08━━...MAYBE LUCIFER WAS PUSHED.
― Zrób sobie przerwę, co?
― Szefie, bez urazy, ale jeżeli mój proces twórczy będzie wyglądał w ten sposób, to ja nigdy nie skończę tej książki.
Przecieram przymknięte powieki palcami, mocno sfrustrowana. Lucyfer w tym czasie wzdycha głośno i ostentacyjnie; słyszę, że podnosi się z łóżka powoli i ociężale. Czekam, aż coś powie, albo zdecyduje się na taktyczny odwrót. Nie rozlega się jednak towarzyszące jego zniknięciu pstryknięcie.
A często znika. Czasami mi się wydaje, że to swego rodzaju przypomnienie o tym, kim tak naprawdę jest.
Spinam się niemal boleśnie, gdy nagle czuję jego palce w okolicach łopatek ― sunie nimi w górę, powoli i ostrożnie, jakby dawał mi czas na oswojenie się z jego dotykiem.
...albo chce w delikatny sposób zapewnić mnie, że w każdej chwili mogę się od niego odsunąć.
I mam kocioł w głowie, bo rozum podpowiada mi, że powinnam to zrobić. Przerwać całe to dziwne przedstawienie, które Lucyfer sam rozkręca. Problem polega na tym, że gdy jego palce muskają moje obojczyki, nie potrafię sobie odmówić tej prostej przyjemności. Dosłownie rozpływam się pod jego dotykiem, czując, jak kciukami zaczyna rozmasowywać moje obolałe mięśnie i kark.
Chce mnie zabić. Skubaniec utwierdza mnie w tym przekonaniu średnio kilka razy dziennie, nawet, kiedy nie ma go w pobliżu, ale teraz to już przegina. Przecież to jest absolutne szaleństwo.
Boję się otworzyć oczy. Jeżeli to zrobię, zaistnieje szansa, że napotkam jego wzrok, a wtedy zdecydowanie umrę ze wstydu.
Od wypadu do muzeum często odrywa mnie od pisania. Za często, jeżeli mam być szczera. Wydaje mi się, że wypadłam przez to z rytmu. Niby minął ledwie tydzień, ale czuję się tak, jakbym stała w miejscu. Podoba mi się ta historia początkującej piosenkarki i Diabła. Chcę ją pisać, ale ilekroć siadam do laptopa, zdejmuje mnie jakaś blokada.
Dlatego wykorzystuję energię na inne rzeczy ― poprawiam poprzednie rozdziały, które już udało mi się skończyć. Brnę przez każdą stronę, analizując dokładnie każde zdanie, jakby od tego zależało moje życie.
― Nie chcę, żebyś przepracowała się ze względu na mnie. ― Czuję jego ciepły oddech na policzku, gdy szepcze zaraz przy moim uchu. Jak głupia naiwniaczka delektuję się dziwnie przyjemnym mrowieniem na karku i... zaciskam palce na rękawach cienkiej bluzki, ciesząc się, że są długie, bo w przeciwnym wypadku Lucyfer zobaczyłby gęsią skórkę na moich przedramionach. ― Poza tym, mówiłem ci już, że jestem cierpliwy. Czas nie gra tu tak wielkiej roli. To... co powiesz na piknik?
― Piknik? ― pytam cicho, mocno zbita z tropu. To nie jest w jego stylu. Eleganckie restauracje, drogie bary, kluby nocne dla VIP-ów... to brzmi bardziej jak Lucyfer Meyer.
― Wybierzemy się na Cedar Hill ― proponuje mężczyzna. Podczas tego całego przekonywania ani na chwilę nie przerywa masowania mnie. Cholernie obniża tym poziom mojej asertywności, która i tak nie miewa się dobrze, kiedy tylko ten facet się pojawia. ― Zachód słońca, coś smacznego z twojej ulubionej piekarni, i...
― Zgiełk Nowego Jorku w tle? ― kończę w jego imieniu. Nie muszę go widzieć, żeby wiedzieć, że się uśmiecha; to po prostu słychać w jego głosie, gdy odpowiada:
― Ma swój urok, musisz przyznać.
Prawda. Ludzi tu za dużo i większość z nich jest wiecznie zirytowana; latem wali spalinami i spalonym asfaltem, a zimą zanieczyszczenie powietrza wydaje się jeszcze bardziej dotkliwe; całymi dniami jest głośno i człowiek nie wybiera się samotnie na nocne wycieczki, ale...
...ale wśród tych wiecznie zirytowanych ludzi znajdą się też inni, uśmiechnięci i pomocni. Wszechobecne parki są cudownymi miejscami do spacerów. Latem można bawić się na Coney Island, a zimą miasto zamienia się w błyszczące centrum zakupów i wypadów na łyżwy. Nikomu nie chce się siedzieć w domu, kiedy można odkryć nową knajpę albo zobaczyć świeżą wystawę w muzeum.
Ktoś powiedział kiedyś, że "jeżeli uda ci się tutaj, uda ci się wszędzie" i to jest najlepszy opis Nowego Jorku, jaki znam.
Mniejsza o opinię na temat tego miasta, bo są rzeczy ważniejsze. Mianowicie: dlaczego to, na co właśnie zaprasza mnie Lucyfer, brzmi jak randka? Znaczy, może i przekroczyliśmy kilka granic tego typu relacji jeszcze w Paryżu, ale wtedy to się nie wydawało takie... znaczące. Czy ja coś przegapiłam? Nie wiem, pewnie za bardzo się nad tym zastanawiam. Trochę się zapędziłam, to raczej oczywiste.
― Dobra, niech będzie ― zgadzam się. Wyłączam szybko laptopa, odrobinę zrezygnowana. ― Może jak wyjdę z domu to inspiracja pierdolnie we mnie jak grom z jasnego nieba.
― Nie zapeszaj ― jęczy Lucyfer. Pozwala mi podnieść się z fotela, żebym mogła się trochę ogarnąć przed wyjściem. ― Bo jeszcze znowu zacznie padać tak, jak ostatnio, i co? Będę zmuszony improwizować. A wiesz, co jest najbliżej? Muzeum.
