05━━TOGETHER IN PARIS.

Wiem, że powinnam być zmęczona. Powieki powinny mi się kleić, ale nic takiego się nie dzieje, bo jadę na adrenalinie. Nie mogę przestać się uśmiechać nawet podczas nadawania bagażu. Bez problemu przechodzimy przez kontrolę bezpieczeństwa, a potem jedna z pracownic lotniska prosi, żebyśmy poszli za nią.

To jedno jest dla mnie nowe. Nie tego się spodziewałam, ale posłusznie drepczę u boku Lucyfera, który co chwilę zagaduje mnie jakimś niezobowiązującym tematem. Jest miło. Bałam się niezręczności, a dostałam coś absolutnie odwrotnego. W pewnym momencie nawet się zapominam i niemal odruchowo łapię Diabła pod ramię, żeby odrobinę zwolnił; prędko przepraszam i próbuję cofnąć rękę, ale Lucyfer uśmiecha się do mnie sympatycznie, zapewniając, że wcale mu to nie przeszkadza.

― ...mamy własną halę odlotów? ― pytam z niedowierzaniem, kiedy zostajemy z Lucyferem sami w eleganckiej sali zapełnionej jedzeniem i napojami. Mężczyzna opada na jeden z foteli. Ta jego nonszalancja skutecznie przypomina mi, że on do takiego życia przywykł.

To nie jest dla niego nic nowego.

― Śmieszne, zazwyczaj tu też są tłumy ― uznaje obojętnie Lucyfer. Wybiera sobie z barku jedno z opakowań cukierków. Też je lubię. To karmelki kawowe. ― Najwyraźniej nie leci z nami dużo ludzi.

Splatam ręce na piersi, przedtem odkładając torebkę z najważniejszymi rzeczami na fotel obok Diabła. I mrużę powieki w powątpiewaniu, zaraz potem zastanawiając się na głos:

― Masz z tym coś wspólnego?

― Ja? ― wydusza niewinnie Lucyfer. Kręcę głową z niedowierzaniem. Ten typ żyje w innym świecie i ciągle o tym zapominam; trochę minie, nim przyzwyczaję się do tej świadomości. ― Nigdy. Moje ręce są czyste. Szampana?

― Szampana? ― dukam. Wyrywa mi się ciche parsknięcie, gdy Lucyfer ― nie czekając na moją sensowną odpowiedź ― łapie za dwa kieliszki i częstuje mnie alkoholem.

Przysiadam na brzegu fotela, trzymając torebkę za plecami, i upijam łyk czegoś, na co w normalnej sytuacji nigdy nie byłoby mnie stać. To jest sen. To musi być sen. Za dużo się stało przez ostatnie dni, a teraz jeszcze to. Nie ma opcji, żeby ktoś taki, jak ja, naprawdę zaangażował się w coś tak szalonego.

― Wiesz, przez ostatnie kilka dni wypiłam więcej procentów, niż powinnam ― odzywam się po dłuższej chwili, bo ta dziwna cisza zaczyna mi ciążyć. Wydaje mi się, że powodem jest głównie miejsce, bo do obecności Lucyfera powoli się przyzwyczajam. Diabeł puszcza mi oczko, zadowolony z siebie, mamrocząc coś o tym, że "grunt to wiedzieć, kiedy przestać". Zgadzam się z nim skinieniem głowy. ― O, swoją drogą, muszę cię o coś spytać, bo mnie to strasznie nurtuje. Dlaczego garnitury? Nie męczy cię to?

Udaje niemal urażonego tym pytaniem, ale potrzeba mi ledwo kilku sekund, żeby zrozumieć, że sobie żartuje. Pochyla się w moją stronę, jakby zamierzał mi sprzedać jakąś soczystą plotkę, aż wreszcie odpowiada:

― Po prostu je lubię. Lubię... czuć się elegancko. I przyciągać spojrzenia.

Uśmiecham się słabo, wywracając przy tym oczami, żeby chociaż na chwilę uciec przed jego wzrokiem.

― Sama wpadłam na to ostatnie ― mruczę, upijając kolejnego łyka szampana. Może jak będę minimalnie wstawiona, interakcje z tym facetem nie będą mnie aż tak zawstydzać.

...tak się pocieszam, ale podświadomie wiem, że to mało prawdopodobne. Nic nie poradzę na to, jak on na mnie działa.

― Twoje spojrzenie też przyciągnąłem.

Prawie krztuszę się alkoholem. A ten kretyn po prostu się śmieje.

― Skończ ― proszę go, ale koniec końców mi też udziela się jego dobry nastrój.

Kiedy znowu patrzymy sobie w oczy, widzę, że mężczyzna ma ochotę powiedzieć coś jeszcze, ale zamiast tego po prostu się uśmiecha. Mój mózg dopisuje sobie własną wersję wydarzeń, bo zdaję sobie sprawę z tego, co się stało.

Nie zaprzeczyłam.

Manhattan znika wśród chmur. I to chyba właśnie w tym momencie w pełni dociera do mnie, co robię. To jest absolutne szaleństwo i gdyby moja matka mnie teraz zobaczyła, najpewniej zdzieliłaby mnie po łbie ścierą. Ale... matki tu nie ma. Jest za to Lucyfer ― zrelaksowany i zadowolony. I zdecydowanie podrywany przez stewardessę, której wpadł w oko.

Nie pozostaje jej dłużny. A ja tego nie komentuję. Siedzę grzecznie i cicho, czekając cierpliwie, aż kobieta sobie odpuści i będę mogła odetchnąć chociaż przez kilka sekund.

To wszystko wydaje mi się takie... mało realne. Jakbym żyła czyimś życiem.

Bez przerwy boję się, że powiem coś nieodpowiedniego, albo dziwnie się zachowam i ktoś weźmie mnie za idiotkę. Lucyfer za to jest niewzruszony. Gawędzi sobie ze stewardessą, która znowu pojawiła się w naszym przedziale, żeby podać nam czekoladki, wodę i kilka innych przekąsek.

Odrobinę mu tego obycia zazdroszczę.

Dostaję podczas tego lotu więcej prezentów, niż w normalne święta Bożego Narodzenia albo urodziny. Szampan, kolacja. Przebieram się w piżamy, które, jak się okazuje, mogę potem zabrać ze sobą razem z kapciami. Nawet nie muszę sięgać po własną kosmetyczkę, bo obsługa przynosi wszystko, czego nam potrzeba.

Jest aż za dobrze. To nie jest normalne.

― Prześpij się trochę ― proponuje Lucyfer, kiedy już rozsiadam się w zaskakująco wygodnym łóżku i zaczynam notować najważniejsze rzeczy w zeszycie przy zapalonej lampce. Wolałabym niczego nie przegapić. Zerkam na niego przelotnie z zadowolonym grymasem na ustach, mając nadzieję, że dzięki temu da mi spokój. ― To siedem godzin lotu, Joy.

Nie o to mu chodzi. Wgapia się we mnie wymownie i po prostu wiem, że myśli o tej ostatniej nocce, którą zarwałam, żeby popracować nad projektem. Przez chwilę próbuję ignorować faceta obok mnie, ale nie daje za wygraną. Wreszcie odpuszczam; odkładam notatnik i przekręcam się w stronę Diabła, pytając:

― Mamy jakieś konkretne plany?

Lucyfer uśmiecha się sympatycznie. Domyślam się, o kim myśli, zanim słownie potwierdza moje przypuszczenia.

― Gabi ma w Paryżu swoje główne królestwo. ― Wiedziałam. Aż czuję, że mimowolnie sama też zaczynam się uśmiechać. ― Mogę poprosić ją, żeby pokazała ci swoje włości.

