07━━EVERYTHING IS A SIN IF YOU'RE BORED ENOUGH.

Dawno nie miałam takiego przypływu weny.

Nie sądziłam, że da się napisać aż tyle tekstu przez zaledwie miesiąc, ale jestem pełna podziwu dla samej siebie. To do mnie niepodobne, żeby walnąć trzy rozdziały w takim tempie. Jakby tego było mało, jestem z nich nawet zadowolona.

Od powrotu z Paryża zaskakująco często wychodziłam z domu, ale kiedy już do niego wracałam, ciężko było oderwać mnie od komputera.

Raz nawet spotkałyśmy się z Sam, jak tylko Emery i Peggy też skończyły swój mały urlop. Zapłaciłam wtedy za obiad i wszystkie drinki i... czułam się przy tym tak cholernie dobrze, że zaczęłam częściej korzystać z karty od Lucyfera. Nie wyrzucam kasy w błoto i nie wydaję jej na głupoty, ale wreszcie ― po raz pierwszy, od kiedy pamiętam ― mam szafę pełną nowych ubrań, które naprawdę mi się podobają, i nie zastanawiam się, czy po powrocie do domu zastanę w lodówce tylko światło.

Jest w tym coś pocieszającego i dobijającego zarazem. Tak, teraz jest świetnie, ale to sprawiło, że dotarło do mnie, jak beznadziejne było wcześniej moje życie. Przy okazji odciążam też biedną Emery ― brała nocki w domu spokojnej starości z własnej woli, ale teraz nie musi tego robić.

Jej wolne dni to dla mnie najlepszy prezent. Nie tylko dlatego, że mamy dla siebie nawzajem więcej czasu ― jest weselsza. Wydaje mi się, że chętniej wstaje z łóżka i pali mniej fajek.

No, i Peggy też ma w tym swój udział.

Polubiłam ją. Chyba nawet bardziej, niż Gabriellę ― może dlatego, że jest w niej więcej naturalności. Jest... ludzka. I przystępna. To żadna postać z Biblii, o której słyszałam wiele za dziecka. To jest recepcjonistka, która ― jak sama się nam przyznała ― wiele wieków temu też podpisała pewną umowę z Lucyferem.

Nie zdradziła nam szczegółów, sądząc, że sama już niewiele pamięta, ale finał był prosty: utknęła jako sekretarka Diabła na własne życzenie. Co ciekawe, nie narzeka. I praktycznie nigdy tego nie robiła. Jak uznała, w Piekle też trzeba czasami zaprowadzić swego rodzaju porządek, a ona lubi to robić.

Tak, czy inaczej, uwielbiam, kiedy zjawia się w naszym mieszkaniu. A ponieważ Emery przestała brać nocki, zwykle spędzamy wieczory razem. Można powiedzieć, że przez cholernie krótki czas Peggy A. Flair zastąpiła Samanthę Park w naszym małym kółeczku wzajemnej adoracji.

Sam, swoją drogą, ponoć naprawdę toczyła pianę zazdrości z pyska, kiedy Emery nie dość, że zjawiła się na spotkaniu z Peggy, to jeszcze pokazała jej moje zdjęcie z Lucyferem. W Paryżu.

Tak, czy inaczej, ciężko byłoby mi denerwować się na obecność Peggy, skoro Lucyfer nie jest lepszy. Fakt faktem zjawia się rzadziej, niż jego bliska asystentka, ale i tak poświęca mi większość swoich wolnych chwil.

― Wiedziałaś, że szatan wcale nie zabił tak wielu ludzi w całej tej śmiesznej historii? ― pytam, wchodząc do salonu z zeszytem w dłoni.

Ile minęło od Paryża? Miesiąc? A życie jest jakby... całkowicie inne.

Emery podnosi na mnie wzrok znad czytanej właśnie książki. Nie muszę wspominać Biblii z nazwy, bo ona i tak wie, o co mi chodzi.

Jest tylko jedna taka śmieszna historia, nad którą myślę ostatnio aż za dużo.

― A Bóg ile? ― zastanawia się na wydechu Em. Robi dla mnie miejsce na kanapie, więc siadam obok niej, dosłownie wciskając się w jej bok. Prysznic szumi w tle; zerkam w stronę drzwi do łazienki i odkrywam, że Peggy zostawiła je uchylone.

Czuje się tu jak u siebie, od kiedy pierwszy raz zanocowała jakiś tydzień temu.

Wymownie łypię na Emery spode łba, odpowiadając:

― Nie pytaj.

― No, tak ― parska z rozbawieniem Emery. ― Pan wielki i potężny, co? Oh, nie chcą was puścić, a wiarę mają inną? Ześlę kataklizmy i pozabijam dzieci. "Bóg jest miłościwy", no okej. To dlaczego dzieci umierają na białaczkę?

― Ty, czy analiza tekstu to też jest grzech? ― przerywam jej, zanim ma szansę się rozpędzić, bo moje problemy z wiarą i tak są już poważne, a jak powie coś jeszcze, wpadnę w niezłe bagno.

Emery wyjmuje papierosa z paczki i ze złośliwym prychnięciem przechodzi do okna, żeby zapalić, ale zanim odchodzi, mamrocze jeszcze:

― Weź, bo ci przypierdolę.

― ...co mnie ominęło i dlaczego na wejściu usłyszałam tę ostatnią kwestię? ― pyta Peggy.

Nie zauważyłam, kiedy wyszła z łazienki, ale jakoś wcale mnie to nie dziwi. Laska potrafi chodzić ciszej, niż kot. Jakoś do tego przywykłam. I muszę przyznać, że nawet ten talent podziwiam.

W piżamach ― i z turbanem z ręcznika na głowie ― Peggy zajmuje miejsce jak dotąd okupowane przez Emery. Jej bliskość też wcale mi nie przeszkadza. Kobieta łapie za maleńką kosmetyczkę, wyławia z niej szklany pilniczek i zaczyna pracować nad paznokciami prawej dłoni w wielkim skupieniu.

― Musiałam zapalić przez wkurwa, ponieważ Joyce ma kryzys i mnie w niego wciągnęła ― tłumaczy nam Emery. Nie ruszyła się jeszcze spod okna, ale zgaduję, że wypali papierosa w ekspresowym tempie wyląduje na fotelu. I, najpewniej, rozłoży się na nim jak królowa na tronie.

Peggy zerka na mnie orientacyjnie kątem oka, jakby badała grunt, a na jej ustach maluje się złośliwy grymas. To nie wróży nic dobrego.

― A są takie dni, podczas których Joyce nie ma kryzysu? ― kpi sobie perfidnie. Zaciskam zęby, żeby nie rzucić jakimś niezbyt grzecznym komentarzem, ale w porę orientuję się, że koleżanka tylko się ze mną droczy. ― Żart, kochana. Wiesz, co rozwiąże wszystkie twoje problemy? TikTok.