― Cóż to by była za tragedia! ― rzucam na odchodnym, nim zamykają się za mną drzwi łazienki.
⛧
Bawię się świetnie, kiedy siedzimy na kocu piknikowym na Cedar Hill, tak, jak zapowiedział Lucyfer. Jest ciepło, ale nie gorąco, więc pogoda okazała się dosłownie idealna. Cieszymy się mrożoną kawą oraz ciastkami i rogalikami z mojej ulubionej cukierni, chociaż rozpaczam, że ich smak w żaden sposób nie przypomina tych cudów, z którymi Gabriella zapoznała mnie w Paryżu.
Central Park jest dzisiaj pełen rodzin i zakochanych par ― zdarzają się jednak samotne wyjątki, jak elegancko ubrana pani, która chyba pomyliła lato z zimą, bo ma na sobie cienki płaszcz. Albo ten starszy, przemiły pan dokarmiający wiewiórki; łatwo się domyślić, że robi to dość często, bo zwierzęta znają jego ruchy.
Uwielbiam obserwować ludzi i dopisywać im historie. Dzisiaj nie jest inaczej. Lucyfer nawet przyłącza się do zabawy, zgadując, że pani w płaszczu chodzi z głową w obłokach przez rozwód z mężem. Nie za bardzo go kochała, ale teraz rozważa nad swoją przyszłością, skoro już udało jej się puścić go jedynie w skarpetkach.
Nie będę kłamać ― ona naprawdę tak wygląda. Przechadza się ścieżkami powoli, dostojnie, z tajemniczym, nieco niepokojącym uśmiechem na ustach. Wzrok ma nieobecny. Jeszcze kilka miesięcy temu musiałam wyglądać podobnie, gdy szukałam inspiracji gdzieś w okolicach Strawberry Fields albo Central Park Zoo.
Tak samo rozmarzona.
Potem zmieniamy zabawę; ja nucę piosenki, a Lucyfer po samej melodii zgaduje tytuły. Dobry w tym jest, a ja mam mnóstwo pomysłów, więc przynosi nam to naprawdę sporo rozrywki. Trochę mnie ponosi podczas podrzucania Diabłowi "American Pie", bo wychodzi na to, że po prostu śpiewam cały refren, zadowolona z siebie, a kiedy kończę, dostaję niespodziewaną opinię:
― Okej, ale kłamstwo to chyba też jest grzech.
Milknę. Wbijam w Lucyfera pytające spojrzenie, parskając nerwowym śmiechem.
― Że w jakim sensie?
― Mówiłaś kiedyś, że śpiewasz przeciętnie ― mamrocze, nie odrywając ode mnie uważnego spojrzenia.
― No ― dukam, znowu chichocząc. ― Bo tak jest.
― Śmieszne. A ja jakoś nie mogłem przestać się zachwycać.
Podczas gdy Diabeł zdejmuje marynarkę, żeby poskładać ją obojętnie i zrobić z niej poduszkę, ja potrzebuję chwili, żeby pojąć, co takiego właśnie usłyszałam. Lucyfer układa dłonie pod głową i przymyka powieki, ciesząc się późno sierpniowym ciepłem słońca. Zupełnie tak, jakby właśnie nie rzucił mi tekstem zmieniającym nastrój o sto osiemdziesiąt stopni.
Nie raz śpiewałam na wieczorkach karaoke ze znajomymi i darłam mordę w domu, ale nikt nigdy nie powiedział mi czegoś takiego. Do tego tak, jakby to było coś cholernie oczywistego.
― Chłopie, nic w tym wyjątkowego ― wzdycham. Lucyfer unosi jedną brew. ― Miliard ludzi robi to lepiej, niż ja. Piszę, zresztą... też przeciętnie. Do teraz nie czaję, dlaczego zdecydowałeś się akurat na mnie.
― Po co ty to sobie robisz? ― Podnosi się gwałtownie, opierając łokcie o zgięte kolana, i wbija we mnie pełne niezrozumienia spojrzenie. Skubię nerwowo ostatnie ciasteczko z kawałkami czekolady, chcąc uciec od jego wzroku. ― Mówię ci szczerze, co myślę. Daję ci komplement, a ty nigdy go nie przyjmujesz. Zawsze dosłownie... rzucasz nim o ścianę. Tak ciężko jest uwierzyć, że robisz coś dobrze i komuś ty... to... to się naprawdę podoba?
Przesłyszałam się, prawda? To była zwykła pomyłka i nie powinnam się w nią zagłębiać, prawda? Wcale nie miał na myśli czegoś innego, prawda...?
Czekam. Bo w pierwszej chwili zakładam, że to było pytanie retoryczne, ale Lucyfer nadal się na mnie gapi i prędko pojmuję, że oczekuje odpowiedzi. Pozwalam sobie przetrzymać go chwilę w tej niepewności. Zjadam powoli ciasteczko, otrzepuję dłonie z okruszków, zrzucając je też z sukienki i koca, aż wreszcie biorę głęboki wdech i tłumaczę:
― Zawsze jest "ale".
― Słucham?
― Moja mama ― wyjaśniam dalej, bo faktycznie, te ostatnie słowa nie były zbyt konkretne. Lucyfer przechyla lekko głowę, uśmiechając się przy tym smutno, i pojmuję, że to jest niema prośba o kontynuację. ― Zawsze miała jakieś "ale" do dodania. Dostałam dobrą ocenę, super, ale inni dostali lepsze. Napisałam coś konkretnego, ale to było zbyt nudne, albo za mało oryginalne. Posprzątałam pokój, ale mogłam postarać się bardziej. Szkoda, że straciłam kontakt z jakimś przyjacielem lub przyjaciółką, ale pewnie znalazłoby się w tym wszystkim więcej mojej winy. Zaśpiewałam fajnie, ale stać mnie przecież na perfekcję. I... to po części dlatego boję się, że wywiązanie się z mojej części umowy może zająć mi za dużo czasu. Dlatego piszę, ile mogę.
To tylko część prawdy, ale nie jest kłamstwem, więc bez problemu przechodzi mi przez gardło.
