01━━THE DEAL WITH THE DEVIL NEVER SOUNDED SO DAMN GOOD.

― Szczerze? Jestem zdesperowana.

― W jakim stopniu?

― Stara, gdyby władca piekieł podsunął mi pod nos umowę, podpisałabym ją w ciemno.

Samantha Park, wielce wierząca katoliczka, mamrocze tam coś pod nosem, żebym nie kusiła losu, ale ignoruję to tak samo, jak Emery Spencer siedząca po mojej prawej. Ona posuwa się nawet o krok dalej, bo wywraca ostentacyjnie oczami, komentując:

― Sam, ja też bym się nie zastanawiała. Nie w takiej sytuacji.

Jęczę głośno, na pokaz uderzając czołem w blat. Kiedy się podnoszę, Emery klepie mnie pocieszająco po plecach, drugą ręką grzebiąc uparcie w torbie, najpewniej w poszukiwaniu fajek.

― Jak tak można w ogóle człowieka traktować ― irytuję się, zapijając żal dużym łykiem drinka. Chłodne mojito jest w tym momencie wybawieniem. ― Żeby tak z dnia na dzień bez ostrzeżenia z pracy wywalać? Skandal.

― Nie, to tylko życie ― wzdycha z politowaniem Samantha. Emery przestaje przeszukiwać swoją przepastną, workowatą torebkę; obydwie łypiemy spode łbów na naszą wspólną koleżankę. ― ...co?

― To, że żadna z nas nie oczekuje rozwiązania problemów i uświadamiania, jak chujowy jest aktualnie świat ― tłumaczy Emery, gestykulując energicznie rękami. ― Ja nie wiem, czego ty nie pojmujesz. Jesteśmy tu, żeby narzekać. Myślałam, że to oczywiste. Nie zmuszaj mnie do zerwania z ciebie fartuszka przyjaźni.

― Przepraszam? ― rzuca bez przekonania zdezorientowana Samantha, rozkładając bezsilnie ręce. Emery wreszcie znajduje opakowanie papierosów, wyławiając je z torby ze zwycięskim mruknięciem i szerokim uśmiechem. Ja w tym czasie znowu kulę się w miejscu; usta odruchowo układają mi się w markotną podkówkę. ― ...matko jedyna, dobra, teraz to widzę ― dodaje ze skruchą Sam, zaciskając pocieszająco palce na moim przedramieniu. ― Tu potrzeba interwencji.

― A co my tu niby robimy? ― parska Emery. Trąca mnie łokciem w rękę, dodając zaraz potem:

― Chodź, muszę zapalić, bo mnie pokurwi.

Nie mam nawet szansy zaprotestować; zanim w ogóle rozchylam usta, panna Spencer już ciągnie mnie za sobą w stronę wyjścia z Bubble. Nie protestuję, bo nie mam siły. Zresztą, dochodzę też do wniosku, że odrobina świeżego powietrza może mi tylko wyjść na zdrowie; nawet, jeżeli Emery będzie paliła fajkę zaraz obok mnie. I tak robi to w tempie ekspresowym.

Chociaż Em trzyma mnie za rękę, to na kilka sekund tracę z nią kontakt; potykam się o próg, a ponieważ właśnie przechodzi obok pewien miły, przystojny pan, łapię się jego ramienia jak tonący brzytwy.

― Hej, wszystko w porządku? ― pyta, roześmiany, ale nie wydaje mi się, żeby w jego głosie pobrzmiewała jakaś złośliwość. Odrzucam włosy na plecy, nawet nie zerkając w jego stronę, bo idę o zakład, że spaliłabym się ze wstydu, gdybym spojrzała mu w oczy. Kiwam jedynie głową w odpowiedzi, odsuwając się od miłego pana, i mamroczę pod nosem kulturalnie:

― Jest okej, dziękuję i przepraszam.

― Pan wybaczy! ― Emery jak zwykle ratuje mnie z opresji. Ciągnie mnie w swoją stronę tak mocno i gwałtownie, że prawie przewracam się o własne nogi. Żałosny wieczór. Od rana dręczy mnie jakieś pasmo niepowodzeń. ― Koleżanka ma tragiczny dzionek.

Unikam jego spojrzenia, ale widzę, że mężczyzna omiata wzrokiem i mnie, i Emery, aż wreszcie wzdycha ciężko. Wciska dłonie w kieszenie eleganckich spodni od garnituru, przechylając przy tym lekko głowę.

― Pech nigdy nie trwa wiecznie ― uznaje, wzruszając przy tym lekko ramionami. Ktoś wciąga go do wnętrza baru; zgaduję, że jakiś jego kolega. Zostajemy z Emery same, o ile można tak w ogóle powiedzieć, bo na nowojorskiej ulicy Dolnego Manhattanu ciężko o kilka centymetrów wolnego chodnika.

Szczególnie o tej porze.