Odpycham ją od siebie gwałtownie, ale ona tylko się śmieje.

― Spadaj ― mamroczę, ale głos mi się łamie, bo też mam dobry nastrój dzięki niej. ― Jak włączę go raz, to już dzisiaj nie wrócę do pisania.

― Mi tam zawsze pomagają filmiki, na których ludzie tną mydło ― wtrąca Emery. Tak, jak przewidziałam, dołącza do nas i siada po turecku na fotelu.

Ja wolę te, na których zrzucają butelki ze schodów ― informuje z wielką ekscytacją Peggy. ― Marnotrawstwo. Ale jak brzmi.

Krzywię się niemiłosiernie, bo widziałam kilka tych klipów i za każdym razem przewijałam je, zanim szkło miało szansę o coś uderzyć.

― Tragicznie. Pozostanę przy tradycyjnym ASMR ― decyduję. Peggy wzrusza ramieniem. Odkłada pilnik i siada bokiem na kanapie, żeby móc cały czas na mnie patrzeć, po czym mówi:

― Jak wolisz. To czym jest kryzys? Czemu zaradzamy? Chodzi o książkę?

― Joy zastanawia się, jak to możliwe, że Bóg ma większy kill count niż Lucyfer ― tłumaczy w moim imieniu Emery.

― A. Tak. To. No... co mogę powiedzieć? Takie życie.

Peggy A. Flair mówi to obojętnie. Tak, jakby to nie było absolutnie nic istotnego ― i może dla niej nie jest, ale mnie zainteresowało. Wcześniej nie zwróciłam na to uwagi. Było tylko czarno i biało: Bóg był dobry, Diabeł był zły. A teraz? Komedia. I to wszystko dlatego, że ten drugi skurwiel wparował mi w życie tym swoim nonszalanckim krokiem.

― Jakiej odpowiedzi oczekiwałaś? ― parska z rozbawieniem Peggy. Opiera prawy łokieć o oparcie kanapy, układając brodę na wnętrzu dłoni, i wpatruje się we mnie uparcie. ― Pomyśl. Każda bajka ma bohatera i złoczyńcę. Nie zawsze kogokolwiek interesuje historia tego drugiego, chociaż ostatnio ludzie nawet to wolą. Dlaczego? Bo im bardziej ktoś jest skomplikowany i pełen wad, tym bardziej wydaje się ludzki.

Coś w tym jest. Nie zaprzeczę.

Lubię książki, w których ten zły zdobywa kobietę. Ktoś kiedyś powiedział, że bohater poświęciłby miłość dla świata. Ale złoczyńca? On poświęci świat dla miłości. Na logikę... Lucyfer jest tym drugim typem, ale świat tak się poprzestawiał, że już chyba nic by mnie nie zdziwiło. Może ten facet jest gdzieś pomiędzy dwoma kategoriami.

― No dobra, nie zamierzam się kłócić ― wzdycham. ― Ale idealizacja też nie wyjdzie mi na dobre w tym tekście.

Peggy wydaje się być szczerze rozbawiona moimi zmartwieniami.

― Dramatyzujesz ― uznaje, machając wymijająco wolną ręką. ― To nawet nie będzie idealizacja, tylko stwierdzanie faktu, jeżeli już zdecydujesz się coś o tym wspomnieć. Ale rozumiem, że natłok takiej wiedzy może być... dezorientujący. Z początku trochę ciężko to ogarnąć, ale przywykniesz. Wiesz, zdradzę ci smutny sekret, który wspaniałomyślnie ktoś pewnie przekazał ci w innych słowach: jak raz postawisz stopę w tym świecie, to już z niego nie wyjdziesz. Będziesz jak mysz w oleju i kleju. Nawet, jak wywiążesz się z umowy, to i tak nie pozbędziesz się wiedzy, którą zdobyłaś.

Przeraża mnie to, ile w jej słowach jest prawdy. I jęczę żałośnie, bo staram się nie wybiegać myślami poza ustaloną ramę czasową, a takowa kończy się na spełnieniu wymagań z cyrografu.

Odkładam zeszyt na stolik, wciskając się w róg kanapy i zwijając się w godny politowania kłębek, jak spłoszony, zmęczony życiem kot. Może to właśnie był ten haczyk. Lucyfer zarzekał się, że nie umieścił niczego takiego w tej umowie, a ja przeczytałam ją kilka razy od deski do deski, więc byłam wystarczająco naiwna, żeby mu w tej kwestii zaufać.

O tym jednym nie pomyślałam. O nowym porządku.

― Ja tam nie narzekam ― śmieje się z politowaniem Emery. Zerkam na nią z załamaną miną. ― Nawet, jak przez to trafię przed oblicze "najwyższego". Boga jeszcze na własne oczy nie widziałam, ale jeżeli już kiedyś będę miała okazję go spotkać, to... szczerze? Nie ja będę musiała się tłumaczyć ze wszystkiego, co zrobiłam. A jak nie zobaczę tam mojego psa, to będę gotowa napieprzać się z kimś na pięści.

Parskam śmiechem. Emery wydaje się być wystarczająco zadowolona z tego, że udało jej się mnie rozbawić. Kącik jej ust unosi się w odrobinę tajemniczym grymasie, gdy puszcza mi porozumiewawcze oczko.

Tymczasem Peggy decyduje się na kontynuację swojego małego wykładu.

― To jest akurat śmieszna sprawa. Sama też gościa nigdy nie poznałam. Lucyfer wychodzi z założenia, że gdyby Ojcu naczelnemu zależało, to "odbierałby cholerny telefon", a nie robi tego, więc wniosek nasuwa się sam. Od Wieży Babel z gościem nie gadał. Czy od Edenu...? Nie mam pewności. A może to był Judasz...

Aż ciężko mi uwierzyć, że o tym rozmawiamy. Jakby to była dyskusja o pogodzie.

― Puenta? ― wtrąca znudzona Emery. Peggy spieszy z wyjaśnieniami.

― Stu procentowej pewności nie mamy, czy stary się przypadkiem jakoś magicznie nie przekręcił. ― Przez kilka sekund wszystkie milczymy. Taka myśl powinna mnie przerażać. A jednak tyle lat mieszkam z Emery, która wiary w Boga nie potrzebowała do egzystencji, że jakoś nie rusza mnie aż tak bardzo ta cała wizja. ― Wyparował sobie, jak wielu innych. Wiecie, odszedł w eter ― kontynuuje Peggy. Wydaje się być rozbawiona tą opcją, o której wspomina. Obojętne jej to, ewidentnie. ― Chociaż... ponoć Peter sobie z nim czasami SMSki wypisuje, ale to jest taki jajcarz... i odmawia podzielenia się screenami, więc w to też śmiem wątpić. Podsumowując? Nie przejmowałabym się. Zasada ogólna brzmi następująco: każdy dostaje w zaświatach to, na co zasługuje. Na waszym miejscu nie byłabym wielce zmartwiona, mając Diabła za szefa i Mrocznego Kosiarza za kolegę.