Ponieważ jak dotąd bałam się sprawdzić, jak Lucyfer zareagował na to całe debilne gadanie o niczym istotnym, teraz wreszcie uznaję, że przydałoby się taką wiedzę posiąść; choćby po to, żeby upewnić się, czy nie zasnął z nudów.
Wydaje mi się... zły. Zmarszczył czoło, ewidentnie skupiony na analizowaniu tego, czym rzuciłam mu w twarz w kilkusekundowym przypływie szczerości. Jego szczęka jest mocno zaciśnięta, jakby próbował powstrzymać się przed powiedzeniem czegoś, czego mógłby później żałować.
― Chcę, żeby to był dobry tekst ― decyduję się jeszcze dodać. Oczy błyszczą mu w taki dziwny, pełen determinacji sposób, kiedy nasze spojrzenia się spotykają. ― Żeby był idealny. Bo kurewsko się boję, że dam z siebie wszystko, a i tak usłyszę... "ale".
― W cholerę z opiniami twojej matki ― mówi szybko, jeszcze zanim sama kończę wypowiedź. Doceniam tego typu podejście. Emery powtarza mi to od lat. Nie to, że się do tych rad stosuję, bo mam nasrane we łbie i po tak wielu latach życia pod jednym dachem z Alexandrą nie jest to proste, ale... zawsze mi miło, jak ktoś przypomina mi, że świat nie kręci się wokół mojej matuli.
Coś innego stresuje mnie bardziej, niż matka. Między innymi właśnie dlatego nie wspominałam jej o tym, co naprawdę teraz robię. Póki ona nie wie, póty nie muszę zastanawiać się nad jej reakcją. Tak, czy inaczej, ta sprawa jest wyjątkiem.
― Lucyfer ― rzucam na wydechu, mocno zestresowana. ― Ja się boję, że to ty to powiesz.
To go bierze z zaskoczenia. Spina się jeszcze bardziej, ale minę ma zupełnie inną, bo rozchyla usta, szczerze zdziwiony, i potrzebuje chwili, żeby się pozbierać. Odchrząkuje cicho, a kiedy wreszcie się odzywa, brzmi tak, jakby nie zamierzał przyjmować żadnej odmowy z mojej strony.
― ...posłuchaj. Wiem, jak piszesz. Wybrałem ciebie, bo ci ufam. ― Wstrzymuję oddech na kilka sekund. Kto inny może powiedzieć, że usłyszał takie słowa od Diabła? Znaczy, nie każdemu najpewniej należałoby się tym chwalić, ale... tak, czy inaczej, jest w tym coś potężnego. ― Nikt inny tak bardzo by się w to nie zaangażował. Jak mówiłaś, że kiedy już się za coś zabierasz, to chcesz to zrobić dobrze? W tej kwestii nie przesadziłaś. Ja dodam coś od siebie: ty sobie chyba sprawy nie zdajesz z tego, jak bardzo żyjesz tym, nad czym aktualnie pracujesz.
...a tak jest?
Teraz rozumiem, dlaczego mówił to wszystko tak szybko ― bał się, że mu przerwę i zacznę się kłócić. I próbuję to zrobić. Zaczynam mamrotać bezsensowne "...ja wcale nie...", ale czuły uśmiech Lucyfera i jego wymowne spojrzenie skutecznie mnie uciszają.
― Wszystko robisz najlepiej, jak umiesz ― zapewnia mnie. Kącik moich ust unosi się nieznacznie. ― I nie ma w tym żadnego "ale".
― Mówisz to tylko dlatego, że piszę akurat o tobie. ― Nie zastanawiam się nad tymi słowami, jak mam być całkowicie szczera. Po prostu mówię to, co mi ślina na język przyniesie. ― Bo chcesz zrobić na mnie dobre wrażenie. Żebym... czuła się zobowiązana wychwalać cię pod niebiosa. Jakkolwiek to brzmi.
― Tak mnie widzisz?
Waham się. "To jest ten zły, Joy", rozbrzmiewają mi w głowie słowa Michaela. "Diabeł się nie zakochuje; on kusi i zwodzi, i mami prezentami i słodkimi słówkami, szeptanymi czule na ucho, kiedy tkwisz w kanionie rozpaczy i zwątpienia".
Z trudem przełykam ślinę, napotykając wyczekujące spojrzenie Lucyfera. To jest chore. Fakt, że nie chcę skrzywdzić dosłownego Diabła, wydawał mi się absurdalny jeszcze sekundę temu. Teraz dostrzegam jednak szczegóły ― to, jak nerwowo wygina palce, wodząc spanikowanym wzrokiem po całej mojej twarzy.
Głos Michaela zanika. Zastępuje go coś, czego nie jestem w stanie do końca pojąć; głupie przeświadczenie, że Lucyfer by mnie nie okłamał. Przynajmniej nie teraz, w tym momencie. Nie rozumiem, z czego ta pewność wynika, ale sprawia, że robi mi się ciepło na sercu.
...i głupio. I dziwnie gorąco. Rumienię się jak ostatnia idiotka, zarówno ze wstydu, jak i zażenowania, że tak go potraktowałam.
― Nie ― odpowiadam wreszcie ze szczerym przekonaniem, potrząsając przy tym przecząco głową. Kącik jego ust unosi się nieznacznie, może dlatego, że brzmię zaskakująco pewnie. ― To było okropne. Wcale tak nie myślę.
Mam ochotę zacząć walić łbem o ścianę, żeby raz na zawsze wbić sobie do głowy prosty fakt: umiem wyciągać własne wnioski. I nie pokrywają się one ze słowami Michaela, ale... istnieje też druga opcja. Odrobinę mnie ona przeraża.
Bo co, jeżeli patrzę na wszystko przez różowe szkiełko właśnie dlatego, że Lucyferowi udało już się mnie omamić, tak, jak ostrzegał mnie jego brat...?
― W porządku ― zapewnia mnie Diabeł. Nonszalancko wzrusza ramionami, uśmiechając się przy tym zaczepnie. Zaraz potem dodaje cicho, niemal konspiracyjnie:
― Jak to mówią... mylić się ― rzecz ludzka. Sam nie jestem przecież święty.