Otaczam się własnymi ramionami, podczas gdy Emery pośpiesznie odpala papierosa i kręci energicznie głową, wzdychając:

― Facet tak mówi, bo nas jeszcze nie poznał.

Chociaż wszystko mnie boli, chce mi się wyć i jedyne, na co mam ochotę, to hamburger z McDonald's, to jednak nie umiem zdusić w sobie rozbawionego parsknięcia. Emery też się uśmiecha, wyraźnie zadowolona z samej siebie i swojego małego osiągnięcia.

Opieram głowę o jej ramię, a ona układa policzek na moich włosach. Stoimy tak przez kilka sekund, aż wreszcie Spencer zmusza nas do powrotu do rzeczywistości.

― Znajdziesz robotę ― zapewnia stanowczo. Broda mi drży, kiedy na nią patrzę. Oczy mam zaszklone, i kiedy moja wieloletnia przyjaciółka ten fakt dostrzega, wciska mi palec w ramię, aż krzywię się z bólu. ― Weź się w garść, kupo mięcha. Masz oszczędności, tak? Zluzuj. Będzie dobrze, póki twoja matka się nie dowie.

― Jak się dowie, obiecaj, że mnie skremujesz.

― A na pogrzebie dopilnuję, żeby puścili ci coś od Hoziera, tak, wiem, pamiętam. Możesz na mnie liczyć. A i tak uważam, że dramatyzujesz. Znaczy, rozumiem, że cię to dobiło, ale bywało gorzej.

― Kiedy?

Emery milczy przez dłuższą chwilę. Po raz ostatni zaciąga się dymem, zaraz potem gasząc fajkę w popielniczce na niskim parapecie lokalu, po czym uśmiecha się tajemniczo i odpowiada:

― Jak twoja właścicielka dowiedziała się, że uciekałyśmy z francuskiego w liceum.

Otwieram usta, żeby się kłócić, że to dwie zupełnie inne sprawy, ale zamykam mordę chwilę później, bo aż mi dreszcz przechodzi po plecach na samo wspomnienie całej tej farsy. To było lata temu, a jednak uraz na psychice pozostał. Emery kiwa głową powoli.

― Właśnie ― dodaje. Łapie mnie za ramiona, zmuszając do tego, żebym spojrzała jej w oczy, po czym potrząsa mną delikatnie, jakby ten prosty gest miał wszystko naprawić. ― Dlatego skończ się nad sobą użalać. Albo nie. Wiesz, co? Dzisiaj masz przyzwolenie, żeby się nad sobą użalać, ale jutro zaczynasz szukać roboty. Nie panikuj.

― Lubiłam tę robotę ― jęczę cicho, jak niezadowolona sześciolatka. Emery wywraca oczami. ― Naprawdę lubiłam tę robotę.

― Ale całego życia w jednej bibliotece się nie da spędzić, Joy.

Jak to, nie da się? Świat zna takie przypadki.

― I zanim walniesz mi jakimś chujowym argumentem, to pragnę przypomnieć, że nawet Evelyn Carnahan wybyła na pustynię, jak nadarzyła się okazja ― rzuca jeszcze Emery. Łypię na nią groźnie spode łba, ale ona nic sobie z tego nie robi. Klepie mnie po plecach z typowym dla niej rozbrajającym uśmieszkiem. ― Chodź, moja ulubiona ofiaro losu. Dopijemy drinki, zabierzemy Sam i spierdalamy do McDonald's.

Brzmi jak fajny plan. Wyrywa mi się bezsilne, załamane westchnienie, ale skinam głową, przystając na propozycję przyjaciółki. Emery obejmuje mnie ramieniem, cmokając mnie jeszcze przelotnie w skroń, kiedy wracamy do Bubble.

Nie wiem, co ja bym bez niej zrobiła.

― ...ty to widzisz? ― mamrocze zaraz przy moim uchu Emery, więc rozglądam się po wnętrzu baru, szukając powodu jej zdenerwowania. W pierwszej chwili nie potrafię pojąć, co wyprowadziło ją z równowagi, ale kiedy wraca do mnie ta wyjątkowa umiejętność logicznego myślenia, wreszcie dociera do mnie przerażająca prawda.

Ten facet, który na mnie wpadł, stoi przy naszym stoliku. Zatrzymuję się gwałtownie, bo jakoś nie mam dzisiaj ochoty na więcej kontaktów z obcymi ludźmi, ale Emery nadal mnie obejmuje, a co za tym idzie, zostaję zmuszona, żeby kontynuować tę podróż przez mękę, prosto ku zgubie.

― O, Joy! ― woła Sam, kiedy tylko zauważa naszą dwójkę. Mężczyzna obok niej odruchowo odwraca głowę w tym kierunku, i przysięgam, że zamieram. Nie przyjrzałam mu się wcześniej, a teraz, kiedy Emery i ja zatrzymujemy się zdecydowanie zbyt blisko niego, dziękuję Bogu za to beznadziejne oświetlenie.