Mrużę zaczepnie powieki.

― Desmond idzie w zestawie?

― Tak ― śmieje się pobłażliwie Lucyfer. ― Ale możecie zrobić sobie babski dzień, jeżeli chcecie.

― To byłoby fajne ― zgadzam się szybko. ― Gabi jest fajna.

A przynajmniej taka się wydaje. Zależy mi na znajomości z nią, bo kilka punktów widzenia zawsze się przyda przy opisywaniu Lucyfera. Ja postrzegam go na swój własny, zdecydowanie odrobinę zbyt wyidealizowany sposób. Mam wrażenie, że reszta jego rodzeństwa może podrzucić mi kilka interesujących faktów.

I zdaję sobie sprawę z tego, że Michael byłby w tej kwestii chętny do współpracy, ale... nie jestem gotowa na rozmowę z nim. Zdecydowanie nie chciałabym zostać z nim znowu sam na sam, i wątpię, żeby sam Lucyfer na to pozwolił, ale prędzej czy później przydałoby się poznać też jego opinie.

Ta ostatnia nocka, którą zarwałam, wreszcie o sobie przypomina. Ziewam cicho, zakrywając usta dłonią w ostatniej chwili.

― Zdrzemnij się. Obudzę cię w razie czego ― proponuje po raz kolejny Lucyfer. Tym razem już nie zamierzam się z nim kłócić. Układam się do snu. Przykrywam kołdrą aż po szyję. ― Musisz mieć siły na zwiedzanie.

― A co, jak powali mnie jet-lag? ― zastanawiam się szeptem. Diabeł puszcza mi porozumiewawcze oczko, uspokajając:

― Coś wątpię, żeby to się stało.

Mam nadzieję, że ma rację, bo chciałabym jak najlepiej wykorzystać ten wyjątkowy czas.

― ...Lucyfer? ― mamroczę, uchylając powieki jeszcze na chwilę. Diabeł odpowiada mi krótkim "słucham, mistrzyni". Uśmiecham się błogo sama do siebie. ― Dziękuję.

Nie odpowiada.

A ja i tak zasypiam zaraz potem.

Paryż. Jestem w Paryżu. Jak na tych filmowych romansach, które zwykle oglądamy z Emery w chwilach kryzysowych, gdy wypijemy za dużo wina. Zwykle na tych projekcjach płakałam, bo wydawało mi się, że nie ma żadnych szans na to, żeby moje życie wyglądało w tej sposób.

Ale oto jestem. Wsiadająca do małej limuzyny u boku Lucyfera, który wita się z szoferem jak ze starym znajomym. Rozmawiają po francusku, więc niewiele z tego rozumiem, chociaż wyłapuję pojedyncze słowa, które zapamiętałam z dawnych lekcji babci Cathy. Może gdyby mówili wolniej, dałabym radę ogarnąć sprawę, ale ta prędkość zdecydowanie mnie przerasta.

Tak, czy inaczej, ten starszy kierowca wydaje się bardzo sympatyczny, chociaż... pozory mylą. Może chodzi tylko o zarobek. Mało mnie to jednak interesuje, skoro mogę siedzieć na tylnym siedzeniu i podziwiać widoki. Najchętniej nie odrywałabym nosa od szyby. Te uliczki wyglądają cudownie. Malowniczo, magicznie. Jak na filmach.

― Zatrzymamy się na chwilę w hotelu, żeby się odświeżyć ― proponuje Lucyfer. Z wielką ekscytacją na wszystko się zgadzam. Chyba trochę go bawi moje zaaferowanie, ale nawet, jeżeli uważa to za odrobinę dziecinne albo żałosne, to niczego nie komentuje. ― Potem, jeżeli chcesz, Gabi zaproponowała spotkanie.

― Mówiłeś, że ma tu swoje królestwo ― przypominam sobie, na ułamek sekundy zerkając w stronę Diabła. Potem wracam do podziwiania miasta. ― Czym dokładnie się zajmuje?

― Perfumami. Ekskluzywnymi perfumami. Nazwała swoją perfumerię Astre. Spodoba ci się.

W latach dziecięcych często spędzałam czas u babci Catherine i dziadka Bartiego. Dobrze to wspominam ― zanim na świat przyszło kuzynostwo, byłam oczkiem w głowie tej parki.

W każdym razie, Cathy od dziecka była stylowa. Interesowała się drogimi ubraniami i luksusowymi towarami z Europy. To było coś, co do niej przemawiało, chociaż ― jak się potem okazało ― pisane jej było zostać nauczycielką francuskiego w jednym z prywatnych, katolickich liceów.

Poprawka: najbardziej stylową i sympatyczną nauczycielką francuskiego w jednym z prywatnych, katolickich liceów. Tak. Teraz lepiej. To jest godny opis.

Pamiętam, że w sypialni, zaraz przy toaletce, babcia zawsze trzymała pokaźny kuferek ze sporą kolekcją przeróżnych flakoników z różnych części świata. Lubiłam je przeglądać i oceniać ― zarówno pod względem zawartości, jak i opakowania. Cathy nigdy to nie przeszkadzało, bo ponoć byłam bardzo spokojnym i grzecznym dzieckiem, więc nie martwiła się, że mogłabym coś zniszczyć.

A kiedy już do tego doszło, nie zrobiłam niczego celowo. Zwykły wypadek, który równie dobrze mógł przytrafić się nawet samej Catherine. Dlatego nie krzyczała, gdy podczas jednej z zabaw upuściłam na deski sypialni szklany flakon zdobiony srebrnymi gwiazdkami. Pamiętam, że zrzuciłam winę na szalejącą tamtego popołudnia burzę; babcia zostawiła mnie na chwilę samą, i właśnie wtedy przestraszyłam się grzmotu.

Całkiem niedawno Cathy śmiała się, że jeżeli się skupi, to wciąż jest w stanie wychwycić nuty pomarańczy i wanilii, gdy wchodzi do sypialni. Jestem gotowa w to wierzyć, bo ilekroć odwiedzam dziadków mam wrażenie, że cały dom pachnie właśnie w ten sposób.

...a może tak po prostu pachnie moje dzieciństwo. Bo kojarzę je z tym momentem.

Tak, czy inaczej, w pamięć zapadła mi nazwa perfumerii, bo to z jej powodu cały flakon przyozdobiony był gwiazdkami. Uważałam je za niecodziennie urocze.

Ciekawy zbieg okoliczności, myślę teraz, kiedy uśmiecham się niepewnie do Lucyfera.

― Znam tę perfumerię ― przyznaję z dziwną dumą, ale nie rozwijam tematu, a Lucyfer chyba nie zamierza go też drążyć. Może to i lepiej, bo pewnie wynudziłby się na tej głupiej historyjce. Poza tym, coś innego przychodzi mi do głowy. ― Ej, co robi Desmond?

Diabeł wywraca oczami.

― Nic, to pasożyt.

Nic nie mogę poradzić na to, że wyrywa mi się rozbawione parsknięcie. Kącik ust Lucyfera też się unosi; nawet, kiedy udaje mi się wymamrotać jego imię w upominający sposób.

― No co? ― pyta niewinnie Lucyfer. Wzrusza przy tym obojętnie ramionami, a ja kręcę tylko głową, nadal cicho się śmiejąc. To, jak o nim opowiada, tak cholernie przypomina mi moją relację z Emery, że aż robi mi się ciepło na sercu. ― Tak jest. Stwierdzam tylko fakt. Lubię skurwiela, ale leń z niego. To co, dam Gabi znać, że się widzimy za jakieś dwie godziny? ― dodaje, już wyjmując telefon z wewnętrznej kieszeni marynarki.

