06━━JUST GETTING SAD OVER THE DEVIL, DON'T MIND ME.

Przez większość czasu po prostu zwiedzamy. Czuję się tak, jakbym cofnęła się o kilka lat i pojechała na tę jedną wycieczkę w liceum; tę, na którą nie było mnie stać. Czy tak się bawili moi rówieśnicy? Wątpię. Oni nie mieli tak dobrego przewodnika i tak rozrywkowego towarzystwa.

Opowieści trójki moich znajomych są ciekawsze, niż wszelkie miejsca, do których mnie zabierają. Wspominają własne przygody, a trochę się ich nazbierało przez tak długi czas ich istnienia. Taki Luwr, dajmy na to. Lucyfer uznaje, że "być w Paryżu i nie pójść do Luwru to jak kupić samochód za kilka milionów i trzymać go w garażu". To okazuje się być jedną z najcudowniejszych atrakcji ― głównie dlatego, że kocham muzea wszelkiego rodzaju.

Przy okazji dowiaduję się, że Mona Lisa była koleżanką Gabi, z którą dzieliły się często dość... nieprzyzwoitymi plotkami. Jedna z tych wspomnianych plotek była głównym powodem tajemniczego uśmiechu. Desmond za to uznaje, że Ludwik XVI kłócił się z nim, kiedy przyszła pora na jego podróż w zaświaty ― raczy nas też swoimi rozmowami z Marią Antoniną podczas zwiedzania Wersalu i jego ogrodów. W pewnym sensie ta dwójka po prostu prowadzi jakiś mały, osobisty konkurs.

I jedno, i drugie chce wygrać główną konkurencję, i zamierza to zrobić opowiadając najlepszą historyczną przygodę. Jakby chcieli pokazać, kto jest fajniejszy, zabawniejszy i ciekawszy.

Lucyfer się w to nie bawi. Obserwuje z boku, raz po raz rzucając jedynie jakimś detalem, o którym zapomniała jego siostra czy przyjaciel. Miło się tego wszystkiego słucha, i naprawdę dobrze mi w tym rozrywkowym towarzystwie, ale... w dzień wypadu do opery na chwilę zostajemy z Lucyferem sami. I bardzo mnie ten fakt cieszy.

― Chcesz ciekawostkę? ― pyta Lucyfer.

Leży na łóżku w moim pokoju, z dłońmi splecionymi na brzuchu, i wpatruje się w sufit bez większego celu. Widzę go w odbiciu, bo stoję przed lustrem w łazience, przy otwartych drzwiach, i kończę makijaż. Nie jestem najlepsza w te klocki, ale uznałam, że wypadałoby zrobić cokolwiek.

― Dawaj ― odpowiadam, zbyt skupiona na poprawianiu maskary na rzęsach prawego oka, żeby się nad tym zastanowić.

― Ile razy słowo "Lucyfer" pojawia się w Biblii? Wiesz?

Zastygam na moment, bo nie do końca tego się spodziewałam. Te ostatnie dni były pełne żartów i zabawy. Nie schodziliśmy na tego typu tematy, i teraz zaczynam podejrzewać, że obecność Desmonda i Gabrielli miała na to spory wpływ.

Marszczę czoło w skupieniu, próbując sobie przypomnieć coś o tej wspomnianej kwestii. Wydaje mi się, że przeczytałam coś o tym kiedyś w necie, ale nie mam pewności. Ani co do źródła, ani co do trafności faktów.

― Nie jestem pewna, ale... raz? ― dukam. Pakuję wszystkie rzeczy na szybko do kosmetyczki, jeszcze raz oglądając się w lustrze. Lepiej nie będzie.

― Raz ― przyznaje Lucyfer. Wyrywa mu się smutny, krótki śmiech. ― Przylgnęło do mnie i od wieków się go trzymam.

― Sentyment?

― Nie. Znaczenie. Podoba mi się ono. Kontrastuje z tym, w czym utknąłem. Widzisz, "lucem" to łaciński biernik od "lux", które oznacza "światło". Dodajemy do tego "ferre" tłumaczone na "nieść" i wychodzi...

― ...niosący światło ― kończę za niego, zatrzymując się na moment w progu między łazienką a sypialnią.

Lucyfer podnosi się na łokciach, z tym swoim bezczelnym, zadowolonym uśmiechem na ustach. Tym, co zwala mnie z nóg. Staram się nie dać tego po sobie poznać; wciskam stopy w eleganckie, czarne czółenka na średnich, grubszych obcasach, ale... ciężko jest udawać, że mnie to nie rusza, kiedy bez przerwy czuję na sobie jego wzrok.

I nie mam odwagi stawić temu czoła, więc poprawiam sukienkę i pakuję najważniejsze rzeczy do małej torebki.

― Bingo ― kontynuuje w tym czasie Diabeł. Może tak nie wyglądam, ale słucham go bardzo uważnie. Nawet, jeżeli jakiś detale mi uciekną, zawsze mogę poprosić go potem, żeby mi coś przypomniał. ― I jeszcze hebrajski, tak. W hebrajskim, w wolnym tłumaczeniu, to oznacza Gwiazdę Poranną. Rozumiesz chyba, dlaczego się tego trzymam. Ale powinnaś o tym wszystkim wiedzieć. Na drugie masz Lucille.

Zamykam torebkę. I wreszcie na niego zerkam, przyłapując go przy okazji na... gapieniu się na moje nogi. Robi mi się nieludzko gorąco. A gdy tylko nasze spojrzenia się spotykają, staram się udawać, że nic nie zaszło. Nic nie widziałam.

Równie dobrze mogłam to sobie wymyślić. Głodnemu chleb na myśli, tak? No, właśnie. A moja wyobraźnia zawsze była dość... bujna.

― To był pomysł babci ― odpowiadam, wzruszając przy tym lekko ramionami, żeby wyglądać nonszalancko. Lucyfer przechyla pytająco głowę. ― Urodziłam się w najkrótszą noc w roku. Wiedziałam, że to coś ze światłem, ale jakoś... nie skojarzyłam. ― Ta ostatnia przyjemna sytuacja idzie w zapomnienie. Boże, no tak. Przecież to było oczywiste. Dlaczego wcześniej na to nie wpadłam? Dlaczego tego nie skomentowałam i nie zapisałam gdzieś w notatkach?

Wbrew samej sobie wydaję z siebie żałosny, nerwowy chichot. Macham ręką wymijająco, parskając przy tym z politowaniem dla samej siebie:

― Jestem idiotką, przepraszam.

― Nie jesteś idiotką. ― Stanowcze zaprzeczenie Lucyfera sprawia, że prawie sama zaczynam wierzyć w jego słowa, a ciężko jest zmienić sposób myślenia o sobie samym, kiedy przez wiele lat tkwiło się w kanionie nienawiści do własnego istnienia.

Przysiadam na krawędzi łóżka. Z wielkim zaangażowaniem zaczynam bawić się cienkim ramiączkiem czarnej torebki; obok mnie materac ugina się pod ciężarem ciała Lucyfera, gdy ten przyjmuje podobną pozycję, co ja.