Stresują mnie atrakcyjni ludzie.

Wydaje mi się, że jest blondynem, ale w tym półmroku ciężko jest mi to stwierdzić na sto procent. Ma na sobie czarną marynarkę, spod której wystaje biała koszula. Dwa pierwsze guziki są w niej rozpięte. Mężczyzna uśmiecha się subtelnie, z początku bez słowa wyciągając w moim kierunku znajomy notatnik.

Robi mi się słabo.

― Gorszy dzień, tak? ― zaczyna, ale nie wydaje mi się, żeby mówił to w złośliwej manierze. Brzmi przyjaźnie. Może nawet... dostrzegam w jego oczach iskierkę współczucia.

Wyrywam swoją własność z jego uścisku. Podczas gdy on wciska dłonie do kieszeni spodni, przechylając przy tym lekko głowę, ja otaczam zeszyt ramionami, wymuszając uśmiech i wyduszając krótkie "dziękuję".

Emery, jak zwykle, postanawia wtrącić coś od siebie.

Moja najlepsza przyjaciółka mruży badawczo powieki, prostując się dumnie i krzyżując ręce na klatce piersiowej, po czym pyta:

― Gdzie go znowu zostawiła...?

― Był przy barze. ― Nieznajomy wzrusza nonszalancko ramionami. Zerka na Emery dosłownie przez sekundę, niemal natychmiast wracając wzrokiem do mnie.

Dlaczego, do cholery, jest mi tak gorąco? Kto to jest? Dlaczego tak uparcie się gapi? I to bezwstydnie. Jakby tego było mało, to albo mi się wydaje, albo doskonale wie, jak to na mnie działa, bo teraz ten jego uśmieszek jest wręcz... diabelski.

Co innego przykuwa jednak moją uwagę. Dokładniej... jego oczy. Takiego odcienia błękitu jeszcze jak żyję nie widziałam. W gardle mi zasycha, i idę o zakład, że wyglądam tak, jakbym nie miała w głowie ani jednej szarej komórki.

― Zapytałem barmana o nazwisko na nalepce ― tłumaczy spokojnie mężczyzna. Mówi przyjemnym dla ucha, niskim, chrapliwym głosem. Emery odchrząkuje wymownie, ale to nic nie zmienia; on nadal nie odrywa ode mnie wzroku. ― Akurat panią znał, więc... wskazał mi ten stolik.

Super. Teraz zna moje nazwisko i wie, że tu bywam. Po prostu pięknie. Plan na przyszłość: nie odwiedzać Bubble przez najbliższe kilka miesięcy.

― Nie chciałem przeszkadzać ― dodaje jeszcze nieznajomy, rzucając krótkie, przepraszające spojrzenie w stronę Emery i Sam. Ta druga wydaje mi się być nim tak samo oczarowana, jak ja, ale panna Spencer jest absolutnie obojętna na jego urok. ― Już się zmywam. Życzę miłego wieczoru, i... cóż, piękne imię.

Żadna z nas go nie zatrzymuje, kiedy odchodzi. Omiatam wzrokiem całą jego sylwetkę, korzystając z jego bliskości, gdy mnie wymija. Myliłam się; nie jest blondynem. Jego włosy to bardziej wyjątkowy odcień jasnego brązu. Ma na głowie taki artystyczny nieład. Najchętniej odgarnęłabym mu kilka niesfornych kosmyków z czoła.

Na sam koniec zachwycam się zapachem jego wody kolońskiej. Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to orient. Jakieś upalne miejsce. Ta słodka i korzenna woń mnie odurza; aż przez kilka sekund kręci mi się w głowie, i nie wiem, czy to nadal wina perfum, czy jednak może przesadziłam dzisiaj z alkoholem.

― ...co za dziwny typ ― komentuje niezadowolona Emery, wyrywając mnie z tego dziwnego transu. Dopija swojego drinka tak szybko, że Sam rzuca jej zmartwione spojrzenie i mamrocze coś o tym, żeby uważała, bo jeszcze się udławi. Emery zbywa ją poirytowanym machnięciem ręki. ― Weź, przestań ze sobą nosić te zeszyty, bo ciągle zapominasz, gdzie je odkładasz, i potem jest problem.

― Wena uderza jednakże w momentach niespodziewanych ― broni mnie Sam. Podnosi się powoli z miejsca i zaczyna zbierać swoje rzeczy; ona i Emery zarzucają na siebie swoje skórzane kurtki, więc ja też zakładam szary, ciepły sweter.

― Potwierdzam ― wzdycham. Wciskam notatnik do przepastnej torby, przypominając sobie, że... faktycznie wyjęłam go z niej na chwilę przy barze, kiedy płaciłam za nasze zamówienia zaraz po przyjściu do lokalu, bo nie mogłam wyłowić portfela spośród tych wszystkich śmierci, które ze sobą noszę. ― I wiesz, że nie potrafię się przekonać do zapisywania wszystkiego na telefonie.