Parskam z rozbawieniem, czując sporo ulgi, że kryzys został zażegnany i ta dziwna dyskusja niczego między nami nie spieprzyła.
Pora zmienić temat.
― ...myślałam, żeby nawiązać trochę do mitów ― rzucam niespodziewanie. Lucyfer wydaje mi się odrobinę rozczarowany tym, że nie ciągniemy dyskusji o braku pewności siebie i moim sposobie postrzegania jego osoby, ale nie mówi tego na głos. Skina głową na znak, że słucha. ― No, wiesz... pan świata podziemnego i dziewczyna z pięknym, życzliwym uśmiechem. Bez problemu mogłabym rzucić owocem granatu i odrobiną kwiatów tu i tam, a wtedy...
― Hades i Persefona ― domyśla się. Śmieje się cicho, i ja też się uśmiecham, zadowolona, że wyłapał powiązanie.
― Właśnie ― potwierdzam. ― Taki owoc granatu mógłby w sumie robić za metaforę zakazanego owocu, ej ― dodaję, nagle mocno zaintrygowana nagłym pomysłem.
Sięgam szybko do torebki w poszukiwaniu zeszytu, ale zapomniałam go zabrać; zaklinam pod nosem, decydując się na telefon. Szybko wstukuję słowa klucze w aplikacji notatek, podczas gdy Lucyfer mamrocze niezobowiązująco:
― ...może zaadoptuję psa.
Blokuję ekran tylko po to, żeby parsknąć z rozbawieniem.
― Poważnie?
― Hades może, a ja nie? Ten to ma dobrze ― jęczy cicho. Znowu układa się wygodnie na poskładanej marynarce, podkładając dłonie pod głowę. Miło jest go obserwować, kiedy jest taki... zrelaksowany. ― Żona go kocha, mają psa i dojebaną chałupę. I normalnych znajomych. Z wykluczeniem Zeusa, bo ten to akurat ma nasrane w bani.
Chwilę mi zajmuje, nim pojmuję, że on mówi serio. Jeszcze kilka tygodni temu pewnie posikałabym się z ekscytacji, gdyby ktoś powiedział mi, że mityczni bogowie też istnieją gdzieś na tym padole łez; teraz kiwam jedynie powoli głową w zamyśleniu.
To ostatnie zdanie w szczególności ma dla mnie wiele sensu, bo Emery swego czasu miała wielką obsesję na punkcie mitologii. Uwielbiała naśmiewać się z Zeusa i jego "podbojów". Prawda była taka, że pałała szczerą nienawiścią do tego typa i tylko szukała pretekstów, żeby lubić go jeszcze mniej.
― Wiara to potężna rzecz, tak? ― mamroczę, bardziej sama do siebie, niż do Lucyfera, ale on i tak to słyszy.
― No, oni to akurat dobrze się mają ― odpowiada szybko. Trochę mnie bawi to, z jaką zazdrością to wszystko opowiada. ― Nordyckie bóstwa też. Oni już przeszli przez swój kryzys. Michael uważa, że nas to nigdy nie dotknie. Pierdolenie, bo już dawno dostaliśmy po dupach. Czasy się zmieniają. Wyznawane wartości też. Nic w tym dziwnego, tak było od zarania dziejów.
Ma rację, ale znowu pędzi w stronę ciężkich tematów, które zdążyłam już poruszyć w książce. Może dlatego o tym wspomina; kilka akapitów o tym znalazło się w drugim rozdziale. Ja za to chciałabym po prostu nacieszyć się ładną pogodą, przyjemną atmosferą i prostym towarzystwem Diabła. Jakkolwiek to brzmi. Dlatego trącam mężczyznę palcem w ramię, szepcząc konspiracyjnie:
― ...jak nazwałbyś psa?
Lucyfer uśmiecha się złowieszczo.
― Hades.
― Boże.
― Wyrażaj się, mistrzyni.
⛧
Jestem prostym człowiekiem. Jak proponuje mi się szybki spacerek po hot dogi, to się zgadzam i czekam, aż Diabeł przyniesie mi najlepszy przysmak tego miasta. Co prawda kłóciliśmy się, gdzie zjemy, ale w końcu wygrałam tę wojnę ― mój kolega ze studiów, który chciał zostać archiwistą, ale rzucił naukę po dwóch semestrach, stoi przy wózku z "Hot Dogami Bobby'ego" zaraz przy Pilgrim Hill.
To spoko człowiek. Prosty. Aż zaskakujące, że można być tak szczęśliwym sprzedając parówkę w bułce. Zazdroszczę mu tego, tak w sumie. Robi to od kilku lat i nadal potrafi witać każdego klienta z uśmiechem, a trochę się napocił, zanim uzyskał pozwolenie na tkwienie tu ze swoim wózeczkiem.
Wiem jednak, że na brak pieniędzy nie narzeka.
Macham do Bobby'ego, kiedy Lucyfer wskazuje mnie palcem z szerokim uśmiechem. Zostałam na ławce w pobliżu, z koszem obok siebie i torbą na kolanach, i telefonem od Emery, która uparła się, że akurat teraz musi mi opowiedzieć o panu Edwardsie, bo ten upiera się, że moja przyjaciółka zdecydowanie jest jego zmarłą żoną.
Nie to, że mnie te historie nie bawią ― uwielbiam anegdotki z domu spokojnej starości, ale w tym momencie wolałabym...
...ja naprawdę tak lubię spędzać czas z Diabłem? Jezu Chryste, czym jest moje życie...?
― Cześć, Joyce.
Znajomy, męski głos niszczy błyszczący, opalowy bąbelek szczęścia i radości, w którym tkwiłam już od dłuższego czasu. Gdybym stała, ścięłoby mnie z nóg. Zerkam na Michaela, który przysiada na ławce obok mnie, i nie wiem, jak do tego podejść. Uciekam wzrokiem do Lucyfera ― jest zajęty rozmową z Bobbym. Znając jego, zaraz załatwi mu jeszcze lepszą miejscówkę w Central Parku, tak po znajomości, bo może.