― Pocieszyłaś mnie ― wzdycha z ulgą Emery, tym samym pięknie podsumowując to, co dzieje się też w mojej głowie.

Powoli sięgam po zeszyt i długopis, otwierając notatnik na jednej z pustych stron. Peggy obserwuje mnie wyczekująco, mrużąc przy tym powieki.

― Mogę cię zacytować? ― pytam, ale robię to w sumie już po fakcie, bo wiem, że najpewniej się zgodzi. Muszę szybko spisać wszystko to, co zapamiętałam z jej wypowiedzi; może powinnam zacząć nagrywać niektóre rozmowy...?

Peggy z szerokim uśmiechem kładzie dłonie na mostku. Robi to z idealnym, teatralnym wyczuciem.

Emery raz powiedziała, że ta laska marnuje się za ladą recepcji, bo powinna dostawać pierwszoplanowe role na Broadwayu. I jak tak na nią czasami patrzę, to gorąco zgadzam się z tym stwierdzeniem.

― Ty, kurwa, będę zaszczycona ― wzdycha, zachwycona, ale poważnieje zaraz potem. Łapie mnie za rękę, i wyrywa mi się głośne "cholera jasna", bo przez ten gest na połowie kartki pojawia się wielka kreska. ― Czekaj, ja będę w książce?!

― Demoniczna recepcjonistka? ― śmieję się z politowaniem. ― Stara, uwierzyłaś, że mogłabym cię tam nie wcisnąć? To byłby dopiero grzech.

Podczas gdy Peggy suszy włosy a Emery szykuje kolację, ja siedzę dalej w salonie, spisując z telefonu kilkanaście imion.

Wydawało mi się, że zdecydowałam się wreszcie na imię głównej postaci, ale im dłużej patrzę się na eleganckie "Grace", tym bardziej zaczynam podejrzewać, że jest zbyt... wymowne. Może potrzebuję czegoś delikatniejszego. Nie wiem, dręczy mnie to i nie będę w stanie pisać dalej, jeżeli tego problemu nie rozwiążę.

― Ej, laski ― odzywam się po raz kolejny, kiedy siadamy do jedzenia. Musiałyśmy wyciągnąć z garderoby dodatkowe, rozkładane krzesło, od kiedy zaczęłyśmy bez przerwy przyjmować gości. ― Potrzebuję imienia. "Grace" jakoś mi nie leży.

― A ty nie napisałaś już... jakichś czterech rozdziałów z tym? ― śmieje się Emery. Macham głową to na prawo, to na lewo. I robię to z niezadowoloną miną.

Bo ma rację. Napisałam. Pierwszy, o tym, jak przypadkowe spotkanie w barze zamienia się w coś więcej; o tym, jak Diabeł jest zachwycony prostą dziewczyną śpiewającą w głównej mierze dla zabawy podczas wieczorów karaoke, bo zwykle pracuje w tejże placówce jako zwykła kelnerka. Jest miła, ale kontaktowa, bo tego wymaga od niej zawód. I jest śmiała. Żadna z niej szara myszka.

Napisałam też w całości drugi rozdział ― o tym, jak aspirująca piosenkarka spotyka mężczyznę w tym samym barze, bo ten z jakiegoś powodu nie potrafi przestać myśleć o niej i jej życzliwym uśmiechu. O tym, jak jej przyjaciele ostrzegają ją, żeby na niego uważała, bo chociaż wydaje się sympatyczny, to jednak otacza go dziwna, niepokojąca aura. I wcale nie chodzi im o to, że ludzie z taką ilością pieniędzy zwykle mają nierówno pod sufitem.

Zaczęłam trzeci i czwarty, ale nie umiem ich ciągnąć, skoro męczy mnie kwestia imienia. Lepiej zmienić je teraz, niż pod koniec edycji; gdybym miała je poprawiać w całości tekstu, zdecydowanie dostałabym świra.

Dziewczyny wymieniają się wymownymi spojrzeniami.

― Chcesz coś przypadkowego, czy rzucającego się w oczy? ― pyta Peggy, chociaż mówi dość niewyraźnie, bo usta ma pełne rybki z frytkami.

― Sama nie wiem.

― Czekaj, przypomnij mi, jak się nazywała twoja prababcia? ― wtrąca nagle Emery. Oczy błyszczą jej w niekrytej ekscytacji. ― Wiesz, ta ze strony mamy?

― ...Teodora.

Coś zaskakuje, kiedy tylko wypowiadam to imię. Teo. Chyba kiedyś czytałam jakąś książkę, w której główna bohaterka się tak nazywała, ale... to i tak brzmi wyjątkowo.

Peggy uśmiecha się szeroko.

― Teodora ― powtarza. ― "Dar boży".

A miało być mniej oczywiste.

Lucyferowi podoba się "Teodora".

Ta kwestia przestaje mi spędzać z sen powiek już następnego dnia. Jesteśmy sami w mieszkaniu ― Emery i Peggy pracują. I ja też to robię, w pewnym sensie. Moja matka uznałaby, że marnuję życie i czas, ale umowa podpisana z Diabłem mówi co innego.

Zwykle jego obecność to rzecz cholernie przyjemna ― szczególnie, kiedy przynosi kawę i dobre słodycze. Ale dzisiaj jestem aż nazbyt świadoma tego, że ciągle kręci się w pobliżu. Szczególnie, kiedy zatrzymuje się zaraz za moimi plecami.

Jest coś... dziwnego w tym, jak się nade mną pochyla. Oddech i bicie serca mimowolnie mi przyspieszają, i nawet nie wiem, jak to przed nim zamaskować, co stresuje mnie jeszcze bardziej. Nad drżącymi dłońmi też nie umiem zapanować; dziwię się, że jeszcze tego faktu nie skomentował. Lewą rękę ułożył na oparciu mojego fotela, a prawą położył na blacie biurka, zaraz obok myszki, za którą boję się złapać, bo mogłabym przypadkiem go dotknąć.

Walę błąd za błędem, co chwilę wciskając backspace. Pojebie mnie zaraz. Jeżeli tak to będzie wyglądać, piątego rozdziału nigdy nie skończę.

― Chłopie, nie mogę się skupić, jak tak nade mną wisisz ― parskam nerwowo.

Lucyfer nie wycofuje się od razu. Jego twarz odbija się w tej ciemniejszej części ekranu, więc doskonale widzę ten subtelny, niepokojący uśmiech na jego ustach. Zerka na swoją prawą dłoń, jakby się nad czymś poważnie zastanawiał, więc robię to samo, szczerze zainteresowana tym, co mu się ulęgło w tym jego pokręconym łbie.