― Boomer ― kaszle ostentacyjnie Emery. Wywracam jedynie oczami w odpowiedzi.

Kiedy wychodzimy z Bubble, nie potrafię zwalczyć chorej ciekawości. Szukam wzrokiem tego przystojnego nieznajomego, ale nigdzie go nie dostrzegam.

I muszę przyznać, że jestem tym faktem niezwykle rozczarowana.

Czasami, jak myję zęby, męczy mnie taki chory strach, że jak podniosę głowę znad umywalki i spojrzę w lustro, to zobaczę jakiegoś demona z piekła rodem. Zdecydowanie ma na to wpływ moja słabość do horrorów i fakt, że zaczęłam je oglądać w wieku ledwo dziesięciu lat. Raz poszłam do kina na "Labirynt Fauna" i moje życie już nigdy nie było takie samo.

Także, spodziewałabym się Krwawej Mary. Albo jakiegoś zmarłego bliskiego.

Ale nie tego.

― Cześć, mam taki mały biznes do obgadania.

Nie ma nic bardziej przerażającego, niż obcy mężczyzna stojący w progu łazienki z tak niepokojącym uśmiechem na ustach. Do tego o takiej porze, bo jest druga rano. Co najgorsze, ja go znam. Już raz go widziałam.

― ...ty ― dukam, chociaż to jedno słowo ledwo przechodzi mi przez ściśnięte strachem gardło. Mężczyzna uśmiecha się szeroko, rozkładając ręce w teatralnym geście, gdy wskazuję na niego świeżo umytą szczoteczką do zębów.

― Ja ― potwierdza dumnie.

W pierwszym odruchu chcę zacząć krzyczeć. Emery wbiłaby tutaj z patelnią w dłoni i rozgoniła towarzystwo, ale prędko przypominam sobie, że ma nocną zmianę w Sun's Whispers. Co za tym idzie, jestem sama. I panikuję.

Należałoby drzeć mordę, że się pali, żeby ktokolwiek przybiegł mi na ratunek. Pani Quinn na pewno jest u siebie. Usłyszałaby mnie, i ― jak na wspaniałą sąsiadkę przystało ― zadzwoniłaby po policję.

Otwieram usta, ale nie wydobywa się ze mnie żaden dźwięk. Zamieram. I przeraża mnie ten fakt nie na żarty, a on bez problemu to dostrzega.

Przestaje zgrywać niewzruszonego. Przechyla delikatnie głowę, nie odrywając ode mnie uważnego spojrzenia. Uparcie skupia się na moich oczach.

― Słuchaj, nie zrobię ci krzywdy ― zapewnia, ale w głowie siedzi mi przeświadczenie, że coś takiego mówi każdy, kto właśnie zamierza kogoś skrzywdzić. Nie odkładam szczoteczki. Zawsze to można ją temu facetowi wcisnąć w oko. ― Przepraszam, że cię przestraszyłem. Przyszedłem tu z propozycją pracy.

Jakoś ni cholery nie poprawia to sposobu, w jaki go postrzegam. Otwieram szeroko oczy, przerażona tym, co takiego ten mężczyzna może mieć na myśli. Dziwi go moja mina. Aż ciężko mi w jego niewinną głupotę uwierzyć.

Odruchowo stawiam jeden krok w tył, chociaż on nawet nie próbuje się do mnie zbliżyć. Uderzam krzyżem o kant umywalki; to skutecznie mi przypomina, że nie mam żadnej drogi ucieczki, bo musiałabym wyminąć moje główne zagrożenie, a to raczej nie jest możliwe.

― Bez urazy ― zaczynam cicho na wydechu. Głos mi drży. Z trudem przełykam ślinę, czując nieprzyjemną gulę w gardle. ― ...ale każdy gwałciciel i seryjny morderca mówi, że nie zamierza kogoś skrzywdzić.

Mam ochotę ryczeć z nerwów. A najdziwniejsze jest to, że męczy mnie kurewsko głupie uczucie. Cichy głosik w mojej głowie podpowiada mi, że to ja sama się nakręcam, bo patrzę na tego człowieka i on naprawdę nie wygląda tak, jakby miał w planach coś złego.

― Nie przedstawiłem ci się w barze. ― Tak. Wtedy, kiedy znalazł mój zeszyt w Bubble. To było jakoś... ponad miesiąc temu. I kłamstwem byłoby stwierdzenie, że przez ten czas nie zastanawiałam się nad powrotem do tego miejsca; choćby po to, żeby przypadkiem wpaść na tajemniczego nieznajomego, który teraz przede mną stoi. ― Lucyfer.

― Ten Lucyfer? ― dukam. Kąciki ust mężczyzny stojącego przede mną unoszą się nieznacznie w smutnym, aczkolwiek pełnym zrozumienia grymasie, gdy odpowiada krótko:

― Niestety.