― Hej ― dukam nerwowo, próbując wymusić w miarę sympatyczny uśmiech. Fakt, intryguje mnie ten facet, ale... dziwna sprawa, bo przy Lucyferze czuję się bezpiecznie, a ten tu przyprawia mnie o ciarki na plecach. Chyba powinno być odwrotnie. ― Co ty tu robisz?
― Lubię obserwować ludzi ― odpowiada nonszalancko Michael. Rozkłada się na ławce jak król, posyłając mi subtelny, ale grzeczny grymas. ― Jak się miewasz, Joyce?
Czego on oczekuje? Że się rozpłaczę i zacznę go błagać o ratunek? Bo właśnie w ten sposób na mnie teraz patrzy. I wkurza mnie to, tak w sumie. Nie do końca wiem, dlaczego, ale podnosi mi ciśnienie w niezdrowy sposób.
Dlatego wzruszam lekko ramionami, odpowiadając odrobinę zbyt szorstko:
― Nie narzekam, a ty?
― Stabilnie. Już ci wspomniał o tym, że do niego należysz, czy coś w tym stylu?
Prawie krztuszę się powietrzem. Czułam, że to nie będzie rozmowa o pogodzie, ale... ja pierdolę? Dlaczego wyskakuje akurat z czymś takim? Typ wstydu nie ma. Wyrywa mi się histeryczny chichot, który ze wszelkich sił staram się opanować, bo ten tekst był... mocny.
― ...wiesz, podpisywałam ten cyrograf ze świadomością, że...
― Mówił ci coś takiego, czy nie? ― przerywa mi niegrzecznie Michael, a ja marszczę czoło, bo nie podoba mi się ten jego stanowczy ton, jakby dosłownie wymuszał na mnie odpowiedź. Może i mnie jego istnienie niepokoi, ale nie lubię, jak ktoś traktuje mnie w ten sposób.
― Nie ― rzucam tak samo nieprzyjemnie, co on. Mruga kilka razy powiekami, chyba odrobinę zbity z tropu. ― Dlaczego miałby...
― Joyce ― wzdycha z ostentacyjnym politowaniem mężczyzna. Pochyla się w moją stronę, więc odruchowo się od niego odsuwam. ― Naprawdę myślisz, że chodzi o książkę? Że tu nie ma jakichś haczyków? To ten zły, mówiłem ci.
Ale dlaczego wszystko musi być takie czarno białe? Jemu się wydaje, że ja nie czytałam całej tej umowy? Mówiłam mu na obiedzie, że jestem świadoma konsekwencji.
Mrużę powieki. Ani trochę mi ta rozmowa nie przypada do gustu i zachodzę w głowę, po cholerę fatygował się aż ― jak zgaduję ― z Włoch, tylko po to, żeby ją przeprowadzić. I co, znalazł nas tak bez problemu? Nie planowaliśmy tego wypadu, a Lucyfer zdecydowanie mu o nim nie powiedział. Boże, ale wcześniej zastanawiałam się nad jego słowami; może ściągnęłam skurwiela myślami.
Tak, czy inaczej, nic mi tu nie pasuje. Nic a nic.
― To o co chodzi, jeżeli nie o książkę? ― zastanawiam się na głos, i chociaż staram się brzmieć tak, jakby wcale mnie ten temat nie ruszał, to jednak głos mnie zdradza, gdy niebezpiecznie się załamuje.
― Może o twoją duszę? Powodów jest wiele, ale twoja pisanina nie jest jednym z nich.
...zabolało. Co dziwne, nie aż tak, jak spodziewałam się, że zaboli. Może to przez dzisiejszą rozmowę z Lucyferem. Nie wiem, mam za dużo myśli. Nie potrafię się skupić na jednej; kocioł w mojej głowie przechodzi teraz wszelkie pojęcie.
― To miłe, że się o mnie troszczysz, ale naprawdę tego nie potrzebuję ― uznaję szybko. Michael unosi wymownie jedną brew, jakby dosłownie sobie ze mnie kpił. ― Wiem, na co się zdecydowałam.
― Mogę cię z tego wyciągnąć, Joy.
Tak. Już to słyszałam. I zrobiłam wtedy to samo, co zrobię teraz.
― Nie. Dzięki. Poradzę sobie.
Podnoszę się gwałtownie z ławki, zarzucam torbę na ramię i łapię za kosz, ale Michael nie daje za wygraną. W ostatniej chwili uciekam od jego dotyku, stawiając krok w tył i... wpadając w znajome ramiona. Wyrywa mi się głośne westchnienie pełne ulgi.
― Wydawało mi się, że wyraziłem się jasno, jebany zbawco narodów. ― Lucyfer wypowiada się powoli i względnie spokojnie, ale oczy go zdradzają. Odsuwa mnie delikatnie na bok, aż wreszcie zatrzymuje się między mną i swoim bratem. ― Masz trzymać się od niej z daleka.
― Wyszedłem na spacer ― uznaje obojętnie Michael. ― Wpadłem na was. To nie zbrodnia, Lucy. Zwykły przypadek.
Jakoś nie wierzę. I Lucyfer też nie. Przechyla głowę w kpiącej manierze i parska z politowaniem.
― U ciebie nie istnieją przypadki ― stwierdza krótko, odwracając się odrobinę w moją stronę. Łagodnieje, uśmiecha się delikatnie i dodaje troskliwie:
― Wszystko w porządku?
― Przecież nie zrobię jej krzywdy. ― Wcześniejszy apodyktyczny ton Michaela był irytujący, ale teraz wszedł w coś, co przypomina wyniosłość. ― Nie mógłbym.
― Nie o to mi chodzi ― syczy przez zaciśnięte zęby Lucyfer. Dawno nie widziałam go tak wściekłego. ― Spierdalaj stąd, Mike. W podskokach. I daj jej spokój, rozumiesz?