Szczerzę się jak głupi do sera, odpowiadając ochoczo:

― Tak! Zdecydowanie, tak.

Reszta drogi mija w przyjemnej atmosferze. To powinno przestać mnie tak dziwić ― Lucyfer jakimś cudem zawsze wie, co powiedzieć. Miał sporo czasu, żeby nauczyć się takiego płynnego prowadzenia rozmowy, jak sama zgaduję.

Samochód zatrzymuje się przy starym budynku. Nie muszę być geniuszem, żeby wiedzieć, że jesteśmy w jednej z droższych dzielnic Paryża; wszystko jest takie eleganckie i zadbane. Aż zaczynam się zastanawiać, czy ta kiecka, którą narzuciłam rano w samolocie, ma w ogóle rację bytu.

Zapominam o tym, kiedy tylko wysiadam z auta. Pogoda jest wręcz idealna. A miejsce, do którego prowadzi mnie Lucyfer, ma w sobie coś absolutnie wyjątkowego.

W pierwszym odruchu pomyślałam, że ten hotel jest skromniejszy. Im dłużej stoję przy recepcji, podczas gdy Lucyfer znowu prowadzi niezobowiązującą pogawędkę z jedną ze swoich pracownic, tym lepiej pojmuję, że cholernie się myliłam.

Taka ilość złota i ozdobnych ornamentów powinna przytłaczać, ale wszystko jest eleganckie i wykonane z takim wyczuciem, że człowiek nie myśli o przepychu. Jedyne, co przychodzi mi na myśl, to luksus.

Symbol jest ten sam ― półksiężyc wpisany w słońce. Pojawia się tu i tam, niby subtelny, ale na tyle widoczny, żeby zapadł w pamięć. Gdy Lucyfer prowadzi mnie w górę marmurowych schodów, nawet nie próbuję kryć zadowolenia. Szczerzę się jak ostatnia idiotka i nie wiem, jak przestać.

― Pięknie tu ― mówię nagle, bo nawet zwykłe korytarze wydają się mieć jakieś szczegóły, którym wypadałoby poświęcić chociaż kilka sekund. Lucyfer odpowiada mi grzecznym "cieszę się, że ci się podoba". Boże, jak miałoby mi się nie podobać? Ja jestem prostym człowiekiem.

Wcześniej nigdy nie bywałam w takich miejscach, bo nie było mnie na nie stać. Biorąc pod uwagę moją wiedzę na te tematy, równie dobrze w ten sposób mógłby wyglądać raj.

― Znasz francuski? ― interesuje się Lucyfer, nagle zatrzymując się przy jednych z drzwi prowadzących do wielu pokojów. Moja walizka jakimś cudem już tu na mnie czeka. Nie komentuję tego; wzruszam lekko ramionami, odrobinę zawstydzona.

― Zdefiniuj "znam" ― mamroczę nieśmiało. Lucyfer posyła mi pełen zrozumienia uśmiech. Trochę mnie to uspokaja. ― Po polsku dogadam się bez problemu, ale francuski? Dam radę coś zamówić w restauracji i podziękować. To tyle. Kojarzę trochę słówek...?

― To już i tak wiele. Tak, czy inaczej, ja się wszystkim zajmę ― zapewnia. Podaje mi jedną z dwóch czarnych, matowych kart z symbolem hotelu i wskazuje na drzwi, przy których stoimy. Serce bije mi odrobinę szybciej na samą myśl o tym, co mnie tam czeka. ― To twój pokój. Mój jest zaraz obok.

To jest większe niż moje mieszkanie.

Wszędzie panuje biel i szafir; niby pomieszczenie wydaje się naprawdę nowoczesne, ale złote wstawki przypominają o ― najpewniej ― bogatej historii tego miejsca. Obsługa zostawiła uchylony balkon. Pachnie świeżością, chociaż jesteśmy w centrum miasta. Prędkim krokiem przekraczam próg. Zaglądam do łazienki, jak podekscytowana nastolatka ciesząc się całym tym miejscem, po czym wracam do głównego pomieszczenia.

Lucyfer stawia moją walizkę obok łóżka.

― To jest... mój pokój? ― upewniam się, bo chociaż znam odpowiedź, to jednak nadal ciężko jest mi w to uwierzyć. Lucyfer wydaje mi się być mocno zbity z tropu tym pytaniem; rozgląda się po sypialni, jakby szukał czegoś, co mogłoby nie przypaść mu do gustu.

― Nie podoba ci się? ― rzuca zaczepnie. Znowu się śmieję, bo nigdy wcześniej nie miałam okazji mieszkać w takich luksusach. On o tym wie. Kończy pokazówkę, obojętnym gestem dłoni wskazując na balkon i śnieżnobiałe firanki. ― Masz widok na Palais Garnier.

Zastygam na moment. Bo faktycznie dostrzegam ten budynek opery. To jest wręcz niemożliwe. Zbyt dobre i piękne, żeby mogło być prawdziwe. Przyciskam wolną dłoń do czoła, w drugiej nadal ściskając kartę do pokoju. Dociera do mnie, że powinnam zostawić ją w czytniku przy drzwiach, ale w całej tej ekscytacji całkowicie o tym zapomniałam.

― Chryste, Lucyfer ― mamroczę pod nosem, nadal roześmiana. Mam wrażenie, że chodzę po chmurach. Czuję się taka lekka i zrelaksowana. Nie muszę się niczym przejmować i nawet nie mam ochoty siedzieć z nosem w telefonie, jak to zwykle bywa.

...ja w ogóle zapomniałam o telefonie. Może powinnam dać Emery znać, że w ogóle żyję i mam się wręcz zajebiście.

― Ciekawe połączenie ― komentuje rozbawiony Lucyfer, przysiadając sobie na krawędzi łóżka. Dopiero dociera do mnie, co dokładnie powiedziałam; przymykam powieki, odrobinę zażenowana, ale pocieszam się faktem, że on ewidentnie ma z tego ubaw.

― Dobra tam, przestań! ― parskam, machając wymijająco ręką. ― Jest pięknie!

Może i wyglądam jak ostatnia idiotka, ale przyćmiewa to czyste szczęście, gdy podskakuję kilka razy w miejscu, klaszcząc w dłonie. Jak uradowane dziecko. W sumie, tak właśnie się czuję ― i dawno nie było mi tak przyjemnie.

Lucyfer śmieje się cicho, podnosząc się z miejsca. Już rusza w stronę wyjścia, ale nagle sobie o czymś przypomina; przystaje, wskazując na telefon leżący na jednej z szafek, i tłumaczy:

― Recepcja jest pod szóstką. Jeżeli będziesz czegoś potrzebować, dzwoń. Wiedzą, że jesteś za mną, więc załatwią wszystko w tempie ekspresowym. Dziewczyny z obsługi mówią płynnie po angielsku, także nie musisz się tym przejmować. Przyjdę po ciebie za jakąś godzinę, okej?

― Tak, tak! ― odpowiadam prędko, już myśląc o tym, żeby wziąć szybki prysznic i wreszcie umyć włosy. ― Okej. Ej, powinnam się przebrać? ― pytam, zanim Lucyfer zostawia mnie samą. Zatrzymuję go w progu; wkładam kartę do czytnika, a on sam rzuca mi pytające spojrzenie, więc wskazuję nieporadnie na skromną sukienkę. ― Coś... bardziej eleganckiego, czy...

― Wyglądasz świetnie ― przerywa mi Lucyfer. Jest w tonie jego głosu coś tak zapewniającego i przekonującego, że bez zawahania w to wierzę. ― Właśnie, miałem zapytać! Byłaś kiedyś w operze?