Kilka razy stuka palcami o blat, powoli przesuwając je bliżej klawiatury, i prawie przyprawiając mnie tym o zawał. Zanim jednak dochodzi do czegoś głupiego, Lucyfer cofa prędko dłoń i wraca na moje łóżko, na którym rozkłada się tak, jakby od dawna należało do niego.

Bawi się maskotką Stitcha.

― Błagam o wybaczenie, moja mistrzyni ― odpowiada wreszcie diabeł, śmiejąc się przy tym cicho. Wywracam oczami, bardziej na pokaz, niż ze szczerego zirytowania. Słabo mi przez niego. Nie mam pojęcia, jak powinnam reagować na te jego pojebane podchody. Odnoszę dziwne wrażenie, że on tak zarywa do każdej. I zdecydowanie nie patrzy na jakość, skoro czepia się... mnie.

Tak, czy inaczej, niby dał mi spokój, ale jednak dalej się gapi. I doprowadza mnie tym do szału. Poza tym, chyba go bawi moje zażenowanie.

― Nie masz nic innego do roboty? ― pytam na wydechu, starając się brzmieć w miarę obojętnie. Zerkam na niego kątem oka, ale panikuję, kiedy nasze spojrzenia jednak się spotykają. Zanim odwracam wzrok, speszona do granic możliwości, wyłapuję jeszcze, jak Lucyfer wzrusza lekko ramionami, odpowiadając:

― Nie. Nie dzisiaj.

― To sobie znajdź jakieś twórcze zajęcie.

― Przecież znalazłem. Ciebie.

Nieruchomieję. I nawet nie zamierzam udawać, że mnie to nie pierdolnęło po nerach. Palce zastygają mi w bezruchu nad klawiaturą, bo najzwyczajniej w świecie się zawieszam. Ten skurwiel chce mnie zabić. I to w kurewsko brutalny sposób.

― Ja to bym raczej nazwała perfidnym dręczeniem mnie, ale okej, jak uważasz, władco piekieł ― rzucam złośliwie. I to chyba jest spory błąd z mojej strony, bo jemu ewidentnie się podoba to droczenie ze mną. Nie powinno mnie to dziwić. Jest, do cholery, Diabłem.

― Taka moja rola, Joy.

Dlaczego moje imię brzmi tak... dobrze, kiedy on je wypowiada? Ja wiem, że gość istnieje dosłownie po to, żeby kusić, ale to już jest przesada, żeby robił to nawet w tak banalny sposób.

Przechyla nieznacznie głowę, mrużąc przy tym powieki. Cokolwiek by nie robił, rozprasza mnie tym niemiłosiernie. Mam we łbie za dużo rozważań. W wielu przypadkach dotyczą jego dłoni. I żadna z tych myśli nie należy do przyzwoitych.

― Wymyśl sobie coś innego ― proszę, tym razem już nie siląc się na złośliwość. ― Przeszkadzasz mi.

― Mogę się rozebrać i pilnować ubrania.

...drań przebrzydły, chce mnie przedwcześnie do grobu wpędzić. Krztuszę się własną śliną, a on się śmieje. Dobrodusznie, co prawda, ale i tak mnie tym wkurwia. I to chyba głównie dlatego, że dawno nie byłam aż tak zawstydzona.

Moja wyobraźnia zadziałała za szybko.

I mam wrażenie, że on o tym wie.

― Dobrze, dobrze, mistrzyni, nie denerwuj się ― śmieje się pobłażliwie Lucyfer. ― Już się zbieram. ― Niby robi to, co mówi, ale i tak zatrzymuje się w progu sypialni. Czeka, aż wreszcie zwrócę na niego uwagę, a kiedy to robię, uśmiecha się rozbrajająco, dodając:

― Swoją drogą, pamiętasz o jutrze? Muzeum Sztuki Nowoczesnej...?

― Jasne ― wzdycham. ― Nie dałbyś mi zapomnieć.

― Mówiłaś, że lubisz Van Gogha. I chodzenie po muzeach.

Znaczy, nie znam się jakoś wyjątkowo na sztuce, ale jest coś pięknego w jego obrazach.

― Tak jest.

― To idę. Widzimy się jutro.

Widzimy się prawie codziennie.

I jak tak dalej pójdzie, to w przyszłości ciężko będzie mi się od tego odzwyczaić.

Trafiliśmy na wyjątkowo duży tłum w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, ale Lucyfer omija większość sal i dzieł, ciągnąc mnie uparcie na piąte piętro, prosto do pomieszczenia numer pięćset dwa. Zapewnia po drodze, że do reszty możemy wrócić w każdej chwili, ale zdecydowanie chce zacząć od Van Gogha.

Jego ekscytacja jest tak urocza, że nie potrafię mu odmówić. Nawet nie próbuję się z nim kłócić. Tym bardziej nie mam na to siły, kiedy łapie mnie za rękę, żebyśmy nie zgubili się nawzajem w tłumie. Przez całą drogę na piąte piętro myślę tylko o tym, że ten moment mógłby trwać już wieczność. To z pozoru prosta rzecz i bardzo pospolita sytuacja ― wypad do muzeum, Lucyfer ściskający moją dłoń i mój doskonały nastrój.

Łatwo mnie zadowolić. Mogłabym utknąć w tej chwili już do końca istnienia.

Muzeum ma w swoich zbiorach trzy obrazy spod pędzla Vincenta van Gogha: jeden z portretów listonosza Józefa Roulina, drzewa oliwne z Alpilles w tle i... osławioną Gwiaździstą noc. Zatrzymujemy się spory kawałek od nich, czekając na swoją kolej, żeby podejść bliżej, a w tym czasie Lucyfer pochyla się w moją stronę i szepcze:

― "Dobro czy zło jako takie są równie rzadkie, jak czysta czerń czy biel w przyrodzie".

Zastygam na moment, bo przecież dokładnie o tym rozmawiałam kilka dni temu z Peggy i Emery. Bohater i złoczyńca. To nigdy nie jest takie proste, jak się pozornie wydaje. Nie, jeżeli historia jest dobrze napisana, a postacie porządnie skonstruowane.

― Ładne ― uznaję. ― Domyślam się, że to tekst Van Gogha.

― Dokładnie.

― Znałeś go?

Właściwie to nie wiem, czy tak naprawdę mnie interesuje odpowiedź na to pytanie. Sama koncepcja posiadania takiego artysty w gronie nieodwracalnie utraconych przyjaciół brzmi abstrakcyjnie, tak, ale ostatnio w moim życiu dzieją się różne rzeczy. I jeżeli Lucyfer powie, że miał przyjemność z tym chłopem rozmawiać, już nie będę zaskoczona.