Michael wpatruje się w brata z drwiną wymalowaną na twarzy. Trwa to kilka sekund, podczas których Lucyfer stawia jeden, mały krok w tył, żeby się ze mną zrównać. Łypie na archanioła spode łba, a do mnie dociera, że tu musi chodzić o coś więcej, niż zwykłą umowę z Diabłem, którą zgodziłam się podpisać.
Jestem tylko jedną duszą. Nie uwierzę, że Michael przejmuje się tak każdym grzesznikiem, na którego wpadnie. Nie uwierzę, że reaguje w takich sytuacjach wyjątkowo często. Patrzę temu facetowi w oczy, kiedy skupia się na mnie, i wiem, że nie jestem w tym wszystkim najważniejsza.
Żadna ze mnie skomplikowana układanka ― Michael uważa mnie co najwyżej za maleńki element.
― ...nigdy nie jest za późno, Joy ― dodaje jeszcze. Tak, jakby mnie pouczał, bo jestem przecież tylko głupim człowiekiem, którego pisanina nie jest warta więcej, niż zeszłoroczny śnieg. Może ma rację, ale świadomość tego, że Lucyfer ma na ten temat absolutnie odmienne zdanie, stawia go jednak w lepszym świetle.
Mam wrażenie, że Diabeł polubił życie wśród nas. Michael... chyba nie do końca się z nim pogodził. Przynajmniej tak to wygląda. Takie wnioski da się wyciągnąć po tym, jak traktował mnie podczas tego jednego obiadu. Z opowieści Gabi, którymi uraczyła mnie w Paryżu, wywnioskowałam sobie, że Michael nie przepada za kontaktami z ludźmi.
A Lucyfer? Wręcz przeciwnie. Widać to na każdym kroku.
― Powiedziałem, że masz dać nam spokój ― powtarza uparcie Lucyfer. Odbiera ode mnie kosz z rzeczami z pikniku, żeby móc złapać mnie za dłoń. Mocno zaciska palce, jakby bał się, że ucieknę. Zastanawiam się, czy dałby radę wyczuć teraz mój puls, bo serce wali mi jak oszalałe. ― Już. Jazda ― dodaje Diabeł, wymownie wskazując głową na park za plecami Michaela.
Czekamy, aż archanioł wreszcie się odwróci, i dopiero, kiedy to robi i rusza w swoją stronę, Lucyfer ciągnie mnie do wózka Bobby'ego. Nie czuję się najlepiej, więc ani myślę puszczać rękę Diabła. Nawet, kiedy mój dawny znajomy zerka wymownie na nasze złączone dłonie, pytając ostrożnie i ze szczerą troską:
― Jezu, Joy, kto to był? Jakiś twój były?
Bobby podaje nam zamówione przez Lucyfera jedzenie. Odbieram hot doga, niechętnie odrywając się od towarzyszącego mi mężczyzny. Zerkam w tę stronę, w którą odszedł Michael, ale... nigdzie go nie dostrzegam. Nie wiem, wzbudza to we mnie taki dziwny niepokój. Trochę tak, jakbym straciła z oczu pająka, który przyprawił mnie o zawał w łazience.
― A taki jeden typ ― odpowiadam wymijająco, wzruszając przy tym lekko ramieniem. Bobby kiwa głową powoli z ewidentnym zrozumieniem. Zaciska usta w cienką linię, ale zaraz potem dodaje:
― Świat jest pełen takich typów, niestety.
― No, fakt. Dzięki, Bobby. Trzymaj się.
Odchodzimy może... trzy? Cztery kroki od wózka Bobby'ego? I cieszę się, że chłop jest zajęty obsługiwaniem jakiejś rodzinki turystów z dwójką dzieci, bo w przeciwnym wypadku zdecydowanie usłyszałby Lucyfera. I słowa, przez które prawie dławię się jedzeniem.
― Twój były? ― parska z niedowierzaniem Diabeł. ― Pojebie mnie. Przysięgam, pojebie mnie. Zwala się ludziom na łby w biały dzień, nie wiadomo, po cholerę, i jeszcze wciska ci tę swoją propagandę.
Dlaczego bawi mnie jego wściekłość? Znaczy, zgaduję, że stres ze mnie schodzi i mój organizm nie do końca ogarnia, co się dzieje. A może to po prostu sposób, w jaki się wypowiada. Że też akurat ten tekst o "byłym" tak bardzo go rozsierdził. Niesamowite.
― Nawracał mnie ― mamroczę między kęsami hot doga. Lucyfer znowu wybucha nieuprzejmym chichotem.
― Misjonarz się znalazł, kurwa.
― W sumie to do pełnego kompletu tych osób, które poznałam, brakuje jeszcze Raphaela.
― Nie, on nie jest taki ― informuje mnie natychmiast Lucyfer. Prowadzi mnie w głąb Central Parku, chociaż mieliśmy już wracać do mojego mieszkania. Nie narzekam. Chyba też muszę pobyć jeszcze trochę na świeżym powietrzu, żeby odreagować to spotkanie. ― A Peter... sama widziałaś. Jego interesuje tylko drama. W każdej postaci. Mike mnie jednak trochę martwi, wiesz? Nigdy wcześniej nikogo tak się nie czepiał. Odpuszczał sobie po pierwszym spotkaniu, jak ktoś mu dawał do zrozumienia, że ma go gdzieś. Jakby mu było mało...
Lucyfer urywa, ostentacyjnie skupiając się na swoim jedzeniu, jakby dopiero dotarło do niego, że powiedział o kilka słów za dużo. Parę tygodni temu martwiłabym się, że go w jakiś sposób urażę, ale teraz pytam w miarę obojętnie:
― W jakim sensie?
― Nieważne. ― Diabeł macha wymijająco tą dłonią, w której ściska papier po hot dogu. Krzywi się nieznacznie, ale zaraz potem uśmiecha się do mnie wesoło. ― Zapomnijmy o tym. Mam nadzieję, że to ostatni raz, ale gdyby jednak nie dawał ci spokoju, to ja już sobie z nim porozmawiam.
― Wiesz, że ja nie zmienię zdania, tak? ― odzywam się po raz kolejny, też kończąc jedzenie. Lucyfer zwalnia nieco, rzucając mi pełne wdzięczności spojrzenie. ― Napiszę to. Choćby dla samej siebie, żeby sobie udowodnić, że umiem coś skończyć. Chociaż raz w życiu.