Powinnam się zastanowić nad ceną tego wszystkiego. Powinnam się przejmować tym, że w pewnym sensie zaciągam u niego dziwny, niespłacalny dług. Ale w chwili obecnej mam w głowie tylko dźwięki Paryża budzącego się do życia, gdzieś tam, w tle. Myślę jedynie o możliwościach ― i o tym, że to pewnie moja jedyna szansa, żeby przeżyć tyle wspaniałych rzeczy.

Dlatego potrząsam głową, podekscytowana.

― Nie byłam. A co moglibyśmy zobaczyć?

― "Don Giovanni". Spodoba ci się.

To możliwe, żeby tak szybko dostać bilety do opery? Tej opery? Po minie Lucyfera wnioskuję, że dla niego to żaden problem. Przypominam sobie jednak o bardzo istotnej kwestii. To jest ta iskierka paniki, która pojawia się w moim umyśle na kilka sekund.

― Tylko, że... raczej nie wzięłam stosownego stroju ― zauważam. Lucyfer uśmiecha się tajemniczo.

― Jestem pewien, że Gabi pomoże ci coś znaleźć.

Żegna się ze mną chwilę później, a ja nie tracę więcej czasu.

Która jest w Nowym Jorku? Czwarta rano? Emery pewnie śpi, ale i tak nagrywam kilka filmików i wysyłam jej multum fotek. Przy okazji zaznaczam, że nie chcę, żeby dzieliła się nimi z kimkolwiek z mojej rodziny, ale... jeżeli Samantha życzyłaby sobie je zobaczyć, to może. Czy budzi się we mnie perfidna zołza? Możliwe.

Czy jakoś wielce się tym przejmuję?

Nie tym razem.

Spacerujemy jedną z pięknych uliczek Paryża, a Lucyfer co jakiś czas opowiada mi historie związane z jego rodzeństwem. To zdecydowanie jest miasto Gabrielli ― bo to właśnie jej dotyczy większość anegdotek. Staram się słuchać go jak najuważniej, żeby móc potem wykorzystać to wszystko podczas pisania książki.

Nie oddalamy się aż tak bardzo od paryskiego Celestiala. I chociaż zjedliśmy porządne śniadanie jeszcze w samolocie, muszę przyznać, że dałabym się pokroić za porządny podwieczorek. Ślinka mi cieknie przez zapachy unoszące się w powietrzu przy każdym lokalu, który mijamy.

― To na pewno nie jest problem? ― pytam, kiedy Lucyfer oznajmia, że zbliżamy się do perfumerii. Mężczyzna wzrusza ramionami obojętnie. ― Chyba sama też ledwo wróciła z Nowego Jorku.

― Nie martwiłbym się tym ― odpowiada raźno. ― W przeciwieństwie do Michaela i Raphaela, ona jedna uwielbia spędzać czas z ludźmi.

― Joyce! ― Z jednego z eleganckich, ale dość skromnych sklepów, niczym na potwierdzenie słów Lucyfera, wyskakuje niska kobieta. Wygląda pięknie; ma na sobie zwiewną, białą sukienkę w czerwone kwiaty. Buty na koturnach dodają jej kilka centymetrów, i są wykonane z tego samego materiału, co góra jej stroju. Aż robi mi się odrobinę dziwnie, bo ja wyglądam dość... pospolicie. ― Tak się cieszę, że cię widzę!

Nie mam szans uciec przed tą laską. Przytula mnie mocno, uśmiechnięta od ucha do ucha.

― Czyli nie zanudził cię jeszcze na śmierć, tak? ― pyta. Lucyfer wywraca oczami, a ja rzucam rozbawiona:

― Wręcz przeciwnie. Ja przez niego nie sypiam.

Gabi przestaje się uśmiechać. Zaciska zęby, wbijając w swojego brata wściekłe, pełne wyrzutów spojrzenie, i już bierze wdech, żeby zacząć monolog, ale w porę dociera do mnie, co właśnie zrobiłam.

― Nie w tym sensie, nie! ― Gabriella marszczy czoło, kiedy zaczynam protestować. Zerka to na mnie, to na Lucyfera, który wydaje się dość... rozbawiony moją paniką. Ja tu przechodzę przez załamanie nerwowe i mam ochotę zapaść się pod ziemię, a on się cieszy z mojej tragedii. ― Boże... ― Zaciskam mocno powieki. Ukrywam twarz w dłoniach. Czuję się żałośnie, ale... rozumiem, dlaczego Lucyfer cicho się śmieje. Ja też zaczynam to robić. Czy z nerwów, czy ze szczerego rozbawienia, co do tego nie mam pewności, ale mniejsza. ― Ja się już zamknę. Przepraszam.

― Nie masz za co przepraszać ― zapewnia mnie łagodnie Lucyfer. Rozsuwam palce, żeby na niego spojrzeć. ― To było nawet urocze. To... co? ― Mężczyzna klaszcze w dłonie. Gabriella łapie mnie za rękę i chwilę później bierze pod ramię. ― Zostawiam was. Bawcie się dobrze. Gabi, mam tylko jedną prośbę. Bez monologów umoralniających.

Kobieta parska, jakby ta ostatnia kwestia była mocną zniewagą. I może w ich rodzinnym kręgu właśnie nią jest. Wcale by mnie to nie zdziwiło.

― A co ja jestem, Mike? ― żartuje sobie złośliwie Gabi. ― Zluzuj, Lucy. I lepiej dopilnuj, żeby Mondy zjadł coś innego, niż makaron, zanim spotkamy się na kolacji. On mnie, kurwa, wykończy. Widzimy się potem!

Gabriella z zadziornym uśmiechem odpycha ode mnie swojego brata; nie ma w tym geście złośliwości, ale i tak czuję się... dziwnie. Od kilku dni każdą wolną chwilę spędzałam właśnie z Lucyferem, więc z jakiegoś powodu robi mi się niezręcznie, kiedy cofa się o kilka kroków, śmiejąc się cicho.

― Jasne ― mamrocze, ale potem przenosi wzrok na mnie. Chociaż staram się robić dobrą minę do złej gry, to Lucyfer unosi wymownie brew, znowu się do nas zbliżając. ― Joyce, okej?

No... tak. Dlaczego miałoby być źle, do cholery? To jest Paryż. Stoję przy ekskluzywnym butiku. Przyjechałam tu za darmo, na krzywy ryj, i do tego będę nocować w jednym z najdroższych hoteli w mieście. Nie mam prawa narzekać.

― Tak, okej ― odpowiadam, szybko kiwając głową, żeby go przekonać. Chyba tego nie kupuje, więc postanawiam przyspieszyć cały proces, zanim zacznę nad tym za bardzo deliberować. Nie mogę sobie na to pozwolić. Nie chcę. ― Dobra. To... do zobaczenia, tak? ― upewniam się. Lucyfer posyła mi ciepły uśmiech i puszcza mi oczko.

Kącik moich ust mimowolnie się unosi.

― Tak, do zobaczenia. To bawcie się dobrze, dziewczyny.

Macham mu na pożegnanie, kiedy odchodzi ― on zresztą robi to samo. Kilka osób ogląda się za nim, kiedy ja i Gabi odprowadzamy go spojrzeniami. Absolutnie nikomu się nie dziwię. Facet przyciąga uwagę jak magnes.

...a jednak muszę odwrócić wzrok, kiedy zaczepia go jakaś filigranowa brunetka. Nie mam prawa czuć zazdrości. Brzuch boli mnie z nerwów i rozgoryczenia, dzień dopiero się zaczął, a ten facet nie jest mój, więc biorę głęboki wdech, odwracam się do niego plecami i uśmiecham się do Gabrielli.