― I nie rozumiem, za co mnie przepraszasz ― odzywa się po raz kolejny Diabeł, ale tym razem robi to o wiele łagodniej. ― Ciągle przepraszasz. Nie musisz tego robić.

Beznadziejne "przepraszam" znowu ciśnie mi się na usta, ale w porę gryzę się w język, rozbawiona odrobinę własną głupotą i przyzwyczajeniami.

Nasze ramiona się stykają. Niby nic wielkiego, ale męczy mnie dziwne przeczucie, że Lucyfer inicjuje każdy kontakt fizyczny w jakimś konkretnym celu. Co nie zmienia faktu, że... za każdym razem mnie to onieśmiela.

― Szkoda, że twoje imię pojawiło się w Biblii tylko raz, skoro jest takie... wymowne. ― Powrót do tematu wydaje mi się najbezpieczniejszą i najbardziej sensowną opcją w tym momencie. Lucyfer zgadza się ze mną cichym mruknięciem. ― Ma piękne znaczenie.

― Nie ja to pisałem. Nikt nigdy nie interesował się moją wersją historii. Należała do Ojca. Nie do mnie.

Jest w tych stwierdzeniach prosty, gorzki żal, ale także tona bezsilności. Co ma sens. On nie miał na to wpływu, jak zgaduję; a już na pewno nie miał go w taki sposób, jaki chciał. Zgarbił się nieco, a teraz kątem oka patrzę, jak splata ręce przed sobą, opierając łokcie o kolana.

― Dlaczego sam nie spiszesz tego wszystkiego? ― pytam cicho i nieśmiało.

Lucyfer odchrząkuje, zagłuszając moje ostatnie słowa. Ewidentnie nie chce o tym rozmawiać, i robi mi się głupio, że w ogóle się odezwałam. Już mam znowu przepraszać, ale zanim coś z siebie wyduszam, mężczyzna uśmiecha się smutno.

― Bo i tak nikt nie uwierzy ― szepcze na wydechu. Zaciskam usta w cienką linię. ― Poza tym, byłbym mało obiektywnym narratorem, nie sądzisz? Ale ty? Ktoś obcy? To zupełnie co innego. Prawda jest taka, że nie zmienię przeszłości, Joy. Nikt nie ma takiej mocy. Nie w obecnych czasach. Mogę tylko... wpłynąć na rzeczywistość. Sprawić, że przyszłość potraktuje mnie nieco łagodniej. Nawet nie lepiej: po prostu łagodniej. Nie uważasz, że zasługuję chociażby na wysłuchanie? Na odrobinę zrozumienia? Sekundę zawahania...?

Intensywny, błękitny odcień jego tęczówek nagle wydaje mi się dziwnie przygaszony. Może dlatego, że patrzę mu w oczy z bliska, a może dlatego, że trafiliśmy tą rozmową w czuły punkt.

Jego imię nabiera jeszcze więcej sensu, swoją drogą. Bo ten błękit nijak nie kojarzy się z czymś złym ― przywodzi mi na myśl czyste, letnie niebo, nawet teraz, kiedy intensywny kolor zostaje odrobinę przyćmiony przez smutną szarość. Niosący światło, tak? No, to brzmi bardzo trafnie.

Boże, co ja robię.

Wszystko wydaje mi się takie... pogmatwane. Lucyfer pojawił się w moim życiu i nagle przechodzę jakiś kryzys wiary, który powinnam chyba była przerobić pod koniec liceum. Przed laty nie wydawało mi się to istotne, ale patrzę na Diabła. Siedzi obok mnie. I okazuje się, że nie jest potworem.

Jak poradzić sobie z takimi odkryciami, jeżeli nie rozpisując je w książce o nim samym...?

Ode mnie dostał już sekundę zawahania. Bez problemu do niej doprowadził. Jeżeli uda mi się znaleźć odpowiednie słowa, żeby opisać wszystko to, co się dzieje w mojej głowie ilekroć z nim rozmawiam, może jest szansa, że ktoś spojrzy na niego w ten sam sposób.

Telefon Lucyfera niszczy atmosferę. Szczerze? Zapomniałam, po co w ogóle się szykowałam. Przypominam sobie dopiero teraz, kiedy imię Gabi rozbłyskuje na ekranie. I muszę przyznać, że uderza we mnie odrobina rozczarowania, bo spędzenie tego wieczoru tylko z Lucyferem byłoby równie ciekawe.

Mężczyzna odbiera połączenie i zapewnia siostrę, że już schodzimy na dół. Wzdycham sobie cicho, po części zawiedziona. Mimo to podnoszę się z miejsca, łapiąc za torebkę. Uśmiecham się słabo do Lucyfera, który robi to samo w tej samej chwili. Wyrywa mu się krótki śmiech.

― Wrócimy do tej rozmowy, jak będziesz chciała ― zapewnia mnie Diabeł. Spodziewałam się, że zaoferuje mi ramię, jak na gentlemana przystało, ale... porządnie mnie zaskakuje, gdy wyciąga dłoń w moją stronę. Kącik jego ust unosi się odrobinę wyżej, gdy zauważa szok na mojej twarzy. ― Idziemy?

Bicie serca czuję aż w gardle; w uszach mi szumi, kiedy zaciskam palce na jego dłoni. Ręka mi drży, ale Lucyferowi ani trochę to nie przeszkadza. Nie śmieje się. Nie robi z tego złośliwej pokazówki ― zamiast tego wpatruje się we mnie ze zrozumieniem i sympatycznym uśmiechem na ustach.

Wcześniej ani razu nie trzymaliśmy się za ręce tak długo. Najpewniej dopisuję sobie jakieś drugie dno do całej tej sytuacji, ale tym razem to się wydaje bardzo istotne.

Szczególnie, że przychodzi nam to tak naturalnie.

Czarna, sięgająca do kolan sukienka z długimi bufiastymi rękawami i dekoltem kopertowym była strzałem w dziesiątkę. Cekiny na aksamitnym materiale błyszczą w półmroku głównej sali Palais Garnier, ale nie są zbyt wymyślne i szałowe. Czuję się... aż za dobrze z samą sobą. To jest aż nienormalne.

Zasiadamy na balkonie, po prawej stronie orkiestry, i Gabi narzeka, że wolałaby miejsca przed muzykantami. Ja nie zamierzam wybrzydzać. Fakt, widok pewnie mógłby być lepszy ― nie znam się. Dla mnie jest okej. Tym bardziej, że w tej małej loży jest siedem miejsc; Lucyfer wykupił całość. Jedyne, czym musimy się przejmować, to my sami.

Tu nawet fotele są wyjątkowe. Wykonane z barwionego na czarno drewna i czerwonego aksamitu. Człowiek ma wrażenie, że się w nich zapada. Osobiście czuję się też tak, jakbym nie zasługiwała na to, żeby zajmować jeden z nich, ale siedzę w samym rogu balkonu, najbliżej sceny. I nie potrafię oderwać od niej wzroku.