― Nie.

Wyginam usta w podkówkę. Spodziewałam się czegoś innego, ale okej.

― Nie miałem przyjemności ― kontynuuje Lucyfer. Albo mi się wydaje, albo naprawdę brzmi tak, jakby tego żałował. ― Desmond go znał. Nawet dobrze. Bardzo go lubił. Zachwycało go to, jak Vincent potrafił postrzegać świat. Widział... piękno w małych rzeczach, a nie ma taki talent. Dlaczego lubisz jego obrazy?

Zatrzymujemy się przed drzewami oliwnymi. Uśmiecham się na widok tych powyginanych kształtów, które układają się w sensowny wzór.

― ...nie wiem ― uznaję wreszcie, odrobinę zawstydzona i skonfundowana zarazem. ― Po prostu... patrzenie na nie jest... dobre. To ma sens? ― zastanawiam się na głos, zerkając na Lucyfera. I odwracam wzrok równie szybko, bo on nie patrzy na obrazy.

Patrzy na mnie.

― Po to tworzycie sztukę wszelkiego rodzaju, prawda? Żeby wywoływała emocje. To, jakie emocje wywoła, zależy już od obserwatora. Czytelnika. Widza. Każdy postrzega świat inaczej.

Vincent patrzył na świat w wyjątkowy sposób. Żadna ze mnie artystka, jeżeli chodzi o malowanie czy rysowanie. Podziwiam każdego, kto potrafi stworzyć coś tak pięknego i wyjątkowego, jak on. Przechylam delikatnie głowę, jeszcze na chwilę skupiając się na cudownym niebie pełnym gwiazd.

Swego czasu miałam obsesję na punkcie tego obrazu. Idę o zakład, że nie tylko ja. Sporo ludzi przechodziło przez taką fazę. I całkiem możliwe, że wielki wpływ miał na to ten jeden odcinek "Doctora Who". Był wyjątkowy. Do dzisiaj na nim płaczę.

Tak, czy inaczej, jakie istniały szanse na to, że facet malował widok z pamięci i uchwycił na nim spiralne galaktyki, zanim ktokolwiek w ogóle pomyślał o odkryciu ich...?

― "Zdarzają się i zwykli śmiertelnicy posiadający dar robienia rzeczy doskonałych" ― cytuje dalej Lucyfer. Zatrzymał się za mną; zaciska palce na moich ramionach, szepcząc mi na ucho. ― Napisał tak kiedyś do brata. Czytałem to już długo po jego śmierci. Był... samotny. I smutny. I popełniał błędy.

Każde kolejne zdanie jest cichsze. Mniej pewne. I zaczynam podejrzewać, że nie do końca mówimy tutaj o Van Goghu. Z trudem przełykam ślinę, bo z nerwów zaschło mi w gardle.

― Był chory ― zauważam.

― Tak. To też. I nikt go nie rozumiał. Wiesz, ile obrazów sprzedał za życia?

...męczy mnie dziwne déjà vu. W Paryżu udzieliłam podobnej odpowiedzi na zupełnie inne pytanie.

― Jeden, tak? ― upewniam się. Lucyfer mruczy potwierdzająco zaraz przy moim uchu.

― Prawie. Prawda jest taka, że było ich kilka. Ale nadal niewiele, patrząc na ilość jego dzieł. Większość zyskała sławę po jego śmierci ― przyznaje smutnym tonem. ― A teraz jego prace zna każdy. Są na całym świecie, podziwiane w muzeach jako jedne z najważniejszych eksponatów. Nic nie mógł poradzić na to, że nie chciano kupować tych obrazów, ale potem okazało się, że był wyjątkowy.

― Do czego to zmierza?

Domyślam się. Zdążyłam już zauważyć, że Lucyfer prawie nigdy nie robi nic przypadkowo. Szczególnie, jeżeli sam układa plan dnia, tak, jak dzisiaj. Jesteśmy tu, bo ten facet ma coś do powiedzenia i zwariuje, jeżeli nie zrobi tego dokładnie tak, jak sam chce.

― Patrz na ten obraz. Jest jak sen. Gwiazdy wirują, nocne niebo płynie. ― Wiem to, ale i tak zachwycam się doborem słów. Szczególnie w tym ostatnim zdaniu. To już chyba skrzywienie zawodowe. ― Potrafił idealnie przenieść na płótno coś magicznego. Słoneczniki? Tak zwyczajna rzecz? W jego wykonaniu były wyjątkowe.

Lucyfer wypowiada te słowa powoli, dokładnie akcentując każde z nich.

Kilka osób przepycha się obok nas, żeby też zbliżyć się do kolejnego dzieła, więc Diabeł znowu łapie mnie za rękę, gdy prowadzi mnie w głąb muzeum. Tym razem już się nie śpieszy. Zatrzymujemy się w sali pięćset piętnaście, przy Monecie. I dopiero wtedy biorę głęboki oddech, znajdując w sobie wystarczająco dużo zacięcia, żeby powiedzieć:

― Ja tak nie umiem. Ja tylko piszę. Żaden ze mnie Van Gogh.

Lucyfer cmoka ostentacyjnie, niezadowolony.

― Źle mnie zrozumiałaś ― odpowiada. Odrywa wzrok od lilii wodnych na płótnie. ― Ludzie wierzą w to, o czym piszesz, Joy, chociaż tobie samej brakuje przekonania co do twoich umiejętności.

Zniżam speszony wzrok. Od lat mnie to męczy, i aż mi dziwnie, że zauważył to ktoś, z kim mam do czynienia od... ledwo dwóch miesięcy. Lucyfer odrobinę mocniej ściska jednak moją dłoń, chyba zauważając, że humor nagle mocno mi się spieprzył. Wzdycham sobie ciężko, nie chcąc niszczyć dobrego dnia.

― Dlaczego tak ci zależy na tym, żebym w siebie uwierzyła? ― zastanawiam się na głos. Kiedy spoglądam na Lucyfera, mężczyzna uśmiecha się do mnie zaskakująco czule.

― Może dlatego, że zależy mi na tobie.

Mówi to lekko. Zawsze robi to właśnie w ten sposób ― naturalnie, i tak, jakby nie było w tym nic wyjątkowego i istotnego. Jakby wcale nie miał w zamiarze mi w żaden sposób zaimponować, bo wypowiada się na temat czegoś oczywistego.

Ja jednak wiem, że nigdy tego wyznania nie zapomnę.

Zawsze mi głupio, jak Lucyfer mi coś kupuje. Nie jestem fanką tych niezręcznych momentów, w których otrzymuję prezent; choćby to była beznadziejna kawa ze Starbucksa, tak, jak w chwili obecnej. Wgapiam się w papierowy kubek, stukając w wieczko paznokciem.