― ...dzięki. Tak, czy inaczej, ja cię przepraszam, że pociągnę temat, ale nie daje mi to spokoju. Twój były? Cholera, Michael w ogóle jest w twoim typie?
To już zdecydowanie miało na celu rozluźnić atmosferę. I Lucyferowi się to udaje ― śmieję się odrobinę za głośno, bo ten koncept jest dla mnie wręcz absurdalny. Diabeł też się uśmiecha, zadowolony z siebie, ale i tak wpatruje się we mnie wyczekująco, więc daję mu taką odpowiedź, jakiej ― moim zdaniem ― oczekuje.
― Nie ― stwierdzam stanowczo. Patrzę na niego i w ostatniej chwili gryzę się w język, zanim przyznaję, że on sam o wiele bardziej mi się podoba. ― Nie lecę na Michaela. Jakoś... nawet nie potrafię sobie tego wyobrazić, wiesz?
Lucyfer chce coś jeszcze powiedzieć. Rozchyla usta, ale zmienia zdanie. Łapie mnie jednak za rękę, uznając:
― Czyli mogę spać spokojnie.
Tak, Lucyfer. Ty może tak.
Ja już od wielu tygodni nie potrafię przespać nocy.
⛧
Dym papierosowy w progu mieszkania obwieszcza mi, że Emery zdążyła już wrócić z pracy. Rzadziej łapie za fajki, od kiedy zaczęła regularnie spotykać się z Peggy, ale wieczorami nadal "potrzebuje swojej dawki nikotyny". Nie komentuję, bo i tak uważam, że zrobiła spory krok w dobrą stronę.
Siedzi przy stoliku w kuchni, przy otwartym oknie; w jednej dłoni trzyma papierosa, a w drugiej telefon.
― Peggy nie ma? ― pytam na powitanie. Emery odrywa na moment wzrok od ekranu, i dociera do mnie, że mogliby nas okraść, a ona pewnie i tak by nie zauważyła.
― Nie, jest na jakiejś konferencji z ramienia hotelu ― odpowiada mi skrzywiona przyjaciółka. Absolutnie jej ten fakt nie cieszy. ― Co tam? Gdzie byłaś? ― Wskazuje na kosz w mojej dłoni obojętnym ruchem ręki. Dym unosi się nad papierosem, więc wychodzi na to, że Em kreśli nim bliżej nieokreślone wzorki w powietrzu.
― Na mieście ― odpowiadam. Staram się nie brzmieć jak rozkojarzona, zadurzona w Diable desperatka, ale chyba mi nie wychodzi, bo Emery zanosi się ostentacyjnym śmiechem. ― Na pikniku.
Pannie Spencer wyrywa się pełne niedowierzania parsknięcie. Niefortunnie krztusi się dymem papierosowym.
― Co, kurwa? Teraz to mnie zaskoczył.
― Mnie też. To nie w jego stylu.
Przysiadam przy stoliku naprzeciwko przyjaciółki, starając się zignorować jej wymowny, odrobinę złowieszczy uśmiech, ale ciężko jest to zrobić, kiedy rumienię się jak idiotka. Milczy przez dłuższą chwilę, aż wreszcie się odzywa ― odrobinę zbyt śmiało i pewnie, jak na mój gust.
― Chłop naprawdę chce cię przelecieć.
Prawie spadam z krzesła.
― Co?!
― No?! ― śmieje się Emery. Gasi papierosa w popielniczce i rozsiada się w swoim krześle jak królowa, dumna z siebie i tego, do jakiego stanu mnie w tym momencie doprowadziła. ― Znaczy, ja wiem, że nie ogarniasz, jak się na ciebie gapi, jak nie patrzysz. Wyświadczę ci przysługę i rzeknę: stara, typ ma głód w oczach.
Jasne. Oczywiście. Jestem pewna, że to prawda, a wcale nie wynika z kontraktu. Okej, on jest miły. Czarujący. Kuszący. Ale gdzieś z tyłu głowy nadal siedzi mi to przeświadczenie, że nic z tego, co miało miejsce, nie było prawdziwe. Ta troska? Te komplementy?
Chciałabym w to wszystko uwierzyć, ale nie do końca potrafię. Nie w stu procentach.
― Nie pierdol głupot i nie rób mi nadziei ― mamroczę, kuląc się w miejscu i przecierając twarz dłońmi. Właściwie nie wiem, po co; może liczę na to, że w ten sposób usunę rumieńce. Nie pomaga. Kończy się na tym, że po prostu przyciskam palce do policzków.
― Ja nie robię ci nadziei tylko stwierdzam fakt ― upiera się przy swoim Emery. Podnosi się z cichym jękiem z krzesła, i staje do mnie plecami, gdy łapie za kawiarkę. Jest późny wieczór, ale to jej nie powstrzyma przed zrobieniem kawy. Tak swoją drogą to duma mnie rozpiera, że po tylu latach spędzonych w moim amerykańsko-polskim domu mamy w mieszkaniu czajnik i nie podgrzewamy wody w mikrofalówce. ― Jakby, wiadomo, jaki gość ma cel. Cyrograf, pyk. Seks z tobą to pewnie ładny dodatek ― kontynuuje, wystawiając z szafki dwa spore kubki.
Nawet to idealnie nas odzwierciedla. Mój jest czarny, w białe gwiazdki i planety, a jej jest udekorowany najpopularniejszą sceną z "Miasteczka Halloween".
Mniejsza o kubki. To ostatnie zdanie tylko pogorszyło mój stan.
― ...ty widziałaś tego faceta? ― mamroczę żałośnie. Emery nadal na mnie nie zerka, gdy wsypuje łyżeczkę cukru do mojego kubka. ― Ty wiesz, jakie on ma możliwości? Nie widziałaś ludzi, którzy do niego zarywają. Szans nie mam. W tym i w innym świecie.