Niby kojarzę historię, ale doceniam wtrącenia Lucyfera. Co jakiś czas szepcze mi na ucho, rzucając wyjaśnieniami albo tłumaczeniem tekstu. Podoba mi się taki system, więc ilekroć to robi, dziękuję mu uśmiechem. Nie powiem mu przecież, że bardzo chętnie słuchałabym tylko jego. A jest w jego głosie coś cholernie uwodzącego.

― "Taki jest koniec czyniącego zło" ― tłumaczy jeden z ostatnich fragmentów Lucyfer. Jego wypowiedź prawie idealnie wpasowuje się w muzykę opery. ― "Śmierć łotrów zawsze odzwierciedla ich życie".

Myślę o tym, co powiedział mi, zanim tu przyszliśmy, kiedy sala pogrąża się w mroku, w przedstawienie dobiega końca. Niby dołączam do wielkiego aplauzu, ale wyobraźnia niesie mnie daleko stąd.

Każdy chce zostać zapamiętany. Ludzie tak mają, że lubią coś po sobie zostawiać. Mamy na tym świecie niewiele czasu ― niektórzy więcej, niektórzy mniej ― ale większość pragnie zapisać się choćby w czyichś wspomnieniach. Może wierzymy, że dzięki temu będziemy istnieć dłużej. Naiwne.

Spoglądam na mężczyznę obok mnie. Zanim światła się zapalają, słabo widzę go w tej ciemności, ale mam wrażenie, że przyglądał mi się już od dłuższej chwili. Może zauważył, że odpłynęłam; to nie jest istotne. Nikt nigdy nie interesował się moją wersją historii, powiedział. Należała do Ojca. Z dnia na dzień naprawdę przestaję się w ogóle dziwić, że tak mu zależy na tej książce.

Próbował już tak wiele razy. A ludzie i tak kojarzą go tylko z jednym: złem wcielonym. Bo po co wdawać się w szczegóły, jeżeli mogą okazać się niewygodne...?

― Jak ci się podobało? ― pyta Gabi, biorąc mnie pod ramię, gdy ruszamy w stronę wyjścia z opery. Staram się skupić na rzeczywistości; podziwianiu korytarzy, które widziałam w scenach słynnego "Upiora w operze".

― Mój prywatny komentator i tłumacz był lepszy, niż całe przedstawienie ― uznaję z rozmarzonym uśmiechem, a Gabriella śmieje się z politowaniem. Nie wiem, dlaczego jej o tym powiedziałam. Tym bardziej zaczynam wątpić we własną logikę, gdy Lucyfer zerka na mnie przez ramię z dziwnie zaskoczoną miną. Zawstydza mnie to. Nie powinnam była z wyskakiwać z takim tekstem.

― To było sarkastycznie, czy serio? ― interesuje się Desmond. Wychodzimy na zewnątrz; jest chłodno, ale w ten przyjemny, orzeźwiający sposób. ― Bo ja osobiście nienawidzę, jak się kretyn odzywa.

― Też cię uwielbiam ― dorzuca złośliwie Lucyfer. Wciska dłonie w kieszenie spodni, zrównując się krokiem ze mną i Gabriellą, podczas gdy Desmond idzie przodem. Nie ogląda się za siebie. A do mnie powoli dociera, jak bardzo jestem zmęczona, gdy zauważam, że zmierza w stronę Celestiala. Łóżko mnie woła.

― Poważnie ― ciągnie dalej Mondy. Ma taki skoczny krok, który nijak nie pasuje do Mrocznego Kosiarza. Komiczne. Ale też bezcenne. Gabi wywraca oczami, chyba zirytowana tym, że jej facet dalej się produkuje. ― Wkurwia mnie niemiłosiernie, jak oglądam jakiś film, czy coś, a ten otwiera mordę i kłapie tym dziobem. Zero przyjemności.

― Mi się podobało ― odpieram, starając się brzmieć nonszalancko, ale niezbyt mi wychodzi, bo... stresuje mnie ta moja nowa, minimalna odwaga. Nie chcę wyjść na desperatkę. Nie chcę potwierdzać wszelkich podejrzeń Gabi co do tego, że jej brat jest moją główną myślą od rana do wieczora, a czasami także i podczas snu. ― Sama potrafię się czasami za bardzo czymś ekscytować i gadam wtedy jak nienormalna.

― Ale żeście się dobrali, niech mnie jebnie...

― Ja cię jebnę! ― oferuje ochoczo Gabriella; przywala swojemu lubemu torebką w ramię. Desmond mamrocze niewyraźne "za co, kobieto?", a odpowiedź przychodzi do niego w postaci eleganckiego kazania. Ledwo zduszam w sobie śmiech.

I przestaję chichotać, bo Lucyfer trąca mnie łokciem w rękę. Niby przypadkiem, niby niechcący, ale zerkam na niego i odkrywam, że uśmiecha się do mnie zawadiacko.

― Lepszy, niż całe przedstawienie, co? ― wzdycha ostentacyjnie. Wywracam oczami, w pierwszej chwili myśląc o wycofaniu się z pola walki, ale... potem nagle znowu uderza we mnie dziwna fala odwagi.

Nie wiem, może po prostu jestem tak cholernie szczęśliwa, że mój organizm nie uznaje tego za potknięcie albo błąd.

― Nie będę ci kłamać ― śmieję się. Mam nadzieję, że takie... obojętne podejście do sprawy zrobi z tego wyznania coś niezbyt istotnego. Ot, po prostu stwierdzam fakt. ― Masz cholernie przyjemny dla ucha głos.

Lucyfer unosi brwi. Przez kilka kolejnych kroków obydwoje milczymy. Miasto Świateł cieszy się teraz radosnym, pogodnym wieczorem ― gdzieś w tle da się usłyszeć muzykę, najpewniej płynącą z jednej z restauracji czynnych do późna. Nawet zgiełk aut i ludzi ma tu swój urok.

― Takiego komplementu jeszcze nie słyszałem, a trochę już chodzę po tym padole łez, więc... dziękuję ― odzywa się wreszcie Lucyfer. Mówi to lekko, ale wydaje mi się, że nagle jest o wiele bardziej... pogodny. ― I cieszę się, że cię nie irytowałem. Chociaż tak czułem, że powiedziałabyś mi, gdyby tak było.

I tak bym mu wybaczyła. Nadal nie wiem o nim tyle, ile bym chciała, ale przez ten tydzień zaobserwowałam trochę rzeczy. Z pozoru nieistotne szczegóły, ale to właśnie te najmniejsze detale tworzą człowieka. Na przykład to, jak traktuje innych ― w szczególności Gabi i Desmonda.

― Dobra, moi mili, tu się rozstajemy ― oświadcza smutno Gabi. Nawet nie zauważyłam, kiedy dotarliśmy pod Celestial, ale teraz robi mi się przykro, bo dociera do mnie, że to była ostatnia przygoda tutaj. Niezaprzeczalnie cudowna i niezapomniana, ale jednak ostatnia. Kulę się trochę w miejscu, wbijając spojrzenie w logo hotelu. ― O której macie lot?