― W teorii powinnam próbować lepiej poznać Lucyfera. Znaczy, tak zakładałam, jak wyjeżdżaliśmy. Dlatego... chciałam się spotkać też z tobą ― zaczynam raźnym tonem. Gabi zaszczyca mnie kolejnym promiennym grymasem, zaciskając palce na moich dłoniach.

― No oczywiście ― potwierdza. Wchodzimy do perfumerii. ― Kto ci może o nim powiedzieć więcej, niż jego rodzeństwo? Przy okazji my dwie też poznamy się bliżej. Wybierzesz sobie kilka fajnych zapachów z mojej perfumerii i zabiorę cię na najlepszą gorącą czekoladę w twoim życiu. I croissanty. I spacerek.

― ...matko.

― Brzmi jak bajka, co?

Raczej słaba komedia romantyczna. I to wyjątkowo taka, która niekoniecznie dostanie szczęśliwe zakończenie, skoro to Diabeł jest głównym obiektem westchnień. Dlaczego ja w ogóle myślę w takich kategoriach? Dopiero go poznałam, powtarzam sobie uparcie. I to jest tylko i wyłącznie kwestia dobrego biznesu.

― Nie wiem, ciągle mi się wydaje, że to nie jest prawdziwe ― odpowiadam wymijająco. Gabi chyba nie do końca jest usatysfakcjonowana tą odpowiedzią, albo czuje, że coś mnie dręczy, ale nie ciągnie tematu. Pozwala mi mówić dalej. ― Swoją drogą, co robią Michael i Raphael? Lucyfer ma hotele, ty perfumy... a oni?

― Raph poszedł w ubrania ― tłumaczy mi ochoczo Gabi. Zwraca się do jednej z ekspedientek za ladą po francusku, a potem znowu skupia się na mnie. Wspomniała coś o próbkach. ― Te wszystkie garniturki, które Lucyfer dumnie przywdziewa? Jego robota. Michael zaszył się we Włoszech i robi winka. Winnica Il Cielo. Całkiem dobry alkohol, swoją drogą. Jak jesteś fanką, to polecam.

Kiwam głową z uznaniem, podczas gdy jedna z pracownic butiku rozstawia przed nami kilkanaście metalowych buteleczek i plik papierowych testerów. Gabi dziękuje jej z uroczym uśmiechem.

― Wow ― mamroczę, wodząc wzrokiem po propozycjach zapachów. ― Czyli wszyscy jesteście... cool.

― Tak? Dzięki ― śmieje się cicho Gabriella. Łapie za tester i spryskuje go pierwszymi perfumami; to ciężki zapach, pudrowy, może odrobinę drzewny. To dobre perfumy, i nawet pokrywają się z moimi gustami. ― Co, te za mocne?

― Są ładne, ale... masz coś z wanilią? ― Gabi unosi jedną brew, ale kiwa głową potwierdzająco. Znowu woła do siebie swoją pracownicę, która po chwili przynosi nam jeszcze kilka flakoników. ― Bo wiesz, to ciekawa historia.

Opowiadam jej o Cathy i jej małym hobby. Gabriella wydaje się być szczerze uradowana tym, że ktoś z mojej rodziny słyszał o jej perfumerii i że w efekcie ja też coś o niej wiem. Bez problemu znajduje ten zapach, który opisuję jej najlepiej, jak umiem.

Opakowanie się zmieniło, ale kiedy tylko Gabriella podsuwa mi pod nos tester, wiem od pierwszej sekundy, że to jest to.

Paryż pachnie tego ranka jak najlepsze wspomnienia lat mojego dzieciństwa.

Wychodzę z Astre z trzema typami perfum; między innymi dwoma opakowaniami, które są prezentem dla Catherine. Gabriella sama uznaje po tych małych zakupach ― a nic za nie nie płacę i czuję się przez to co najmniej dziwnie i niezręcznie ― że też zrobiła się głodna, więc zabiera mnie na krótki, spokojny spacer. Przysięga, że ta skromna podróż zaprowadzi nas do cudownej kawiarni.

Głównie dlatego nie zamierzam z nią walczyć. Poza tym, spędzanie z nią czasu okazuje się zaskakująco... miłe. Jest cholernie sympatyczna, i chociaż strasznie dużo mówi, to wcale mnie to nie przytłacza, bo przyjemnie się jej słucha. Zwłaszcza, kiedy opowiada o rodzeństwie.

I, okazjonalnie, o Desmondzie i Peterze. Tego pierwszego nadal czule nazywa "cepem", a drugi wydaje się być takim kuzynem, z którym widują się raz na sto lat, ale nadal wiedzą, że mogą na siebie nawzajem liczyć. Gabi wspomina między innymi o tym, że Klucznik uwielbia odwiedzać "świat śmiertelników", bo ludzie są najlepszą rozrywką w jego egzystencji.

Pasuje mi takie spędzanie czasu. Mogę na spokojnie podziwiać Paryż, który mnie otacza, i przy okazji przyswajać nowe informacje podczas zbierania materiału.

― O tobie zawsze wypowiada się najlepiej ― uznaję, kiedy kobieta pyta mnie o Lucyfera i to, jak on postrzega swoją rodzinę. ― Znaczy, takie jest moje odczucie. Jeszcze słabo go znam, ale jak tylko rozmowa schodzi na ciebie, to wydaje się taki... nie wiem, spokojny?

Gabi waha się przez moment, ale finalnie bierze głęboki wdech.

― Szczerze? Vice versa ― odpowiada, wpatrzona w niebo rozmarzonym wzrokiem. ― Kocham całe rodzeństwo, ale on ma specjalne miejsce w moim serduszku ― urywa nagle, poważniejąc i posyłając mi ostrzegawcze spojrzenie. ― Nikomu o tym nie mów. Michael wyrwałby mi nogi z dupy, gdyby to usłyszał. W takim, wiesz, typowo rodzinnym przekomarzaniu się.

Niby się śmieje, ale radosny grymas nie sięga jej oczu. Mimo to, staram się udawać, że nie zauważyłam akurat tego małego szczegółu. Też się uśmiecham, kiwając głową i mamrocząc, że "znam ten ból".

― Z tego, co widziałam, całkiem nieźle sobie radzisz z uspokajaniem Michaela ― zauważam. Gabi zerka na mnie pytająco. ― W sumie... z uspokajaniem wszystkich.

― Jestem mediatorką w całym tym pochrzanionym bagnie. Michael to ten kuzyn, który zawsze zacznie rozmowę o polityce na rodzinnym spotkaniu, bo lubi się kłócić, skubaniec. A Raph... słuchaj, może nie wygląda, ale gdybyś kiedykolwiek czegokolwiek potrzebowała, byłby pierwszy do pomocy.

Fakt, nie wygląda. Podczas tego jednego rodzinnego obiadu zdarzały mu się jakieś małe potknięcia, ale w głównej mierze był dość poważny i cichy. A jednak... na koniec zapewnił, że w razie potrzeby byłby gotów mi pomóc. Tak, ciężko uwierzyć w zapewnienia Gabrielli, ale zdecydowanie mają one sens.

― Raphael też jest w Europie? ― zastanawiam się.

― W głównej mierze, tak. W Austrii, dokładniej.

― To dlaczego Lucyfer utknął w Ameryce?

Zwleka z odpowiedzią kilka sekund. Ten jej promienny uśmiech odrobinę blednie.

― ...zawsze lubił uciekać. Zaczynał w Szwajcarii, potem przeniósł się do Austrii, Francji i Włoch, aż wreszcie uznał, że spieprzy jeszcze dalej, i... nie chcę zgadywać, ale mam wrażenie, że chciał się trochę odsunąć od Michaela.