Łyżeczka wypada Emery z dłoni, kiedy kobieta odwraca się gwałtownie w moją stronę. Moja przyjaciółka zaklina głośno, schylając się po przedmiot. Coś jej strzyka w kolanie. Ostatnio narzekała, że za szybko się starzeje i lada chwila sama będzie mieszkanką Sun's Whispers.
― Jak ty mnie wkurwiasz czasami tą swoją nienawiścią do samej siebie, przysięgam ― mamrocze, grożąc mi łyżeczką. Łypię na nią spode łba, niby skruszona. ― Słuchaj, jakbyś się jednak namyśliła, to ja pragnę zauważyć, że nic cię nie powstrzymuje. Ja cię nie będę oceniać.
― Oszalałaś?
― Ej, jak to powiedział ci Pan Wielce Poprawny, i tak już jesteś stracona w oczach Najwyższego, to co ci szkodzi korzystać z życia? ― śmieje się pobłażliwie Emery. Moje usta układają się w żałosną podkówkę i dociera to do mnie po fakcie. ― Podpisać cyrograf z Diabłem, przespać się z Diabłem... dla mnie jedno i to samo, jeżeli chodzi o ciężar przewinienia, a przynajmniej się zabawisz.
Moja wyobraźnia działa za szybko i robi mi się z tego powodu bardzo głupio. Przymykam powieki, zażenowana obrazkiem, który sprezentował mi mój umysł, i po raz kolejny przecieram oczy palcami, jakby to miało mnie przed tymi nieprzyzwoitymi marzeniami uratować.
Naiwna jestem. Nie zasnę dzisiaj. Znowu.
― Ty się dobrze czujesz? ― lamentuję, zerkając na Emery przez rozczapierzone palce; wywraca oczami.
― Umawiam się z recepcjonistką, która dla Piekielnego pracuje. Jak myślisz? ― Milknie na dłuższą chwilę, a ja nie pojmuję, czy to było pytanie retoryczne, czy jednak oczekuje ode mnie odpowiedzi. Unoszę więc brwi w zaciekawieniu. Emery rozkłada radośnie ręce i szczerzy się jak głupi do sera. ― Otóż czuję się świetnie! Zajebiście wręcz. Od lat nie byłam taka szczęśliwa, stara. Całuję ziemię, po której chodzi moja kobieta, pozwalam jej płacić za każdy obiad, który jemy na mieście, i nie protestuję, jak chce mi kupić nowe rzeczy. ― To wymowne spojrzenie w moją stronę zdecydowanie ma dać mi do zrozumienia, że nie powinnam się przejmować, kiedy Lucyfer robi to samo. Odwracam speszony wzrok. ― I wiesz, co? Zero żalu. Za dużo myślisz, ty moja ulubiona kupo mięcha.
Emery czule szczypie mnie w policzki, zanim mam szansę uchylić się przed tym bolesnym okazaniem miłości.
― Co masz taką minę jak srający kot na pustyni?
Otóż zdaję sobie sprawę, że to pytanie jest kolejnym dowodem na to, że Emery spędziła z moją rodziną za dużo czasu. Może pięć procent mieszkańców tego kraju zna to powiedzonko.
― ...wpadliśmy w parku na Michaela ― tłumaczę, zmieniając temat ni stąd, ni zowąd. Właściwie to wspominam o tym tylko dlatego, że chcę uspokoić własną wyobraźnię.
Emery załamuje ręce.
― I widzisz, ja właśnie o tym mówię! ― uznaje, wskazując na mnie ostentacyjnie dłońmi. W pewnym sensie ma rację, więc wreszcie jej to przyznaję, kiwając powoli głową z krzywą miną. Moja przyjaciółka wzdycha ciężko, chyba napawając się tym swoistym momentem zwycięstwa, a potem marszczy badawczo czoło i zastanawia się na głos:
― Ty, a co za siły nieczyste go tu przywiały?
― Dobre pytanie. Lucyfer też nie zna odpowiedzi. Nie wiem, Em... mam wrażenie, że coś nas omija ― poważnieję, rozmasowując prawą skroń, bo głowa zaczęła mnie boleć. Czyli nici z dalszego pisania. Plany na wieczór muszą ulec zmianie. ― I boję się, że to jest tykająca bomba, która w pewnym momencie wybuchnie nam pod nogami.
― Tobie.
Zastygam nagle, bo ten obojętny, niemal drwiący komentarz Emery ściąłby mnie z nóg, gdybym teraz nie siedziała. Czy znowu ma rację? Tak. Czy potrzebowałam to usłyszeć? Nie. Momentami zapominam, że faktycznie sama się zgodziłam na brodzenie w tym bagnie. Póki co po kolana, ale cholera jedna wie, czy nie utonę.
Kawa jest gotowa. Emery wyłącza gaz.
― Tobie ― powtarza uparcie, tym razem już nie kryjąc rozbawienia. Dolewa nam mleka do napojów. ― To ty podpisałaś cyrograf. To do ciebie mają problem.
― Dzięki. Dzięki za wsparcie.
Emery podaje mi kubek z kawą, uśmiechając się przy tym perfidnie. Odpowiadam jej równie wrednym grymasem. Stukamy się lekko tymi "garnuszkami czarownic", jak to raz uznała moja matka widząc ich wielkość, po czym Em wraca na swoje miejsce przy stoliku, zapewniając:
― Zawsze możesz na mnie liczyć. Polecam się.
Kobieta przede mną upija łyk kawy, i niemal natychmiast krzywi się z niesmakiem. Cmoka kilka razy ostentacyjnie.
― Wiesz, co? ― mruczy, wyciągając otwartą dłoń w moją stronę. ― Daj mi tę kartę Piekielnego. Już wymyśliłam, na co przejebiemy kolejną forsę. ― Unoszę pytająco brew, a w tym samym czasie kąciki ust Emery unoszą się w cholernie podekscytowanym uśmiechu. ― Kupujemy ekspres do kawy. Czy ci się to podoba, czy nie. Chcę, żeby pani Quinn codziennie z rana czuła zapach świeżo mielonych ziaren i srała pod siebie z zazdrości.
...w sumie na to jedno mogę się akurat zgodzić.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top