― Dziesiąta ― odpowiada Lucyfer. ― Niestety.

Gabrielli wyrywa się szczerze rozżalone "ojej". Zaraz potem potrząsa lekko głową i rozkłada ręce, uśmiechając się do mnie promiennie. Chociaż humor trochę mi się popsuł, to jednak nie wyobrażam sobie nie odpowiedzieć jej w ten sam sposób.

― No to do zobaczenia, Joyce ― szepcze mi na ucho, gdy już się przytulamy. Kilka razy przesuwa dłońmi po moich plecach, jakby chciała w ten sposób upewnić się, że będę spokojna. ― Zgadamy się jeszcze, jak tylko zlecę na Nowy Jork, przysięgam. I nie przejmuj się, obiecuję, że zajmę się twoją przyjaciółką.

― I Peggy ― przypomina od niechcenia Lucyfer. Znaczy, stara się brzmieć tak, jakby to go mało interesowało, ale subtelny, zadziorny grymas na jego ustach go zdradza.

― I Peggy ― potwierdza Gabi. Odsuwa się ode mnie, ale jeszcze przez chwilę trzyma mnie za dłoń. Macha naszymi złączonymi rękami to w przód, to w tył, jakbyśmy były przedszkolnymi koleżankami na wycieczce szkolnej. Ujmuje mnie to. ― Uwielbiam Peggy. Kto nie lubi Peggy?

― Ja. ― Desmond opiera się plecami o ścianę hotelu. Minę ma taką, jakby ktoś dosłownie przywalił mu w brzuch z pięści. Zaciskam mocno usta, żeby się nie roześmiać. ― Ona za mną nie przepada.

Gabriella wywraca oczami po raz kolejny tego wieczoru.

― Bo ją wkurzasz bez przerwy. Ja się lasce nie dziwię.

Może i tak, ale lubię tego gościa. Bywa zgryźliwy, ale zgaduję, że tak, jak raz uznała Gabriella, "seniorzy mają tendencję do takich zachowań". Desmond nie odzywał się do niej przez godzinę po tym stwierdzeniu. Dłużej nie wytrzymał.

― Moim zdaniem jest zabawny ― uznaję, wzruszając przy tym lekko ramieniem. Desmond gwałtownie odpycha się nogą od ściany, klaszcząc w dłonie i wskazując na mnie nimi ostentacyjnie zaraz potem, gdy woła:

― Dziękuję, Joyce! Widzisz, właśnie dlatego...

― Tak, tak, tak, ty ją będziesz widział często, sklej usteczka. ― Gabriella znowu przerywa swojemu facetowi, i chociaż ten zgrywa urażonego, to jednak uśmiecha się czule, kiedy tylko Gabi przestaje na niego patrzeć.

Dziwna jest ta ich relacja, ale nikt nie mógłby zaprzeczyć, że kiedy nie skaczą sobie do gardeł, to ten związek ma aż za dużo sensu.

― Lucy, ty też daj przytulasa! ― Gabriella przyciąga do siebie mężczyznę, zanim ten ma szansę zacząć się z nią kłócić. A sam Lucyfer nie wygląda tak, jakby bliskość siostry jakoś specjalnie mu przeszkadzała. Uśmiecham się sama do siebie, bo... tęsknię za Alice. W takich momentach życie perfidnie mi przypomina, że zbyt rzadko się z nią widuję. ― Dzięki za wizytę. Wspaniale się bawiłam przez te wszystkie dni.

Lucyfer bierze głęboki wdech. Unosi wyczekująco brwi, zerkając na mnie wymownie, kiedy już Gabi wypuszcza go z objęć. W pierwszej chwili nie rozumiem, o co dokładnie mu chodzi; dopiero kiedy przechyla pytająco głowę, coś zaskakuje mi w umyśle.

― Joyce? ― pyta.

― Ja też. Znaczy, świetnie się bawiłam ― potwierdzam krótko.

Lucyfer szczerzy się jak głupi do sera, znowu zwracając się do swojej siostry:

― W takim razie, ja też.

Odwracam wzrok, speszona, bo aż ciężko mi uwierzyć, że to zrobił. Niby nic wielkiego; niby wiem, że to kolejna pokazówka, ale przez kilka sekund pozwalam sobie uwierzyć, że mu zależy. To miła myśl. Odrobinę za miła, bo doskonale zdaję sobie sprawę z tego, o kim mowa.

I dostrzegam, jak Gabriella zerka na mnie przelotnie. Uśmiecha się, ale ten grymas nie sięga jej oczu. I wiem, że w głowie ma to samo, co ja ― naszą rozmowę z pierwszego dnia w Paryżu. W pewnym sensie powiedziała mi to samo, co Michael. Po prostu zrobiła to delikatniej.

― Wiesz... ― zaczyna ostrożnie Gabi. Wacha się jeszcze przez moment, skacząc wzrokiem po mnie i Lucyferze; przygryza w niepewności dolną wargę, aż wreszcie splata ręce na piersi kończy wypowiedź. ― Może to tylko moje wrażenie, ale wydaje mi się, że potrzebowałeś tej wycieczki bardziej, niż ona. Co nie zmienia faktu, że miło było poznać ją bliżej. ― Posyła mi jeszcze jeden promienny uśmiech. Tym razem czuję się zobowiązana odpowiedzieć jej w ten sam sposób, bo wydaje mi się wyjątkowo szczera w swoich intencjach.

Lucyfer przestępuje nerwowo z nogi na nogę, podczas gdy ja zapewniam, że dla mnie to też była przyjemność. Mężczyzna obok mnie znowu schował dłonie do kieszeni spodni, i nawet nie podnosi głowy, żeby jeszcze raz spojrzeć na siostrę. Gabriella macha do nas na pożegnanie, krzycząc urocze "pa, Joyce!", na co odpowiadam jej szybkim "do zobaczenia!".

A potem prawie podskakuję w miejscu, wołając:

― Pa, Desmond!

Mroczny Kosiarz wydaje się być cholernie zadowolony z tego, że ktoś o nim pamiętał. Odwraca się na moment w moją stronę, susząc zęby; kiedy idzie tyłem, żeby się ze mną energicznie pożegnać, Gabi niemal odruchowo łapie go za kurtkę i ciągnie za sobą.

― Widzimy się w Nowym Jorku! ― odpowiada mi Desmond.

Dłoń Lucyfera z jakiegoś powodu znowu ląduje na moich plecach i wbrew samej sobie wstrzymuję na chwilę oddech. To niby nic w porównaniu z tym, jak długo trzymał mnie wcześniej za rękę, ale... tego typu ruchy z jego strony, z pozoru nieprzemyślane i przypadkowe, zdają mi się być o wiele bardziej istotne, niż coś, co zaplanował.

― Zmęczona? ― pyta, kiedy już trafiamy pod mój pokój. Parskam nerwowym śmiechem.

