoladki w złotych papierkach z takim zaangażowaniem, jakbym trzymała prawdziwe diamenty.

― Co? ― śmieje się Emery. Układa brodę na moim ramieniu; jej dłonie i rogi wybranej bombonierki wbijają mi się w plecy, gdy przyjaciółka szepcze mi swoje przemyślenia na ucho. ― Logiczne. Znając Lucyfera, to tak wszystkich oczaruje, że sama też się poddasz. Ja na to liczę. A potem będę żądać szczegółów.

Wywracam oczami, gwałtownie odsuwając się od Emery. Peggy uśmiecha się złowieszczo, gdy zatrzymujemy się przy kasie i grzecznie czekamy, aż ekspedientka podsumuje moje zakupy. Nawet nie zerkam na ostateczną cenę, co nieludzko ją cieszy.

― I ty i ja ― wzdycha Peggy. ― Z nim się na jednej nocy nie skończy.

Dziękuję sprzedawczyni, zabierając dwie ogromne torby. Uciekam ze sklepu, mając nadzieję, że to uratuje mnie przed kolejnymi komentarzami ze strony koleżanek, ale nie wydaje mi się, żeby zamierzały odpuścić. I prędko okazuje się, że mam rację ― kiedy tylko wracamy na ulicę, Peggy śmieje się dobrodusznie:

― Nie wmówisz mi, że chociaż raz o tym nie myślałaś.

Myślałam. Za często. A pisanie o tym w książce wcale mojej sytuacji nie poprawia. Odchrząkuję niezręcznie, mocniej zaciskając palce na rączkach toreb z zakupami. Palce mi skostniały. Wcześniej tego tak dotkliwie nie odczuwałam, ale teraz zdecydowanie przypomniałam sobie, że jest, kurwa, grudzień.

― Dajcie mi żyć ― mamroczę, rzucając obydwu kobietom błagalne spojrzenia. Emery unosi jedną brew, jakby chciała w ten sposób dać mi do zrozumienia, że nie zamierza odpuścić. Wyrywa mi się pełne załamania westchnienie. ― Żałuję, że wam o czymkolwiek powiedziałam.

― A, właśnie, dla Piekielnego nic nie kupiłaś? ― interesuje się Em. Niemal odruchowo wracamy do poprzedniego układu; po lewej mam Emery, po prawej Peggy, przed którą tłumy na chodniku rozstępują się jak Morze Czerwone przed Mojżeszem.

― Nie ― odpowiadam krótko. ― Alice uparła się, że chce mu zrobić mały prezent. Na słodycze ją akurat stać.

― To jest przeurocze ― zauważa rozmarzonym tonem Peggy, ale Emery nie podziela jej zachwytu.

― Do porzygu. Peggy, a może jednak na chama się tam wciśniemy? Tak, wiesz... w charakterze widowni? To będzie lepsze niż maraton "Pomocy domowej". Ty, w sumie... też straciłaś pracę, jak Fran. I też trafiłaś pod skrzydła bogatego typa. A Vicky mogłaby na upartego robić za CC.

Wyginam usta w podkówkę, poświęcając tej wizji kilka sekund. W sumie, to tak bardzo nie odbiega od prawdy ― faktycznie łączy mnie z Fran kilka podobieństw. Na przykład matka, która uparcie wypomina mi bycie singielką. Bogaty pracodawca, dla którego tracę głowę. Jego odrobinę zrzędliwy najlepszy przyjaciel.

Brakuje tylko trójki dzieci do opieki i... charakteru Fran. Jej postać była taka żywiołowa, kontaktowa i miała genialne poczucie humoru. A ja? Jestem nudna, zwykle wycofana w towarzystwie i często niszczę dobrą atmosferę jakimiś zbyt głębokimi przemyśleniami.

― A ty kto jesteś, w takim razie? ― zastanawiam się, trącając Em łokciem w ramię. Unoszę wyzywająco brew. ― Val?

Emery łypie na mnie groźnie spode łba. Wyrzuca z siebie sarkastyczne i niezadowolone "ha, ha, ha", podczas którego żaden kącik jej ust nawet nie drga.

― Ej, Desmond to mógłby być taki Niles, no nie? ― Peggy śmieje się z własnej wizji; przez kilka sekund nie jest straszną laską, która usuwa z drogi wszystkie przeszkody. Na moment zamienia się w tę sympatyczną recepcjonistkę, co to bez problemu ze wszystkimi się dogada i cieszy się z każdego małego sukcesu.

Emery wzdryga się nieznacznie.

― Nawet jemu nie życzyłabym jakichkolwiek kontaktów z Vicky ― uznaje.

Zgadzam się z nią stanowczym kiwaniem głowy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top