...oh. Wyrywa mi się nerwowy chichot. Odkładam szczoteczkę na szafkę przy umywalce, ale robię to na oślep, bo boję się oderwać wzrok od niejakiego Lucyfera.

― Mówiłem ci, żebyś zaczekał do jutra i zagadał do niej przy ludziach, ty chory świrze ― odzywa się kolejny męski głos. ― Nigdy mnie, kurwa, nie słuchasz.

Lucyfer wywraca oczami, mamrocząc pod nosem coś o tym, że "teraz ten debil nie da mu o tym zapomnieć", ale gdy tylko wraca do mnie spojrzeniem, prosi, żebyśmy przenieśli się z tą rozmową do salonu. Średnio mam na to ochotę, bo myśl o tym, że jeszcze jeden facet jest w moim mieszkaniu, przyprawia mnie o ciarki na plecach.

Nogi mam jak z waty i nie planowałam, że jednak się ruszę, więc przeżywam spory szok, kiedy stawiam kroki przed siebie. Ani ja, ani Lucyfer nie uciekamy od siebie spojrzeniami, póki go nie wymijam.

Na starej, wysiedzianej kanapie, którą kupiłyśmy z Emery na przecenie w Ikei, siedzi sobie ten drugi koleś. Aktualnie jest w trakcie przeglądania mojego osobistego notatnika, i trochę mnie wkurwia fakt, że wziął go bez pytania.

Bardziej powinna mnie przerażać sama jego obecność. To jest pojebana sytuacja.

Gość napotyka mój niezadowolony wzrok. Rzuca skromnym "ta, sorki za to", ostrożnie odkładając zeszyt na stolik, żeby zaraz potem znowu odwrócić się w naszą stronę i zaszczycić mnie cholernie promiennym uśmiechem. Z jakiegoś powodu nijak nie pasuje do niego ten grymas.

― Joyce chyba nie do końca wierzy, że... no, wiesz ― zaczyna Lucyfer. Zatrzymuje się zdecydowanie za blisko, jak na mój gust, ale wciska dłonie do kieszeni eleganckich spodni. Niby mały gest, a jednak mocno mnie uspokaja. ― Że jestem tym, kim jestem.

― Nic dziwnego ― parska z politowaniem mężczyzna. Domniemany diabeł wzdycha ciężko, wręcz ostentacyjnie, ale niczego już nie komentuje, a mi znowu robi się słabo, kiedy słyszę kolejne słowa jego towarzysza:

― Dziadek Thaddeus przesyła pozdrowienia.

Byłabym w stanie zrozumieć, że znają moje imię i miejsce zamieszkania. Znalezienie takich prostych informacji nie jest w tych czasach wyjątkowym osiągnięciem. Ale dziadek Thaddeus? Zmarł w Polsce. Wiele lat temu. Osobiście prawie nigdy o tym nie wspominam.

...co tu się dzieje, do jasnej cholery?

― To jest Desmond ― przedstawia swojego kolegę Lucyfer. Wspomniany Desmond salutuje mi niedbale z zuchwałym uśmiechem. ― Znany także jako Mroczny Kosiarz.

Oddech grzęźnie mi w gardle, no, bo... to by wiele wyjaśniało. Potrzebuję kilku sekund, żeby to ogarnąć, bo aż robi mi się słabo. Lucyfer chyba zauważa, że nie czuję się najlepiej, bo troskliwym gestem wskazuje mi jedyny fotel w pomieszczeniu. Opadam ciężko na miejsce, próbując jakoś pozbierać myśli. Sam Diabeł przysiada się w tym czasie do swojego kolegi.

Marszczę czoło, kiedy już rzeczywistość zaczyna mnie doganiać. Głupie wnioski wysuwają mi się na pierwszy plan i wyrywa mi się głośne, przepełnione konsternacją westchnienie. Czuję na sobie uważne spojrzenia dwóch facetów, gdy pochylam się do przodu, opierając łokcie o kolana i zanurzając palce obydwu dłoni we włosach.

― Umarłam, czy coś? ― pytam resztkami sił. ― Czy mam po prostu ostro przejebane u kogoś tam na górze?

Moi goście zgodnie wybuchają śmiechem, ale mam wrażenie, że nie robią tego w złośliwy sposób.

― Żadne ze wspomnianych, bez obaw ― uspokaja mnie ponownie Lucyfer. Uśmiecha się przy tym zaskakująco ciepło i sympatycznie, ale... oczy błyszczą mu w dziwny, niepokojący sposób. ― Tak, jak mówiłem, naprawdę jestem tu, żeby zaproponować ci pracę.

― ...pracę.

― Dokładnie ― potwierdza Lucyfer. Sięga po mój zeszyt. Z tajemniczym uśmiechem podnosi przedmiot na wysokość swojej twarzy. ― Pracę. To będzie dla ciebie sama przyjemność. Chcę, żebyś napisała książkę.

Co.