― Padnięta ― odpowiadam, opierając się plecami o ścianę, żeby dalej patrzeć na Lucyfera. Tak, nogi bolą mnie niemiłosiernie i cholernie chce mi się spać, ale wiem, że jeżeli teraz się pożegnamy, obudzę się do ostatnich chwil w Paryżu. Niezbyt mi się to uśmiecha. ― Ten wyjazd mnie wykończył. Ale w takim pozytywnym sensie, wiesz?

― To dobrze, tak? ― zastanawia się na głos Lucyfer.

― Tak. ― Moje zapewnienie przychodzi może o sekundę za szybko, bo mężczyzna uśmiecha się z rozbawieniem i podejrzaną czułością zarazem. Zastanawiam się nad czymś przez chwilę, bawiąc się rękawem sukienki. Nie mam odwagi, żeby spojrzeć mu w oczy, kiedy zadaję to dręczące mnie pytanie:

― Czy Gabi miała rację? W twojej kwestii?

Może nie powinnam drążyć, ale jego zachowanie dało mi do myślenia, i... pewnie jestem naiwną idiotką, ale przejęłam się tym.

― ...chyba tak ― przyznaje wreszcie. Podnoszę na niego wzrok. I kolana się pode mną uginają. Oczy mu błyszczą; jest zmęczony, ale wyraźnie zadowolony. Nonszalancko oparł się jedną ręką o ścianę obok drzwi, pochylając się nieco w moją stronę. Nadal trzyma bezpieczną odległość, ale... sama ta pozycja sprawia, że robi mi się słabo. ― Trochę. Nie zdawałem sobie chyba sprawy z tego, jak bardzo było mi to potrzebne.

― Szkoda, że musimy wracać już jutro ― szepczę, bo zakłopotanie ściska mi gardło. Lucyfer mruży na moment powieki, chyba się nad czymś zastanawiając.

― Nie musimy ― odpowiada. Wyrywa mi się cichy, pełen niezrozumienia chichot. Mamroczę przy tym niewyraźne "jak to?", więc Lucyfer spieszy z wyjaśnieniami. ― Możemy to trochę przeciągnąć. Mamy dziewięćdziesiąt dni na pobyt turystyczny, i...

― Muszę pisać.

Głupio mi mu przerywać. Tym bardziej, że maluje śliczny obrazek. To przyjemna wizja, ale chcę się wywiązać ze swoich obowiązków, a tutaj ni cholery nie będę potrafiła się na tym skupić. Podejrzewam, że w domu też może być ciężko, jeżeli ten facet dalej będzie się pojawiał w moim mieszkaniu.

Lucyfer rozchyla usta, marszcząc przy tym zabawnie czoło, aż wreszcie krzywi się niemiłosiernie, przyznając mi rację skinieniem głowy. Aż mi źle z tym, że sama doprowadziłam do takiego rozczarowania, ale... mówiąc szczerze... nie spodziewałam się, że tak zareaguje.

To nie jest prawdziwe, odzywa się cichy głosik w mojej głowie. Całe przedstawienie wygląda realnie, ale jakie są szanse na to, że ktoś taki... to jest tylko sprawa cyrografu. Emery już zdążyła mnie przed tym ostrzec, ale potem usłyszałam podobne rzeczy od cholernych archaniołów. Ciężko jest wyrzucić z głowy przekonanie o tym, że Diabeł się nie zakochuje.

W szczególności w kimś, kto jest tylko człowiekiem.

Unoszę pytająco brwi.

― ...zapomniałeś o tym?

― Na sekundę ― potwierdza szybko. ― Nie oceniaj mnie. Bawiłem się za dobrze, żeby myśleć o jakiejkolwiek pracy.

Nie umiem oderwać wzroku od jego oczu. I to mnie zabije, jak zgaduję, bo serce wali mi jak oszalałe, a i tak co chwilę omija kilka uderzeń. Mimo, że Lucyfer nie przekracza takiej umownej granicy bliskości, to jednak sama jego obecność wystarcza, żeby mnie wykończyć.

Nie wiem, jakim cudem nadal stoję. Kolana mam jak z waty. Moim ratunkiem są drzwi.

― Cieszę się ― mamroczę. Jak w ogóle cokolwiek z siebie wyduszam? Nie mam pojęcia. ― Znaczy, że dobrze się bawiłeś. To był jeden z najlepszych tygodni mojego życia.

― Oby tylko jeden z pierwszych.

― Nie kuś.

Ten jego niepokojący, niemal złowieszczy uśmiech nie powinien mnie tak kręcić. Pojmuję swój błąd. Ciągle zapominam, czym on się tak naprawdę zajmuje ― przynajmniej zdaniem wszystkich tych, którzy znają go tylko z opowieści.

Szepcze moje imię zaczepnym, odrobinę rozbawionym tonem. Kręcę głową, też nie kryjąc dobrego nastroju. Staram się nie myśleć o tym, że zdecydowanie się teraz rumienię. Zapadnę się zaraz pod ziemię, jak tak dalej pójdzie.

I on o tym wie. Doskonale się bawi torturując mnie, ale kiedy się śmieje, robimy to razem. Jest w tej krótkiej chwili coś tak... normalnego i przyjemnie ludzkiego, że aż robi mi się ciepło na sercu pomimo poczucia zakłopotania.

― Właśnie ― zaczyna Lucyfer. ― Nie powiedziałem ci tego wcześniej, ale fantastycznie wyglądasz. Idealnie. I nie wiem, czy zdawałaś sobie z tego sprawę, ale ten twój uśmiech przyciągnął tyle samo spojrzeń, co ogólny wygląd.

― Nie zwróciłam uwagi, byłam za bardzo zaaferowana wszystkim innym.

― Zrozumiałe.

― I towarzystwem ― dodaję prędko, zanim mam szansę ugryźć się w język.

Udaje, że wcale go to nie zaskoczyło; zgrywa tego pewnego siebie faceta, którego widziałam w nim z samego początku. Zdradza go jedynie to, że jego lewa brew drga nieznacznie, nim ma szansę zapanować nad odruchem.

Szczerze? Ja sama jestem w szoku, że walnęłam takim tekstem.

Lucyfer prostuje się dumnie, przez kilka sekund bawiąc się spinkami przy mankietach. Po jego ustach błądzi grymas zadowolenia, kiedy szepcze:

― ...doprawdy?

― Lubię spędzać z tobą czas ― potwierdzam ochoczo. ― I wiem, że... znamy się krótko, ale zgaduję, że ta znajomość jeszcze trochę potrwa, zanim skończę książkę. Mam nadzieję, że między nami cały czas tak będzie. No, wiesz... dobrze.

― Nie widzę powodu, dla którego to miałoby się zmienić, mistrzyni.

Albo mi się wydaje, albo atmosfera naprawdę gęstnieje i nie wiem, co z tym zrobić. Dlatego trzęsącymi się dłońmi wyciągam z torebki kartę do pokoju i otwieram drzwi. Zostawiam je uchylone, żeby odwrócić się jeszcze raz w stronę Lucyfera.

― No, to... dobranoc ― mamroczę.

― ...tak. Dobranoc.