Lucyfer w tym czasie wskakuje na miejsce kierowcy, popijając swoją flat white, i nucąc coś pod nosem w przerwach między łykami. Ma dzisiaj zajebiście dobry nastrój, aż nawet trochę mu zazdroszczę, bo ta wizyta w muzeum dała mi do myślenia. Przypatruję się temu facetowi nieśmiało, czując, że też zaczynam się uśmiechać, nawet mimo wątpliwości, które mnie dręczą. Diabeł odpala silnik Mercedesa i tym samym przyłapuje mnie na bezczelnym gapieniu się.

― Co tam, mistrzyni? ― pyta zaczepnie, jakby robił to od niechcenia, ale na tych jego kuszących ustach maluje się zadziorny grymas, który zdążyłam już trochę poznać. ― Jakiś problem?

A żeby to tylko jeden, stary. Mam ich zdecydowanie za wiele.

Po pierwsze, wpędzasz mnie w kryzys. I to tak poważny, że aż zacząłeś mi się śnić po nocach. Nie mam u ciebie żadnych szans, i czuję się jak idiotka, bo jestem doskonale świadoma tego, z jakim typem faceta mam do czynienia. Prawie każda mijana kobieta się za tobą ogląda, a ty nie pozostajesz dłużny żadnej z nich. Nigdy byś się mną nie zainteresował ― w żaden możliwy sposób ― gdyby nie układ, który sobie wymyśliłeś. Jesteś dla mnie taki miły i fajny, bo oczy ci się świecą, jak wiesz, że masz w tym biznesie coś sporego do ugrania.

Dlatego przeszkadza mi nawet głupia kawa. Czasami mam wrażenie, że to ma głębszy sens. Albo on chce mnie w ten sposób przekupić, albo dopierdala mnie paranoja. Ta, to najpewniej to. Po co miałby kupować mnie prezentami? Cyrograf jest już przeze mnie podpisany. Raczej nie mam innej opcji, jak tylko wywiązać się z tej idiotycznej umowy.

Odwracam speszony wzrok. Nie wiem, po jasnego chuja ja się w ogóle nad tym wszystkim zastanawiam.

― Nie ma żadnego problemu ― zapewniam, śmiejąc się cicho. ― Tylko zastanawiałam się, czy mógłbyś mnie podrzucić na jakieś tajskie żarcie. Dam się pokroić za dobry makaron.

― Genialny pomysł.

Głupio mi zaprotestować. Powiedzieć, że nie musi się ze mną fatygować. Ewidentnie mu się ten pomysł spodobał, i nawet proponuje, że pojedziemy do jego ulubionej knajpki dłuższą drogą. A ja znowu nie wyrażam sprzeciwu, bo uwielbiam patrzeć, jak prowadzi.

Nie znam wielu osób, które tak cholernie pewnie czują się za kierownicą. Sama lubiłam prowadzić, kiedy jeszcze nie mieszkałam w Nowym Jorku, ale kręcenie się po mieście z Lucyferem to inny wymiar wygody i prostej przyjemności. Teraz nie mam wiele okazji, żeby siedzieć za kółkiem, bo zwykle korzystam z metra i taksówek.

Rozsiadam się wygodniej w fotelu pasażera, szybko odpowiadając na wiadomości od Emery. Ten człowiek nie daje mi żyć za każdym razem, jak dowiaduje się, że wychodzę na miasto z cholernym Diabłem. I to już wcale nie dlatego, że martwi się o moje bezpieczeństwo.

Znalazła się, kurwa, swatka.

Dobrze, że nie muszę się przed nią tłumaczyć jak przed matką. Alexandra dostałaby świra, gdyby wiedziała, dla kogo teraz pracuję, co trochę mnie bawi, bo Lucyfer jest chyba ostatnią osobą, przy której mogłaby stać mi się jakakolwiek krzywda.

...nie mam pojęcia, skąd w ogóle wzięło się u mnie to przekonanie od samego początku znajomości. Czuję się przy nim bezpiecznie. I... zaskakująco komfortowo. Fakt, dręczy mnie przez niego kryzys moralny, i skurwiel potrafi mnie tak zawstydzić, że słowa z siebie wydusić nie umiem, ale nie zrobiłby mi nic złego.

Fizycznie. Tak uznała kiedyś Gabriella. Fizycznie, Lucyfer nie zrobiłby mi nic złego.

Otwieram notatki i szybko wstukuję w jedną z nich to istotne spostrzeżenie, bo wcześniej jakoś wypadło mi z głowy. Zbyt wiele się działo w Paryżu. Stresuje mnie to, że Lucyfer może zauważyć, co zapisuję, bo zerka w moim kierunku ciekawsko kilka razy, więc przechylam telefon tak, żeby mu to utrudnić.

― Przestajesz kiedykolwiek pisać? ― pyta, i w pierwszej sekundzie uznaję, że sobie ze mnie kpi, ale nie mogłabym się bardziej mylić. ― Albo myśleć o pisaniu? Robisz sobie jakieś przerwy? ― Blokuję ekran, żeby skupić się na Lucyferze. Uśmiecha się w dobroduszny sposób, który sprawia, że robi mi się ciepło na sercu.

― Uroki marzycielstwa dezadaptacyjnego ― odpowiadam, wzruszając przy tym lekko ramionami. ― W liceum miałam z tym spory problem. Jak życie jest chujowe, uciekasz do świata fantazji. Pisanie pozwala... trochę to kontrolować. Przynajmniej nie siedzę z głową w chmurach dwadzieścia cztery na siedem i wchodzę w jakiekolwiek interakcje z innymi ludźmi.

― Dobrze, że ja jestem prawdziwy, w takim razie.

Momentami wydaje mi się, że ciebie też sobie wymarzyłam, a to jest tylko sen, z którego lada chwila się obudzę, bo wszystko jest zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe.

Lucyfer niby sobie żartuje. Od niechcenia rzuca czymś zabawnym, chyba po to, żeby rozładować atmosferę. Ale potem robi coś, przez co na całym ciele czuję gęsią skórkę, i nieludzko przeraża mnie fakt, że on to bez problemu dostrzega.

Rozprostowuje palce prawej dłoni, którą jak dotąd trzymał na drążku zmiany biegów. I nie byłoby w tym geście nic niezwykłego, gdyby tylko nie musnął czubkami palców mojej nogi, dosłownie w tym miejscu, w którym kończy się materiał sukienki. Odsuwam się od jego ręki. Mam wrażenie, że ten krótki ― i z pozoru nieistotny ― kontakt dosłownie mnie poparzył.

Co najgorsze, to wcale nie było nieprzyjemne. Wręcz przeciwnie. Nie mam absolutnie żadnych wątpliwości, że zrobił to celowo. Nie komentuje całego zajścia, ale nie musi się odzywać. Wymowny, zadowolony uśmiech na jego ustach mówi mi wystarczająco dużo. To chyba miało mi udowodnić, że tak, jak wcześniej sam powiedział, zdecydowanie jest prawdziwy.