Brzmi to tak, jakby w każdym kraju to jego rodzeństwo, a nie on, odnajdywali miejsce dla siebie. Próbuję sobie przypomnieć, czy we wszystkich tych lokacjach dałoby się znaleźć jego hotel, ale na sto procent kojarzę jedynie Celestial we Włoszech.

Tak, czy inaczej, to dość interesujące. Garnitury od brata, a perfumy, jak zgaduję, od siostry. W Nowym Jorku, na pierwszej kolacji w hotelu, piliśmy wino ― teraz ciekawość mnie zżera, czy to właśnie był alkohol z winnicy Michaela, czy jest tym wyjątkiem, z którym Lucyfer nie chce mieć nic wspólnego.

Bo tak to wygląda, póki co.

― Po części go rozumiem ― kontynuuje zamyślona Gabi. Zostawiam temat Celestiala i jego połączeń ze wspomnianymi biznesami na potem; może sprawdzę to wieczorem, kiedy wrócę do swojego pokoju i będę miała chwilę dla siebie. ― Ameryka do niego pasuje. Kraj absurdów. A taki Nowy Jork sam w sobie jest pokaźną wylęgarnią grzeszków, mniejszych czy większych.

― Wylęgarnią szczurów też jest.

To stwierdzenie faktu i pierwsza rzecz, która przychodzi mi do głowy. Gabi parska szczerym śmiechem.

― Zaprzeczyć się nie da, wasze metro śni mi się po nocach ― przyznaje, machając przy tym ręką, jakby chciała w ten sposób odpędzić od siebie to wspomnienie. ― Ale tu nie jest lepiej, jeżeli o szczurki chodzi. Miasta są stare, jak w większości Europy. W samym Paryżu jest jakieś pięć milionów przerośniętych gryzoni. ― Zniża głos do konspiracyjnego szeptu, pochylając się w moją stronę. ― Czasami dokarmiam kilka z nich. Jeden jest cały biały, nazwałam go Alba.

― ...uwielbiam cię ― mamroczę, kręcąc powoli głową z przyjaznym grymasem na ustach. Gabi nie traci dobrego nastroju, i, tym bardziej, nie zamierza przejść obojętnie obok takiego komplementu, bez względu na to, jak prosty jest.

― Tak wszyscy mówią ― wzdycha teatralnie. Śmiejemy się razem, lekko i naturalnie. Wszystko jest... fajne, póki Gabi nie odchrząkuje niezręcznie, sprawiając, że atmosfera między nami gęstnieje jak na zawołanie. Marszczę czoło, zaalarmowana tym faktem. Mam dziwne wrażenie, że wiem, jaki temat zaraz poruszy. ― No, to... okej, może to zabrzmi głupio... nie zrozum mnie źle, nie chcę się wciskać w coś, co nie do końca mnie dotyczy, ale... tak z ciekawości, muszę zapytać. Czy ja będę w twojej książce?

Oto i jest. Pytanie pułapka.

Może to głupia myśl, ale wydaje mi się, że interesowanie się tym jest dość... chciwe, jak na kogoś z taką historią. Gabriella już ma swoją książkę. Ona, Peter, Raphael i Michael. I wiele, wiele innych. Taką książkę, która od wieków kształtuje ludzkość. Moja praca nie ma szans na tego typu "sukces", więc... dlaczego w ogóle wszyscy tak bardzo się nią przejmują?

Wymuszam sympatyczny uśmiech. Kiwam energicznie głową.

― Planowałam cię opisać, tak ― przyznaję. Gabi odpowiada mi rozanielonym grymasem. ― Tylko... bardziej przyziemnie.

― To miłe. Dziękuję. O, to tutaj! ― Gabi niespodziewanie wciąga mnie do skromnej cukierni. Skromnej, ale dosłownie wyjętej z tych wszystkich romantycznych filmów. Podchodzi do lady i wita się ze sprzedawczynią. Wyłapuję, że jedna pyta drugą o samopoczucie, a potem Gabriella składa swoje zamówienie. Kiedy kończy, znowu odwraca się w moją stronę, opierając się nonszalancko o ladę. ― Mogę być z tobą szczera? Ty byłaś. Chcę odwdzięczyć się tym samym.

― W jakim temacie?

― On zwykle nie traktuje ludzi w ten sposób, co ciebie. Znaczy, wiem, że to wynika z waszego układu, a od kilku lat nie za bardzo angażował się w cokolwiek, ale uważaj, okej? Wydajesz się być naprawdę fajną dziewczyną. To mój brat, i kocham go, tak. Ale te dwa fakty nie zmienią ani mnie, ani jego. Ani tego, po co tu jesteśmy. I mówię ci to, bo taka jest moja rola. Nie mam prawa do niczego cię zmuszać i mogę jedynie wyrazić swoją opinię, więc to właśnie robię.

Mówi to wszystko tak szybko, jakby trenowała ten monolog przed lustrem od momentu naszego ostatniego spotkania. Zaciskam usta w cienką linię, w pierwszym odruchu odrobinę rozbawiona, bo przed rozstaniem z Lucyferem zarzekała się, że nie ma w sobie nic z Michaela.

A potem zaczynam analizować wszystko, co usłyszałam. Prawda jest taka, że Michael po prostu mnie martwi ― jest dość niepokojący sam w sobie. I może dlatego branie jego słów pod uwagę przychodzi mi z taką trudnością. Być może Gabi rozpracowała ten fakt i po prostu uznała, że sprytnie wykorzysta tę sympatię, którą zdążyłam ją obdarzyć.

Podnoszę na kobietę odrobinę zakłopotany wzrok.

― Nie zrobi mi krzywdy.

Który raz od poznania go to powtarzam? Te słowa nadal tak dziwnie brzmią. Może dlatego, że wiem doskonale, o kim mówię, kiedy je wypowiadam.

― Fizycznie, nie ― przyznaje mi rację Gabi. A potem się uśmiecha. I po raz pierwszy robi to właśnie w ten sposób. Ten grymas ma mi coś powiedzieć, ale ponieważ nie znam jej jeszcze wystarczająco dobrze, mam wrażenie, że odczytuję tylko połowę znaczenia.

Jej słowa mi w tym pomagają. "Fizycznie, nie". Michael też o tym wspomniał. I powtarzam sobie, że jestem tego świadoma ― wiem, że Lucyfer ma uwodzenie i kuszenie we krwi, a ja pewnie nawet nie zauważę, kiedy stracę dla niego głowę, o ile to już się nie stało.

I to jest właśnie najgorsze. To ma na myśli Gabriella.

To będzie jednostronne uczucie. Takie, które nie zostanie odwzajemnione.

Kiwam głową ze zrozumieniem, odrobinę przygaszona. Moja koleżanka krzywi się nieznacznie, jakby jej samej nie podobało się to, w jaki nastrój mnie wprowadziła. Na szczęście sprzedawczyni wreszcie podaje jej zamówienie w papierowej torbie; Gabi dziękuje jej z uśmiechem. Prowadzi mnie do wyjścia, ale tylko po to, żeby przysiąść w małym ogródku przy lokalu.

Stoją tu cztery skromne, metalowe stoliki; przy każdym są dwa krzesła. Oprócz nas jest tu tylko dziewczyna z nosem w telefonie. Większość klientów bierze zamówienie na wynos.

― Przygotuj się na zbawienie swoich kubków smakowych ― zaczyna Gabi, wielce podekscytowana, podając mi jeden z wypieków. Idę o zakład, że nigdzie w Nowym Jorku nie dostałabym tak idealnego croissanta. Ten jest dodatkowo pokryty cienką warstwą czekolady. ― Przez kolejne dni będziesz chciała jeść tylko to ― dodaje raźno Gabi, łapiąc za drugą sztukę, którą kupiła dla siebie samej.