Żadne z nas się nie rusza. Serce mi przyspiesza, kiedy nasze spojrzenia się spotykają. Lucyfer się uśmiecha, ale... po raz pierwszy nie wyczuwam w tym żadnego drugiego dna. Wydaje mi się tak cholernie zrelaksowany, że i mi się to udziela.

I zanim mam szansę się nad tym zastanowić ― rozłożyć to na czynniki pierwsze, pomyśleć o konsekwencjach i o tym, czy taki gest z mojej strony jest w ogóle chciany ― stawiam krok w kierunku mężczyzny. Opieram się dłonią o jego ramię, stając przy tym na palcach, i cmokam Lucyfera w policzek.

Potem uciekam. Zwiewam jak ostatni tchórz, którym zdecydowanie jestem. Boję się sprawdzić, jak on zareagował na tę absolutną głupotę z mojej strony.

Jutro go przeproszę. Rano z nim porozmawiam i wyjaśnię, że nie mam pojęcia, co uderzyło mi do głowy. Po części nawet nie skłamię. To nic nie znaczyło. To tylko głupi całus.

Zamykam za sobą drzwi, rzucając na odchodnym durnym "słodkich snów", jakby mało mi było upokorzenia. Ja jestem jakaś nienormalna. Zamieniam się w posąg. Sterczę tak, oparta plecami o drzwi. Ciężko mi się oddycha.

...ja naprawdę to zrobiłam? Boże.

Mija kilka minut, zanim mój organizm wraca do normalnego rytmu, a serce przestaje obijać się o żebra. Pakuję się szybko, żeby rano jakoś wielce się nad tym nie zastanawiać. Odbębniam wieczorną toaletę. A potem łapię za notatnik. Spisuję wszystko, co wydaje mi się zdatne do wykorzystania w książce.

Trochę się tego nazbierało przez cały ten wyjazd.

Zerkam na poprzednie strony. Pełno tu biletów i przypadkowych słów ― pewnie myślałam, że będę pamiętać, o co mi chodziło, ale teraz na nie patrzę i nie ze wszystkiego umiem coś wyciągnąć. Żałosne, ale... z drugiej strony, nie jest mi z tym jakoś wyjątkowo źle. Przeżyłam coś wspaniałego na tym wyjeździe. Tylko to się dla mnie teraz liczy.

Jedno słowo przykuwa moją uwagę. Celestial.

Marszczę czoło, przypominając sobie pierwszy dzień w Paryżu i te kilka wyjątkowych rozmów z Gabriellą, które dały mi do myślenia. Wyciągam więc telefon i przez kolejne pół godziny dowiaduję się trochę więcej o winnicy Il Cielo i firmie Raphaela, Luminous.

Każda nazwa kojarzy się z czymś niebiańskim. Ciekawe, czy to celowe, czy każde z nich po prostu zbiegiem okoliczności myślało w podobnych kategoriach, bo są ze sobą ― w pewnym sensie ― spokrewnieni, jak sami uważają. Tak, czy inaczej, Gabriella powiedziała, że Lucyfer uciekał od rodzeństwa.

Z tym, że... to wygląda zupełnie inaczej. Te hotele są w różnych krajach nie bez powodu. Włochy, Austria, Francja. Wydaje mi się, że on chce wiedzieć, że ma do czego i kogo wrócić, w razie, gdyby coś się stało. A ponieważ nie może być z każdym z rodzeństwa bez przerwy, znalazł inny sposób na pewne połączenie z nimi.

Wino. Garnitury. Perfumy.

Z jakiegoś powodu łamie mi to serce. Ciekawa jestem, czy oni też wkładają w utrzymanie kontaktu tyle samo wysiłku, co on. Jak dotąd nie widziałam na to żadnych dowodów. Co z tego, że Gabi się z nami spotkała, skoro i tak byliśmy w jej mieście? Kiedy miało miejsce ostatnie rodzinne zebranie w stylu tego, na którym wszystkich poznałam?

Lucyfer sam wyznał, że od jakiegoś czasu nie wychodził zbyt często z hotelu. Gabi to potwierdziła. Może to prawda, że Diabeł potrzebował tego wyjazdu bardziej, niż ja, bo dzisiaj patrzyłam na innego faceta, niż na początku naszej znajomości.

Odkładam na moment zeszyt i telefon, zerkając na okno po prawej rozmarzonym wzrokiem. Michael może i jest dziwny, ale w jednej kwestii mnie rozpracował. Lucyfer trochę mnie oczarował. Boże, "trochę" to niedopowiedzenie. Przepadłam dla tego faceta jak dla nikogo wcześniej. A teraz przejeżdżam opuszkami palców po rozchylonych ustach i jak ostatnia idiotka wyobrażam sobie, jakie to byłoby uczucie, móc naprawdę go pocałować.

Nie mogę zasnąć tej nocy.

Nowy Jork jest taki sam. Głośny, przeludniony i wkurzający, ale muszę przyznać, że jazda znajomymi ulicami w jakiś sposób mnie uspokaja. Szczególnie, kiedy Lucyfer jest kierowcą. Cały lot przegadaliśmy, i teraz ― kiedy zmierzamy w stronę mojego mieszkania ― też nie potrafimy przestać dyskutować o całej paryskiej przygodzie.

Żadne z nas nie wspomniało tego całusa z wczoraj. Osobiście zbieram się na odwagę, żeby to zrobić, a on chyba się tak do tego nie rwie, bo wie, że trochę mnie to kosztuje. Znaczy, tak sama sobie wmawiam. Nie mam co do tego żadnej pewności. Równie dobrze może po prostu nie chcieć o tym gadać, ale nie dowiem się prawdy, póki sama się w tym temacie nie odezwę.

A ciężko jest mi się namyślić. Boję się, że to zniszczy atmosferę, a jest przecież tak fajnie.

― Dzień dobry, pani Quinn! ― wołam roześmiana, kiedy docieramy z Lucyferem pod drzwi mieszkania. Kobieta, zgodnie z tradycją, zamyka się w swojej kreciej norze, kiedy tylko się do niej odzywam, a to sprawia, że po raz kolejny parskam z rozbawieniem. I Lucyfer robi to samo.

― Jaki ta kobieta ma problem? ― zastanawia się Diabeł, podczas gdy ja grzebię w torebce w poszukiwaniu kluczy. Obydwoje po drodze założyliśmy, że pewnie miniemy się z Peggy i Emery, bo mają lot około ósmej wieczorem.

Wzruszam wymijająco ramionami.

― Monitoring osiedlowy nie zamierza się pewnie spoufalać z pospólstwem.

― Dużo jej nie zostało ― mamrocze Lucyfer. Zerkam na niego pytająco, wreszcie łapiąc za klucze. ― ...Desmond tak mówił, jak pierwszy raz do ciebie przyszliśmy.

Ciekawa informacja. Wyginam usta w podkówkę, próbując w tym samym czasie przekręcić kluczyk, ale... coś jest nie tak. Marszczę czoło, odrobinę zaskoczona, po czym cofam dłoń i... po prostu otwieram drzwi. Wymieniamy się z Lucyferem odrobinę zdziwionymi spojrzeniami. Dziwna sytuacja.