Zatyka mnie. Nie wiem, czy to jest jakiś żart, czy on teraz mówi poważnie; przynajmniej nie w pierwszej chwili. Im dłużej tkwimy w niezręcznym milczeniu, a ja wgapiam się w dwóch mężczyzn, tym mocniej uderza we mnie zarówno komizm całej sytuacji, jak i fakt, że nikt sobie ze mnie w tym momencie nie kpi.

― ...książkę ― mamroczę niepewnie, a Lucyfer znowu kiwa głową. Podziwiam to, ile ma w sobie cierpliwości, bo wiem, że zachowuję się teraz nie do końca sensownie. ― Okej? Książkę... o czym?

― O nim ― parska z politowaniem Desmond. ― Wiesz, chłop ma kompleksy ― wzdycha ostentacyjnie, próbując poklepać Lucyfera po plecach. Jego kolega uderza go łokciem w rękę, prosząc, żeby go nie dobijał.

― Wcale nie o to chodzi ― irytuje się Diabeł. Co za akcja, tak swoją drogą. Ja wiem, że miewam posrane sny, ale to jest największy hit całego mojego życia. Tego jeszcze nie grali. Diabeł i Śmierć w moim salonie, na kanapie z Ikei. Toż to materiał na komedię. ― Po prostu... umiesz pisać. I... umiesz sprawiać, że ludzie wierzą w to, co chcesz im przekazać.

― Drugiej Biblii ci nie stworzę ― wyduszam. Lucyfer parska śmiechem w tym samym momencie, co Desmond. A mi nadal nie jest tak do końca do śmiechu. ― ...mówię poważnie. Ja piszę fanfiction. Wiecie, dodaję swoje elementy do czegoś, co już istnieje.

― I robisz to tak dobrze, że wszyscy przestają dostrzegać granicę pomiędzy twoją twórczością, a oryginałem ― uznaje Desmond, obojętnym machnięciem dłoni wskazując na mój zeszyt. Z trudem przełykam ślinę, bo ja tego tak nie postrzegam, jak mam być szczera. Trzymam jednak język za zębami. Szczególnie, gdy Mroczny Kosiarz dotyka wskazującym palcem okładki notatnika, z przyjaznym uśmiechem dodając:

― I nie kłam, że piszesz tylko fanfiction.

Łypię na niego groźnie spode łba. Nie podoba mi się to, że ci dwaj perfidnie wepchnęli ciekawskie nochale w moje prywatne zapiski. Nie będę też dalej zaprzeczać, bo to nie ma sensu; widzieli przecież, że czasami próbuję sił w autorskich historiach.

Zwykle nie kończy się to dobrze. Co ja gadam, Boże ― to mi po prostu nigdy nie wychodzi. Wiecznie wydaje mi się, że to nie ma sensu, bo wszystkie te opowieści przypominają coś, co już powstało. Nie ma w tym oryginalności. Ja sama nie jestem... wyjątkowa.

Desmondowi wyraźnie nie podoba się moja mina i fakt, że skuliłam się w miejscu. Wzdycha ciężko, mamrocząc krótkie "pozwolisz?", ale nawet nie czeka na moją odpowiedź. Przekartkowuje notatnik, żeby znaleźć ten fragment, który go interesuje, po czym odczytuje na głos krótki cytat mojej ostatniej porażki:

― "Był bar. A w barze była kobieta". Niby proste w cholerę i beznadziejnie oczywiste, ale... to już jest początek, tak? Fundament pod coś większego.

― Nigdy nic nie kończę ― zauważam, rozkładając bezsilnie ręce.

― Bo nie masz odpowiedniej motywacji ― zapewnia mnie czule Lucyfer. Robi to cicho, zupełnie tak, jakby coś go zawstydziło.

To akurat ja powinnam teraz zamieniać się w cholernego pomidora. I to się dzieje, kiedy moje spojrzenie krzyżuje się z tym należącym do niego. Głupstwem byłoby udawanie, że ten początek o barze nie był zainspirowany naszym przypadkowym spotkaniem.

...przypadkowym? Czy to było, do cholery, przypadkowe? Czy on to zrobił celowo? Czy naprawdę zostawiłam zeszyt przy barze, czy to on jakimś cudem wszedł w jego posiadanie...?

Gra wydaje się być ustawiona.

― A... jaka miałaby być ta motywacja? ― pytam, chociaż słowa ledwo przechodzą mi przez gardło. Uśmiech Lucyfera powoli się zmienia. Oczy błyszczą mu niebezpiecznie, gdy kącik jego ust unosi się w odrobinę niepokojącym grymasie. Wie, że mnie zainteresował.

Serce wali mi jak oszalałe i nie wiem, jak poradzić sobie z nerwami.

― Zacznijmy od pieniędzy ― odpowiada powoli diabeł. ― Nikt nie pogardzi odrobiną fortuny. Biorąc pod uwagę twój talent... ― Cudem powstrzymuję się od skomentowania tego i kłócenia się o to, że wcale go nie posiadam. ― ...jestem pewien, że sława pójdzie z nim w parze.