Śmieję się. Póki nie biorę pierwszego gryza. To jest wypiek perfekcyjny. I ― jakby czekolada z zewnątrz nie była wystarczająca ― ma pralinkowe nadzienie, które dosłownie rozpływa się w ustach. Zamykam oczy, zachwycając się wyrazistym smakiem. Średnio kontroluję własne odruchy, i Gabriella śmieje się dobrodusznie, bo wyrywa mi się cichy jęk.

― O Boże ― mamroczę, zajadając się słodkościami. Czy mogę jeszcze dodać podpunkt w wymaganiach w tym cholernym cyrografie? Żeby mieć to codziennie na śniadanie, aż do końca moich dni...?

Gabi parska.

― Nie mów tak przy Lucyferze.

...Chryste, jaki normalny człowiek cieszy się na widok Mrocznego Kosiarza? Chyba tylko ja.

Mężczyzna rozkłada ramiona, jakby chciał mnie objąć, gdy wreszcie dołączamy do niego i Lucyfera przy Celestialu; i to jest kolejna dziwna rzecz, która mnie tego dnia zaskakuje. Przytulamy się jak dobre ziomki. Zero zakłopotania, zero zawahania.

― Nie zagadała cię na śmierć? ― pyta Desmond. Odsuwam się od niego z szerokim uśmiechem na ustach, i wyłapuję, jak Gabriella prycha z urazą, teatralnym gestem kładąc dłoń na sercu.

― Okazuje się, że kiedy Joy się rozkręci, jest tak samo gadatliwa, jak ja ― oświadcza wesoło Gabi. Stawiam krok w tył, bo podchodzi bliżej swojego mężczyzny i ostentacyjnie klepie go palcami po policzku. ― Dlatego też, kochanieńki, sklej mordę i zachowuj się jak na Szefa Zgonów przystało.

Kręcę głową z rozbawieniem. Jak tak na nich patrzę, to kusi mnie, żeby podwędzić trochę charakterystycznych cech ich związku i wykorzystać go podczas pisania o głównej parze mojej książki. Perfidne, ale kto mi zabroni?

― Dobrze się bawiłaś? ― Głos Lucyfera rozlega się zaraz obok i wywołuje ciarki na moich plecach. Nie wiem, jak ten facet to robi. Może chodzi o jego ton, albo to, jak beztrosko do wszystkiego podchodzi. Tak, czy inaczej, nie dziwię się nikomu, kto mógłby stracić dla niego głowę.

― Świetnie ― zapewniam, gdy wszyscy razem wchodzimy do hotelu, a Lucyfer zaprasza nas do restauracji. Odsuwa dla mnie krzesło, a ja bez dłuższego zastanowienia wyciągam zeszyt z torby. Gabi, która siedzi po mojej lewej, posyła mi odrobinę zaskoczone spojrzenie. ― Nie obrazicie się, jak teraz zanotuję kilka rzeczy, zanim je zapomnę...? ― dodaję niepewnie.

Lucyfer śmieje się cicho, opadając na ostatnie wolne miejsce przy stole.

― Nie krępuj się, mistrzyni.

Zamawiamy szybko jedzenie, i zaraz potem staram się zapisać wszystko to, co siedzi mi w głowie. To chaotyczna mapa myśli, ale uznaję, że i tak się w niej połapię, a wieczorem, w łóżku, będę mogła na spokojnie ją rozszerzyć. Teraz liczy się tylko to, żeby zapamiętać większość szczegółów.

...na przykład to, jak rozrywkowo sprzeczają się Gabi i Desmond.

― Co dzisiaj jadłeś? ― zagaja podejrzliwie Gabriella.

Desmond układa usta w dziubek i zwleka z odpowiedzią odrobinę za długo, aż wreszcie rzuca na wydechu:

― Krewetki.

― Makaron z krewetkami ― wtrąca prędko Lucyfer. Wyrywa mi się krótki chichot, gdy Gabriella przywala swojemu lubemu z łokcia między żebra, uznając go za "jebanego kłamcę"; dosłownie w tej samej chwili Desmond rzuca Lucyferowi pełne rozżalenia spojrzenie, nazywając kolegę "perfidnym zdrajcą".

― Ja tylko omijam szczegóły, to nie jest kłamanie ― broni się Mroczny Kosiarz. Gabi ma na ten temat inne zdanie. Potrząsa głową z niedowierzaniem, uznając na wydechu:

― Nie uniosę twojej głupoty, Mondy.

― Możemy jeszcze gdzieś dzisiaj pójść? ― zagajam, już niemal odruchowo łapiąc palcami za rękaw garnituru Lucyfera i pociągając kilka razy za materiał. Z jego ust nadal nie zszedł nieco rozbawiony grymas; teraz jednak, kiedy nasze spojrzenia się spotykają, jest w nim coś jeszcze.

Coś, czego nie jestem w stanie zrozumieć. Jeszcze.

― Proponuję rejs Sekwaną ― odpowiada prędko Diabeł. Jestem pewna, że oczy świecą mi się teraz jak diamenty, bo ta wizja sprawia, że serce zaczyna mi szybciej bić. Bez problemu to zauważa. Prawy kącik jego ust jeszcze bardziej się unosi. Ta jego pewność siebie i usatysfakcjonowanie własnym istnieniem mnie rozbrajają. ― Przepłyniemy obok wieży. Akurat wtedy, jak zapalają się światła. Paryż nocą jest chyba najpiękniejszy, jeżeli człowiek wie, gdzie patrzeć.

― Brzmi jak marzenie ― szepczę na wydechu. I podczas gdy ja znowu wciskam nos w zeszyt, dodając notatkę o rejsie już teraz, żeby potem móc beztrosko cieszyć się chwilą, Lucyfer mamrocze jeszcze zadowolone:

― Tak ma być.

― O, właśnie, możemy się do was z czasu przyłączyć? ― Ciekawe, czy Gabriella słyszy wszystkie takie rozmowy na boku. Podnoszę na kilka sekund wzrok, bo w sumie to... ciekawi mnie to. Notuję spostrzeżenie w rogu kartki, żeby na przyszłość pamiętać o pilnowaniu się w jej obecności. Swoją drogą, to takie zabawne, że podczas gdy ona kipi od zaaferowania, Desmond z nudów męczy jakąś gierkę w telefonie. ― Wiecie, żeby Mondy zaliczył trochę kontaktu z żywymi...? Poza tym, nie zdążyłyśmy jeszcze kupić sukienki. Na ten wypad do opery, o którym wspomniałeś, Lucy.

Desmond nagle wraca do rzeczywistości, odrywając wzrok od telefonu. Marszczy brwi, trącając Gabi palcem w ramię, żeby zwrócić na siebie jej uwagę, po czym pyta cicho:

― Idziemy do opery?

Gabriella wywraca ostentacyjnie oczami.

― Tak, właśnie zostałeś o tym poinformowany.

Okej. Martwi mnie trochę to, że mogłaby za bardzo interesować się moimi osobistymi rozmowami z Lucyferem, a potem będzie tłumaczyła to troską, ale jakoś nie zraża mnie to do niej aż tak bardzo, jak myślałam. Ciężko jest pałać do niej nienawiścią, kiedy ona i Desmond tak śmiesznie się kłócą.

― Czy to złe, że uwielbiam ich sposób dyskutowania? ― Pochylam się w stronę Lucyfera, uśmiechnięta od ucha do ucha. Mężczyzna śmieje się cicho, odpowiadając:

― Nie, to jest piekielnie dobra rozrywka.