Ledwo przekraczam próg, trzymając rączkę walizki, i zatrzymuję się na widok Peggy Flair, która rozłożyła się jak rozgwiazda na wysłużonej kanapie. Otwieram szeroko oczy, zerkając przez ramię na Lucyfera, ale jego po prostu to bawi. Wzrusza ramionami, jakby chciał powiedzieć, że to nie powinno mnie wcale dziwić.

Po części ma rację. Jeżeli ja mogłam po kilku dniach znajomości lecieć z facetem do cholernego Paryża, Peggy mogła dosłownie mieszkać u mnie i Emery.

― ...oh ― wyrywa mi się mimo wszystko. Peggy podrywa się z miejsca; telefon, który jak dotąd trzymała, spada jej na twarz, nim udaje jej się podnieść z kanapy. Opiera dłonie o biodra, szczerząc się szeroko na powitanie. ― Hej, Peggy.

― Cześć, Joyce! ― wita się ochoczo. Lucyfer wymija mnie w korytarzu, żeby przejść do mojej sypialni i zostawić w niej bagaże. Po drodze zabiera też walizkę, którą ostrożnie wysuwa spod moich palców. ― Siema, szefie ― dodaje, salutując przy tym niedbale.

Lucyfer śmieje się jedynie w odpowiedzi.

Dopiero teraz omiatam spojrzeniem całe wnętrze. Nigdy nie było tu tak czysto. No, może z wyjątkiem tych jednych świąt, podczas których odwiedził nas ojciec Emery i musiałyśmy sprawiać pozory normalnych. Mrugam kilka razy powiekami, starając się jakoś wyjść z szoku, bo utknęłam w miejscu i nie wiem, co dalej robić.

Sama obecność Peggy wcale tak bardzo nie wybiła mnie z rytmu, za to stan mieszkania? Jak najbardziej.

― Nudziłam się czasami, jak miałam chwilę bez Emery, a lubię sprzątać, więc... trochę ogarnęłam ― tłumaczy się Peggy, jakby zrobiła coś złego.

Jestem pewna, że przypominam teraz rybkę, którą ktoś znienacka wyłowił z akwarium. Otwieram i zamykam usta, szukając sensownych słów, ale koniec końców wyrywa mi się jedynie nerwowy chichot. I zanim mam szansę zapytać, czy może powinnyśmy jej za ten wysiłek zapłacić, Emery wybiega ze swojej sypialni.

Włosy ma w nieładzie, ciągnie za sobą podróżną torbę i trzyma w dłoni szczoteczkę do zębów.

― Joyce! ― woła. Lucyfer wraca do salonu, zatrzymując się zaraz obok mnie z głupkowatym uśmiechem. ― Piekielny! No, więc... no. ― Moja przyjaciółka wydaje z siebie żałosne westchnienie. Rzuca torbę na sofę i wciska do niej szczoteczkę. ― Oto i jestem spakowana. Sekundę i wychodzimy. Wiem, że mamy lot za dwie godziny, ale raczej nikt nie będzie krzyczał, no nie? ― dodaje, zwracając się do ewidentnie zniecierpliwionej Peggy.

Mój wzrok pada na jaskrawo zieloną, małą walizkę, którą ktoś postawił przy stoliku w kuchni. Domyślam się, że to jest własność Peggy. I moje przypuszczenia się potwierdzają, kiedy recepcjonistka hotelu łapie pośpiesznie za rączkę i ciągnie walizkę za sobą.

Działam jak w jakimś transie, ku rozbawieniu Lucyfera. Mężczyzna opiera się nonszalancko o framugę drzwi mojej sypialni, z dłońmi w kieszeniach i szczerze ubawioną miną. Ja stoję zaraz przed nim, więc mam Peggy na widoku, kiedy wciska adidasy na stopy i mamrocze, niezadowolona:

― Mówiłam jej, że powinnyśmy być wcześniej, ale ta cholera jest bardziej uparta, niż Hannibal w kwestii słoni.

― Ta ― udaje mi się wydukać. ― Brzmi jak Emery.

Ona mnie nawet nie słyszy, swoją drogą. Jest tak zaaferowana wyjazdem, że ani myśli zerknąć w moją stronę, kiedy też zakłada buty, nucąc coś pod nosem. Fałszuje. Nie umiem rozpoznać tego kawałka.

Ciekawe, czy bez kłopotów dali jej wolne w robocie.

― Nie miałaś problemów, żeby wszystko załatwić? ― interesuje się zza moich pleców Lucyfer. I chociaż wiem, że zwraca się do Peggy, to ja sama z wyrzutem wgapiam się w Em. Czekam, aż też zwróci na mnie uwagę i coś powie, ale... prowadzi wojnę ze sznurówkami. I klnie.

― Żadnych ― odpowiada obojętnie Peggy. ― Wszystko poszło jak z płatka. Załatwiłam zastępstwo za siebie i wykorzystałam kilka kontaktów, żeby ta mała harpia miała wolne. Emery, czy ty jesteś gotowa? Ja nie będę dłużej czekać, taksówka na dole też nie.

Dwa ostatnie zdania są wypowiedziane ponaglająco i tak władczo, że sama się zastanawiam, czy mogę już iść, chociaż nawet nie o mnie chodzi. Emery podnosi z podłogi torbę, którą przyciągnęłam ze sobą z salonu; łapie za opakowanie fajek, które leżało na maleńkiej półce przy drzwiach, po czym oświadcza:

― Tak, jasne! Lecimy!

I tyle ją widzieli. Usta mam rozchylone w niemym szoku i sterczę na korytarzu jak słup soli, bo jestem prawie pewna, że ktoś mi podmienił moją ulubioną typiarę. Emery znika na klatce schodowej, oczywiście obserwowana przez panią Quinn, która znowu trzaska drzwiami, kiedy tylko przyłapuję ją na monitorowaniu sąsiadów.

― Gabriella was odbierze ― dodaje jeszcze Lucyfer. On i Peggy zatrzymują się przy wyjściu, gdy recepcjonistka zapewnia z szerokim uśmiechem:

― Wiem, już się z nią kontaktowałam.

― Zawsze o krok przede mną.

To nie jest złośliwe ani ironiczne. Lucyfer mówi to niemal z dumą. Peggy zabiera swoje rzeczy i przekracza próg, odwracając się jeszcze na moment, żeby dodać na koniec:

― Dlatego dałeś mi tę pracę. Pa, Joyce!

― ...pa. ― To wszystko, co udaje mi się z siebie wydusić. Nawet podnoszę rękę, jakbym chciała jej pomachać, ale panna Flair nie czeka na moją odpowiedź. Lucyfer ostrożnie zamyka za nią drzwi, zaraz potem rzucając mi mocno rozbawione spojrzenie. Nadal nie wyszłam z szoku. Ile to wszystko trwało? Dwie minuty? Wieczność...? ― Wow.

― Mówiłem ci, że każdy na tym skorzysta ― przypomina niezbyt skromnie Diabeł.