― Forsa i popularność ― dukam. Lucyfer skina głową. ― Okej.

― Możesz dodać coś od siebie ― proponuje Desmond, uśmiechając się przy tym głupkowato. Lucyfer zerka na niego z wyrzutem przez ramię, ale jego przyjaciel nic sobie z tego nie robi. ― Książka to sporo pracy. Należą ci się przynajmniej trzy nagrody. Wiesz, trójca święta, czy jakoś tam ― rechocze pod nosem, wracając do przeglądania mojego zeszytu. Mam ochotę go upomnieć, żeby przestał naruszać moją prywatność, ale... trochę brakuje mi odwagi.

Zresztą, jak się okazuje, nie muszę się odzywać. Lucyfer wyrywa notatnik z dłoni przyjaciela i oddaje go w moje ręce. Czuję ogromną ulgę, ale nie jestem w stanie skupić się na tej emocji, bo w głowie mam ogromny bałagan.

― A co, gdybym poprosiła o kogoś, kto by mnie pokochał? ― zastanawiam się, chociaż głos mi się łamie. Jest mi tak kurewsko głupio, że aż mam ochotę porzygać się z żalu. Co ciekawe, Desmond i Lucyfer nie zaczynają ze mnie drwić; biorą to na poważnie.

Desmond kiwa głową powoli, a minę ma taką, jakby podziwiał mnie za inwencję twórczą. Lucyfer unosi jedną brew, odrobinę zaskoczony moim pomysłem, ale kiedy znowu się odzywa, brzmi dość... obojętnie.

― Jasne. Da się załatwić. Coś jeszcze?

― Mogę zażyczyć sobie czegoś dla...

― Nie ― przerywa mi Lucyfer. Pstryka palcami; na stoliku przede mną pojawia się plik kartek i eleganckie, czarne wieczne pióro. Podskakuję w miejscu, odrobinę przestraszona tą wyjątkowo magiczną sztuczką. Na pierwszej stronie, przy górnej krawędzi, widnieje jedno słowo. Cyrograf. Idę o zakład, że staję się tak blada, jak ten papier. ― To ty podpisujesz umowę. Co za tym idzie, spełnia ona jedynie twoje potrzeby.

Sposób, w jaki na mnie patrzy, zmusza mnie do zastanowienia się nad prostym faktem: że to chyba nie jest sen. To wszystko jest zbyt realne, a zarazem... zbyt abstrakcyjne, aby mogło być prawdziwe. Męczy mnie multum wątpliwości.

― Zjawiasz się znikąd w moim mieszkaniu, próbując mi wmówić, że jesteś takim prawdziwym diabłem z piekła rodem, i oczekujesz, że ja... ― urywam, zerkając wymownie na cyrograf pod moim nosem. Lucyfer wydaje mi się być odrobinę speszony. ― ...tak po prostu to podpiszę?

― Punkt dla niej ― odzywa się znowu Desmond. Rozsiada się na kanapie tak, jakby był u siebie, ale nawet nie próbuję powiedzieć mu, żeby stąd spieprzał. Nie to, że mnie przeraża; z jakiegoś powodu wydaje mi się niezbyt niebezpieczny, chociaż przedstawił się jako główny powód rozpaczy na tym żałosnym padole łez. ― Ej, lubię ją.

Miło. Doceniam. Fajnie wiedzieć, że wkupiłam się w łaski Mrocznego Kosiarza.

Lucyfer opiera łokcie o kolana, pochylając się nieznacznie w moją stronę, i splata dłonie przed sobą. Bierze głęboki wdech, jakby chciał kupić sobie odrobinę czasu, żeby wykombinować coś sensownego do powiedzenia. I chyba tak właśnie jest ― kiedy znowu podnosi na mnie wzrok, ponownie zachwycając mnie błękitnym odcieniem tęczówek, przez kilka sekund pozwalam sobie wierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę.

Mój Boże. Co, jeżeli sama wywołałam wilka z lasu, wtedy, w barze? Okej, szukanie roboty mi nie idzie, chociaż rozesłałam CV gdzie tylko się dało. Byłam na kilku rozmowach, ale, póki co, to nic nie dało, a oszczędności powoli mi się kończą. Mówiłam, że jestem zdesperowana, i byłabym w stanie podpisać umowę z tym na dole, ale... to były żarty.

To były żarty, prawda?

...prawda?!

― Zrobimy tak, Joyce ― zaczyna Lucyfer. Nie brzmi na rozzłoszczonego, albo nawet zirytowanego; wydaje mi się absolutnie opanowany. ― Kojarzysz hotel Celestial? Na pewno. ― Odpowiada w moim imieniu, zanim mam szansę choćby kiwnąć głową. ― Przemyśl moją propozycję. Przeczytaj umowę. I przyjdź do hotelu jutro na kolację, żeby dać mi sensowną odpowiedź, co ty na to?