...zaczynam się zastanawiać, czy wyskoczenie z auta w trakcie jazdy to taki zły pomysł.

Resztę drogi spędzamy w ciszy. Lucyfer skupia się na drodze, a ja bez przerwy magluję w myślach jego wyznanie z muzeum i ten subtelny gest sprzed chwili. Rozkładam to wszystko na czynniki pierwsze, przypominając sobie też Michaela. Czy ja się daję nabrać na zachwyt Diabła moim talentem, czy nie ma w jego słowach i czynach drugiego dna?

Jestem tylko człowiekiem. Wszyscy ciągle to powtarzają. Tylko człowiekiem ― naiwnym, głupim i takim, co to często wybacza wtedy, kiedy nie powinien. Albo wręcz przeciwnie; tym, który nazbyt długo chowa urazę. Jeżeli dałam się nabrać, to trudno. Trzeba będzie zmierzyć się z konsekwencjami.

Jestem tylko człowiekiem.

Ale, cholera, to tak dziwnie brzmi, kiedy już wiem, jacy oni wszyscy są. Nie jestem pewna, czy zdają sobie z tego sprawę, ale... są bardziej ludzcy, niż mogliby sobie wyobrazić. Prowadzą własne biznesy. Piją dobre wino, jedzą w fajnych restauracjach, lubią kupować croissanty na śniadanie i bez przerwy nasiąkają człowieczeństwem, z dnia na dzień coraz bardziej ― świadomie czy nie, to nie ma znaczenia.

"Jesteś tylko człowiekiem", słyszę w głowie głos Raphaela, i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wypowiadał te słowa z politowaniem i nutką pogardy. Tak to zapamiętałam. Co złego jest w byciu tylko człowiekiem? Kruchość? Łatwowierność...?

...kreatywność?

Pogoda się popsuła. Nagle z nieba dosłownie lunęło i Lucyfer narzucił na mnie swoją marynarkę, kiedy przebiegaliśmy z małego parkingu do industrialnej knajpki. Już od progu powitał mnie cudowny zapach, więc kiedy tylko zamówiliśmy lemoniadę i wybrane makarony, świat za oknem przestał być istotny.

Tym bardziej, że mój towarzysz niedoli postawił sobie za cel honoru poprawienie mi humoru po małym "fiasku" w muzeum. Jak się okazało, przeczytał pierwsze dwa rozdziały, które mu wysłałam. Nie zgłasza wielu zastrzeżeń ― właściwie to nie ma żadnych, z wyjątkiem jednego.

― Za szybko piszesz ― uznaje. Parskam śmiechem, niefortunnie opluwając się przy tym zajadanym właśnie makaronem. A potem podnoszę wzrok na Diabła i dociera do mnie, że on sobie wcale nie żartuje. Znaczy, odrobinę rozbawiła go moja reakcja, ale zdecydowanie mówił poważnie. ― Mówię serio, Joy. Ty wiesz, że masz na to mnóstwo czasu, prawda? Zdajesz sobie z tego sprawę? Nie musisz nad tym siedzieć po nocach. Dla ciebie to też ma być przyjemność.

Kiwam głową energicznie, starając się w ten sposób dać mu do zrozumienia, że wiem doskonale, o co mu chodzi.

― Słuchaj, moja wena jest jak pogoda w rodzinnym kraju mojej matki ― tłumaczę. ― Zmienna. W cholerę. I nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać. Dlatego teraz korzystam, ile mogę, bo za kilka dni ta dobra passa może się skończyć, a ja będę tonąć w rozpaczy.

― O nie, na to nie pozwolę.

Uśmiecham się półgębkiem. Urocza jest ta jego determinacja. Ciekawe tylko, ile w niej prawdy, a w jakim stopniu jest jedynie dobrym przedstawieniem.

Zostajemy w lokalu dość długo, ale nie narzekam; nawet, kiedy zamawiamy drugą porcję przepysznej wręcz lemoniady, a Lucyfer zaczyna wypytywać mnie o rodzinę. Chyba ściągam ich gadaniem i myślami, bo potem nagle dostaję telefon od Alice w środku historii o babci Hannah uczącej mnie lepić pierogi wszelkiego rodzaju.

Ona miała do tego rękę. Ze mną jest trochę gorzej. Mama uznała, że to przez geny ojca; za bardzo przesiąkłam Ameryką, żeby w pełni cieszyć się bonusami płynącymi z posiadania polskich korzeni. To smutne, bo też chciałabym mieć tak mocną głowę, jak ona i jej siostra.

― Tęsknię za tobą ― jęczy mi do słuchawki Alice. Przegryzam sobie co jakiś czas frytkę, bo zamówiliśmy je z Lucyferem po krótkim namyśle. Diabeł wierzy, że jeżeli jeszcze chwilę zaczekamy, to wreszcie przestanie padać. Zgodziłam się, bo przynajmniej mogłam dzięki temu wysłuchać wszystkich szkolnych opowieści mojej siostry. ― Mama kazała zapytać, czy wpadasz na Święto Dziękczynienia, chociaż powiedziałam jej już, że odpowiedź brzmi "nie". ― Śmieję się cicho pod nosem, dumna z jej asertywności, której ja sama czasami nie posiadam, kiedy w grę wchodzi matula. ― To może chociaż... przyjedziesz na święta?

Już się nie śmieję. Z trudem przełykam ostatni kęs niebiańsko smacznego ziemniaka i zapijam go lemoniadą, jakbym liczyła na to, że uda mi się w ten sposób zapomnieć o gorzkim smaku rozczarowania, które zdecydowanie jej sprawię.

― Alice, to nie jest takie proste.

Nie wiem, jak mi to przechodzi przez gardło, ale tak jest co roku, od kiedy się wyprowadziłam.

Lucyfer udaje, że zajęła go jakaś telefoniczna sprawa, ale zauważam, jak zerka na mnie orientacyjnie kątem oka. I najwyraźniej nie podoba mu się to, co widzi, bo marszczy lekko czoło, zaniepokojony moją pełną rozgoryczenia miną.

― Proszę, pomyśl! Tata się ucieszy, i dziadek też! I ja! Nawet wymyśliłam dla ciebie prezent, wiesz? I mama powiedziała, że zrobi pierogi. Przecież kochasz pierogi.

― Ta, moje polskie korzenie byłyby w stanie za nie zabić.

― No, moje też.

Śmieję się tylko, potrząsając głową z politowaniem. Nie wyprowadzam jej z błędu. Ma tendencję do zapominania, że nie łączą nas więzy krwi, ale praktycznie nikt nigdy jej tego nie wypomina.