Przechodzę powoli do salonu, bo jak zaraz nie usiądę, wyląduję tyłkiem na podłodze.

― Nawet mnie nie przytuliła ― śmieję się nerwowo, opadając na kanapę.

― Zaaferowana była. Ja cię mogę przytulić.

To chyba żart. Problem jest taki, że nie brzmi, jakby nim był. A powinien. Tak mi się wydaje. Bo jeżeli ta propozycja była prawdziwa, to nie wiem, co zrobić. Dlaczego mnie stresują tak cholernie proste rzeczy? Spędziłam z nim tydzień. Całymi dniami byliśmy razem, a i tak szumi mi w uszach za każdym razem, jak ten facet znajduje się zbyt blisko.

I nie jest to nieprzyjemne uczucie. To chyba przeraża mnie najbardziej, bo wszyscy mnie przed nim ostrzegają i sama jestem świadoma wielu rzeczy, ale skubaniec naprawdę skutecznie kusi i nie zawsze potrafię przemówić sobie samej do rozumu.

Teraz też tak jest. Wczoraj przekroczyłam jedną granicę ― równie dobrze mogę przekroczyć kolejną.

Już otwieram usta, żeby powiedzieć, że nawet mi taki układ pasuje, ale telefon Lucyfera skutecznie mnie ucisza. To cholerstwo chyba okaże się moim największym przekleństwem, bo to nie pierwszy razy, jak ten cholerny dzwonek niszczy atmosferę.

Mężczyzna posyła mi przepraszający uśmiech. Najpierw sprawdza, kto się do niego dobija, i zgaduję, że planował zignorować to jedno połączenie, ale kiedy zerka na ekran, nagle poważnieje. Ta rozmowa nie trwa długo i Lucyfer nie mówi podczas niej wiele ― mamrocze krótkie "rozumiem" i "będę niedługo".

Na zadowolonego nie wygląda.

― Praca wzywa? ― domyślam się.

Lucyfer wywraca oczami, ale nie wydaje mi się, żebym to ja była powodem tej wszechobecnej irytacji.

― ...można tak powiedzieć. Przyjechał ktoś ważny i bardzo chce poznać właściciela hotelu ― odpowiada. Wzdycha ciężko, rozglądając się po idealnie wysprzątanym salonie i kuchni. Nadal nie mogę uwierzyć, że tak to wygląda. W sumie, teraz zżera mnie ciekawość, czy nasza maleńka garderoba też przeszła przez taką metamorfozę. ― Dasz sobie radę? Głupio mi cię tak zostawiać, może pojedziesz ze mną?

― Nie, nie ― przerywam mu, śmiejąc się przy tym nerwowo. Wskazuję głową na sypialnię. ― Rozpakuję się. Może przepiszę kilka rzeczy z zeszytu. Jest okej, naprawdę. Zamówię coś do jedzenia. I tak, zapłacę twoją kartą.

Uznaję ostatnie zdanie za konieczne, bo ten jego wymowny wzrok jasno daje mi do zrozumienia, że nie powinnam oszczędzać. Uśmiecha się szeroko, kiwając głową z aprobatą.

― Przyjdę jutro. Ze śniadaniem, bo Emery i Peggy pewnie o tym nie pomyślały. Chyba, że nie chcesz.

― Chcę. ― Jezu, trochę za szybko z tym wyskakuję. Lucyfer śmieje się cicho, ale zanim mój umysł robi ze mnie onieśmieloną desperatkę, odchrząkuję niezdarnie i dodaję prędko:

― Znaczy, wpadaj. Kiedy tylko ci się podoba.

Lucyfer kiwa powoli głową w odpowiedzi. Zastanawia się nad czymś jeszcze przez chwilę, przygryzając przy tym dolną wargę. Krok za krokiem wycofuje się w stronę drzwi, zwrócony do nich plecami, żeby dalej móc patrzeć na mnie.

― Dziękuję ― mówi w końcu. W ustach mi zasycha. On? Dziękuje mi? Kurwa, za co? Za ciąganie go po całym mieście, korzystanie z jego pieniędzy i narzucanie mu się bez przerwy? ― Za ten wyjazd. I że się na niego w ogóle zgodziłaś.

I uciekanie od bycia onieśmieloną desperatką szlag trafił. Mam ochotę zacząć się z nim kłócić, że to ja powinnam być mu za wszystko wdzięczna, ale kiedy już otwieram usta, żeby to zrobić, coś do mnie dociera. To drugie zdanie nie daje mi spokoju, bo przypominam sobie to, do czego sam się przyznał ― potrzebował tego bardziej, niż ja.

Gryzę się w język w ostatniej chwili. Dlatego zamiast monologu wyduszam coś innego.

― Było świetnie.

Podoba mu się to. Zero targowania albo kłótni. Tylko proste stwierdzenie faktu, z którym obydwoje się zgadzamy.

― Lucyfer? ― wołam, zanim wychodzi z mieszkania. Unosi wyczekująco brwi, ale nie wraca do środka, chociaż obydwoje wiemy, że pani Quinn kontynuuje swoją misję monitoringu. ― W temacie... no, wiesz... wczorajszego wieczoru... chciałam cię przeprosić ― wyrzucam z siebie na wydechu, chociaż kiedy zaczynałam mówić, nie byłam pewna, czy uda mi się wymusić te ostatnie słowa. ― Chyba trochę mnie poniosło.

Lucyfer przechyla pytająco głowę. Ta jego dezorientacja nie jest zbyt przekonująca.

― Przeprosić? ― pyta niewinnie. Irytuje mnie trochę swoim podejściem. Dla mnie to jest ważne, a on sobie z tego robi pokazówkę. ― Niby za co?

― No, sam rozumiesz ― kontynuuję, ale nie mam odwagi dokładnie opisać tego, o co mi chodzi. Czuję, że słowo "całus" nie przejdzie mi przez gardło. Nie, jeżeli chodzi o niego. ― Nie powinnam była zrobić tego, co zrobiłam, więc...

― Bo wiesz, stanowczo za często przepraszasz ― przerywa mi Lucyfer. Wgapiam się w niego z niedowierzaniem. Jemu serio jest to obojętne, czy sam też nie chce o tym rozmawiać? Zgaduję, że chodzi o tę pierwszą opcję. Przecież to byłam tylko ja. Ten gest nie był istotny. ― Musimy nad tym popracować.

― Nie jesteś zły?

Tym razem marszczy czoło w szczerym zdziwieniu.

― Nie, dlaczego miałbym być? ― Już nie brzmi tak, jakby ze mną pogrywał. Pewnie sama sobie to wmawiam, ale wypowiada się tak spokojnie, jakby naprawdę chciał mnie zapewnić, że nie ma mi niczego za złe.

Uśmiecha się ciepło. Zanim wychodzi, zapewnia jeszcze:

― To było miłe. Pa.

Miłe. Tak. To było bardzo miłe.

Jest tylko jeden problem: sprawiło, że zapragnęłam o wiele, wiele więcej niż powinnam.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top