Łódź sunie leniwie po Sekwanie. W wodzie odbijają się zarówno gwiazdy, jak i światła Paryża. Niezapomniany widok.

Mijamy Les Invalides; wielki kompleks budynków, nad którym dumnie góruje pozłacana kopuła Dôme des Invalides. "Napoleon sobie tam leży", napomina Desmond. "Koledzy byli wyżsi od niego za życia, to po śmierci skończył w tak ogromnym miejscu, że w zaświatach mogli mu naskoczyć".

Île de la Cité zachwyca tym, co ma do zaoferowania; Katedra Notre Dame onieśmiela wielkością nawet teraz, podczas odbudowy po pożarze z dwutysięcznego dziewiętnastego.

Place de la Concorde. Grand Palais. Luwr. To są rzeczy, które widywałam jedynie na zdjęciach w internecie, albo w filmach i serialach, które oglądałam. To miało być tylko odległe, nieosiągalne marzenie. I kiedy tak płyniemy łodzią, podziwiając Miasto Świateł, nawet nie próbuję kryć zachwytu i niedowierzania.

Nie dziwię się, że tak nazywają to miejsce. Wszystko zdaje się błyszczeć. Jak marzenie. Takie, które jeszcze niedawno wydawało mi się absolutnie nieuchwytne.

Opieram się o metalową barierkę, przy okazji strzelając kilka kolejnych fotek, które od razu wysyłam Emery. Przyjaciółka niemal natychmiast odpisuje, że jej kolej na podziwianie magii też nadejdzie, ale życzy mi dobrej zabawy i prosi, żebym nie wstrzymywała dostawy zdjęć. Uznaje też, że koniecznie muszę zrobić sobie w Paryżu fotkę z Lucyferem, żeby "Samantha zaczęła toczyć pianę zazdrości z pyska".

Jej poczucie humoru mnie kiedyś zabije.

― To co ci nie daje spokoju, mistrzyni?

Lucyfer opiera się nonszalancko o barierkę zaraz obok mnie, zostawiając między nami zaskakująco mało przestrzeni. Bawię się przez moment telefonem, nie do końca przekonana, czy powinnam się w tym temacie odzywać.

Dlatego zanim to robię, zerkam orientacyjnie na Gabriellę i Desmonda. Są zbyt zajęci sobą nawzajem, żeby zwrócić na nas uwagę w tym momencie, więc uznaję, że równie dobrze mogę sobie zrzucić z ramion niewielki ciężar.

― Nie bądź na mnie zły ― zaczynam szybko, zniżając głos do szeptu. Lucyfer unosi pytająco jedną brew, nagle cholernie zainteresowany tematem; skina głową wymownie, na znak, żebym kontynuowała. ― Po tym spotkaniu z Gabi mam pewną myśl.

― Okej. Jaką? ― Też mówi cicho, wyczuwając to konspiracyjne napięcie. Po jego ustach błądzi odrobinę złowieszczy grymas.

― Podczas obiadu z twoją rodziną, starali się przekonać mnie do zmiany decyzji. Wydaje mi się, że ona dzisiaj próbowała pokazać się z jak najlepszej strony, bo wie, że o niej też napiszę, i... ― biorę głęboki wdech, żeby mieć kilka sekund na pozbieranie myśli. Znowu spoglądam przelotnie w stronę Gabi. Ona i Desmond chichoczą z rozbawieniem nad kieliszkami szampana.

Wracam spojrzeniem do Lucyfera. Już się nie uśmiecha. Co ciekawe, nie wygląda też na urażonego. Raczej... wydaje mi się, że spodziewał się czegoś w tym stylu.

― Każdy chce ugrać coś dla siebie, prawda? ― mruczę. Lucyfer kiwa powoli głową w odpowiedzi, ale zaczyna unikać mojego spojrzenia. ― I... nie wiem, to głupie, ale ona już miała swój moment chwały.

Niebieskie tęczówki znowu skupiają się na mnie. Odbijają się w nich paryskie światła, więc oczy Lucyfera dosłownie błyszczą. Jestem pewna, że się rumienię ― tym bardziej zalewa mnie fala nieśmiałości, kiedy Diabeł znowu uśmiecha się subtelnie, uznając:

― Odważny dobór słów.

Wywracam oczami, starając się jakoś zaradzić tej atmosferze niezręczności, i wracam do podziwiania Paryża, mamrocząc niewyraźnie, że Lucyfer na pewno wie, co mam na myśli.

Zwleka przez moment z odpowiedzią, ale koniec końców rzuca pełnym przekonania "tak, wiem".

― To jest twoja historia ― dodaję jeszcze. Lucyfer stuka palcem prawej dłoni o metalową barierkę zaraz obok mojej ręki, i zastanawiam się, czy to przypadkowy gest, czy chce w ten sposób zwrócić na siebie uwagę. ― Nie zamierzam z nich robić istotnych postaci. Tylko nie chcę, żeby przestali mnie przez to lubić.

...bo po napisaniu tej książki i tak będę miała pewnie spore kłopoty.

Przymykam na moment powieki, zdegustowana własnym podejściem do sprawy, chociaż prędko wydaje mi się to bezpodstawne, biorąc pod uwagę tożsamość mojego rozmówcy.

― Przepraszam, to strasznie samolubne, i...

― Joyce, przestań ― przerywa mi Lucyfer, śmiejąc się przy tym pobłażliwie. ― Nic, co powiedziałaś, nie było samolubne. Ale... fakt. Bałem się, że tak właśnie będzie. Jak nie umoralniające przemówienia, to perfidne podlizywanie się. Jakby za bardzo działało ci to na nerwy, po prostu mu powiedz.

― ...okej.

Milczymy przez chwilę, napawając się prywatnym występem akordeonistki na niższym pokładzie. Wypada ten wyjątkowy moment ― wieża rozbłyskuje migającymi światełkami, a ja uznaję, że to wszystko, co się teraz dzieje, jest takie... eteryczne. Magiczne.

Jeżeli nie napiszę tej książki tylko ze względu na obiecane mi nagrody, to równie dobrze mogłabym to zrobić w podzięce za takie przeżycia. Chowam telefon do torebki. To jedno wspomnienie zachowam tylko dla siebie.

― Mam nadzieję, że moje perfidne podlizywanie się ci nie przeszkadza ― odzywa się znowu Lucyfer. Pochyla się w moją stronę, puszczając mi oczko i trącając mnie zaczepnie łokciem w ramię. Wyrywa mi się cichy, niewymuszony śmiech.

― Wybaczam ci, bo jesteś głównym bohaterem ― odpowiadam. To się znowu dzieje; obydwoje patrzymy na siebie tak, jakbyśmy doskonale się rozumieli. W każdym możliwym znaczeniu tego słowa.

Powinno mnie to martwić ― fakt, że czuję się zrozumiana przez samego Diabła. A tymczasem... w dziwny sposób wydaje mi się to pocieszające. Matka miała rację. Potrzebuję terapii. Znaczy, potrzebowałam jej już wcześniej, ale po tym wszystkim zdecydowanie będę musiała znowu zadzwonić do znajomej psycholożki.

Lucyfer otwiera usta, biorąc w tym samym czasie wdech, i pewna jestem, że chce coś jeszcze dodać, ale w ostatniej chwili zmienia zdanie. Potrząsa głową, chyba próbując w ten sposób pokazać, że nie ma jednak do powiedzenia nic ciekawego.

― Co? ― pytam bezceremonialnie.

Lucyfer uśmiecha się do mnie ciepło.

― Nie, nic. Nieważne.

To te wyjątkowe momenty, w których naprawdę chciałabym czytać w myślach.

...bo za tym jego zamyślonym grymasem zdecydowanie kryje się coś cholernie intrygującego.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top