Tak, czy inaczej, nie kłamałam. To nie jest takie proste. Jeżeli tam pojadę, znowu spędzę cały wieczór na słuchaniu pierdolenia ciotki Vicky. Będę znosić znajome mi już "mój facet teraz dużo zarabia", i "a kiedy ty wreszcie kogoś nam przedstawisz?", tudzież "skoro ci nie wyszło w wielkim świecie, to wróć wreszcie do domu, nikt nie będzie cię oceniał".

Wszyscy będą mnie oceniać. Moja matka ze swoją siostrą zrobią to jako pierwsze.

Odwiedzenie domu na święta skończy się tylko moim załamaniem nerwowym. I iskierką szczęścia, które wyniknie ze spotkania z Alice. Równie dobrze mogę ją do siebie zaprosić na Sylwestra; ja i Emery się nią zaopiekujemy i zapewnimy jej świetną zabawę. To w końcu Nowy Jork. Można tu robić mnóstwo rzeczy, choćby iść na Times Square i obejrzeć opadanie kuli w kulminacyjnym momencie.

― Tęsknię za tobą. ― Cichy głos Alice przywraca mnie do rzeczywistości z niepewnego świata gdybania. Przymykam powieki i pocieram je palcami, wcześniej wycierając dłoń o serwetkę. Wyrywa mi się odrobinę zbyt głośne, zmęczone westchnienie. Nie wypominam jej, że się powtórzyła, bo wiem, że mówi to z serca. Mi też jej brakuje. ― Mama nie umie pleść takich warkoczyków, jak ty. Próbowałam się ich nauczyć, ale nie umiem sama sobie układać włosów. Ręce zaczynają mnie boleć w tempie ekspresowym i jedyne, na co mam wtedy siłę, to łzy.

Ta, znam ten ból.

Uśmiecham się smutno sama do siebie, skubiąc nerwowo tę serwetkę, której przed chwilą użyłam. Sprawdzam, co robi Lucyfer, i robi mi się trochę głupio. Przyszłam z nim na coś w rodzaju obiado-kolacji, a od jakichś trzydziestu minut go ignoruję.

...nie wygląda na złego. Patrzy na mnie z konsternacją w oczach i zmarszczonymi brwiami, jakby naprawdę martwił się moim stanem. Biorę głęboki wdech, uznając, że wypadałoby skończyć tę rozmowę z Alice, jakkolwiek przyjemna by nie była. Mogę do niej zadzwonić później.

― Przemyślę te święta, okej? ― rzucam wreszcie. To bezpieczne wyjście. Niczego nie obiecuję, ale też nie rzucam stanowczą odmową. Po drugiej stronie połączenia Alice piszczy, podekscytowana możliwościami. ― Powiedz mamie, żeby zadzwoniła po Święcie Dziękczynienia ― dodaję, odrobinę rozbawiona jej reakcją, bo przecież nie dałam jej żadnej konkretnej decyzji.

― Dobra, przekażę! ― cieszy się Alice. ― Muszę kończyć, tata mówił, że ma dla mnie bojowe zadanie.

Czyli pewnie lekko nie będzie. Znając Jeremy'ego, może chodzić o wszystko ― od wyładowania zmywarki po przekopanie całego ogrodu, albo malowanie altany impregnatem do drewna.

― Powodzenia, chochliku ty.

Alice krzyczy wesołe "kocham cię" na pożegnanie, więc odpowiadam jej z równym zaangażowaniem, zapewniając, że "ja ciebie bardziej". Odkładam telefon, ignorując wiadomości od Emery. Mam ochotę napisać jej, żeby skupiła się na pracy, a nie swataniu mnie z ostatnią osobą, z którą moja matka chciałaby mnie zobaczyć na ślubnym kobiercu, gdyby znała jego prawdziwą tożsamość i naturę.

Nie to, że do czegoś takiego kiedykolwiek mogłoby dojść. Nie umiem wyobrazić sobie samej w białej sukni. Sama myśl o tym mnie stresuje. Prędzej sama wyląduję w trumnie, niż ojciec odprowadzi mnie do przyszłej osoby partnerskiej.

― Brzmi uroczo ― stwierdza Lucyfer, i chwilę mi zajmuje, zanim pojmuję, że ma na myśli Alice, a nie dręczącą mnie Emery, o której teraz myślę.

Uśmiecham się szczerze i ciepło.

― Jest urocza ― potwierdzam szybko. ― Matka zawsze się śmiała, że tak bardzo się kochamy, bo nie łączą nas więzy krwi, ale ja wierzę, że to kwestia wieku. Dzieli nas trochę lat. Mniejsza o to, przepraszam, głupio było mi ją zignorować, bo i tak rzadko gadamy...

Lucyfer pstryka palcami. Milknę jak na zawołanie, rzucając mu pytające, zdezorientowane spojrzenie.

― Nie przepraszaj. Ile razy jeszcze będę musiał ci przypominać, że nie musisz tego robić?

― Wychowywała mnie kobieta, która często kazała przepraszać nawet za zły ton głosu ― tłumaczę, mimowolnie wywracając oczami na samo wspomnienie o tym. Kocham mamę, ale prawda jest taka, że przez jej sposoby wychowawcze miałam sporo problemów w życiu. I nigdy nie przyznała, że mogła zrobić coś źle. Była święta. Jej zdaniem odegrała rolę rodzica idealnego. ― Ciężko będzie mi się pozbyć tego przyzwyczajenia, wiesz? ― dodaję, tym razem już o wiele ciszej.

I z dziwną skruchą.

...był samotny, smutny i popełniał błędy. Może jednak mam coś z Van Gogha. Jestem tylko człowiekiem. I on też był tylko człowiekiem. Moja matka to też tylko człowiek. Różnica między mną a nią polega na tym, że pracuję nad swoim przyznawaniem się do własnych potknięć. Ona nigdy nie włożyła w coś takiego wysiłku, bo najzwyczajniej w świecie nie dostrzega swoich wad.

Nie chcę stać się moją matką. To jest mój największy koszmar.

― Chętnie podejmę się tego wyzwania ― oferuje z tajemniczym uśmiechem Lucyfer. Podnoszę na niego pełen nadziei wzrok. I nawet nie wiem, na co liczę, bo on i tak robi już tak wiele. ― Zaczniemy od prostego zapewnienia: nie musisz mnie przepraszać za istnienie. Głównie dlatego, że bardzo mnie cieszy twoja obecność.

Serce omija mi kilka uderzeń.

Powiedział mi, że mu na mnie zależy ― nie uwierzyłam. Ale teraz, kiedy stykamy się brzegami szklanek z lemoniadą, jakbyśmy pili jakiś dobry alkohol zamiast niej i wznosili toast, pozwalam sobie na kilka sekund zawahania.

...co, jeżeli to nie są puste słowa?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top