Diabeł zaprasza mnie na kolację do najdroższego hotelu w mieście. Moja wyobraźnia bawi się zajebiście. I to właśnie ta myśl sprawia, że parskam nerwowym chichotem. Spoglądam to na zdezorientowane twarze dwóch mężczyzn, to na mój zeszyt w moich dłoniach, to na cyrograf, aż wreszcie mamroczę:

― No, jasne. Dobra. Fajnie.

Lucyfer nie wyczuwa w tonie mojego głosu nic dziwnego. Podrywa się z miejsca, szczerze uradowany. Klaszcze przy tym w dłonie, szczerząc się jak głupi do sera. Wyrywa mu się szczęśliwe "wspaniale", podczas gdy Desmond kręci powoli głową. Usta ma wygięte w podkówkę, a brwi mocno uniesione. Wpatruje się we mnie z czymś w rodzaju... zrozumienia.

― Dziękuję za twój cenny czas, Joy ― wzdycha z wdzięcznością Lucyfer. ― Życzę dobrej nocy. Słodkich snów, i takie tam. Widzimy się jutro.

Rozlega się dziwne pstryknięcie; jakby ktoś właśnie odpalił zapalniczki krzesiwowe zaraz obok moich uszu. Wystarczy mrugnięcie, a Lucyfer znika. Zostawia po sobie jedynie maleńką iskierkę, która unosi się w powietrzu jeszcze przez kilka sekund, póki całkowicie nie gaśnie. Jest w tym coś... baśniowego.

Desmond nadal tu jest. Milczy, wgapiając się w moją przepełnioną niedowierzaniem twarz. Nie trwa to długo ― chyba dociera do niego, że nie czuję się już bezpiecznie, bo cholernie nieswojo jest mi siedzieć w jednym pomieszczeniu ze Śmiercią.

Wzdycha ciężko, podnosząc się z miejsca powoli, w przeciwieństwie do swojego nieobecnego już kolegi. Chowa dłonie w kieszeniach czarnej, skórzanej kurtki; bardzo podobnej do tych, które noszą zazwyczaj Sam i Emery.

― Poważnie się nad tym zastanów, Joyce ― zachęca mnie szeptem. I nie wiem, jak ten tekst interpretować; jako ostrzeżenie, czy... zachętę. Może obydwa naraz. ― Nie podejmuj decyzji pochopnie. Bez względu na to, jak kusząca jest propozycja tego wariata.

― Spoko.

Obojętność w moim głosie chyba zbija go z tropu. Mimo to, uśmiecha się delikatnie pod nosem, dodając:

― Tak, czy inaczej, mówiłem serio. Masz talent. To, czy w ten fakt uwierzysz, czy nie, zależy tylko i wyłącznie od ciebie.

Zanim rozpływa się w powietrzu, niczym cholerna fatamorgana, dochodzę do wniosku, że teraz bardziej przypomina Mrocznego Kosiarza. I zastanawiam się, jaki jest naprawdę: czy to roześmiany koleżka lubiący wieczory na mieście, czy wielki myśliciel, któremu natłok egzystencjalnych problemów nie pozwala spać po nocach.

Zostaję sama. Siedzę tak jeszcze przez kilka minut, bo mój mózg najzwyczajniej w świecie nie pojmuje, co tu zaszło. A potem odkładam zeszyt na cyrograf, uznając, że na dzisiaj wystarczy już świrowania. Bagatelizuję całe zajście.

Idę do pokoju. Kładę się do łóżka jak normalny człowiek o tej porze.

...to naprawdę dziwny sen.

Mój budzik ma imię, nogi i nigdy mnie nie zawodzi. Nazywa się Emery Spencer.

Emery jęczy długo i żałośnie, kiedy przekracza próg naszego skromnego mieszkania, wrzucając klucze do drewnianej miski na szafce w holu. Tyle hałasu wystarczy, żebym porządnie się przebudziła.

Zapowiada się piękny dzień. W nocy zapomniałam zaciągnąć rolety, więc witają mnie ciepłe promienie porannego słoneczka. Przeciągam się w łóżku, wyściubiając nos spod kołdry. Ledwo mam szansę porządnie otworzyć oczy, a Emery już pojawia się w moim pokoju, nawet nie myśląc o pukaniu.

― Okaż litość i zrób mi kawę i śniadanie ― wita się ze mną błagalnym tonem, stojąc w przejściu między salonem i moją sypialnią. Pokazuję jej kciuk w górę, mamrocząc coś o tym, żeby dała mi sekundę na pozbieranie godności.

W odpowiedzi słyszę, że od lat godności nie posiadam. Ciekawe. Jakoś ciężko mi się z tym stwierdzeniem kłócić.

Podczas gdy Emery okupuje łazienkę, ja narzucam na siebie sweter, po czym w piżamach nastawiam kawę w kawiarce i, podśpiewując "Leaving On a Jet Plane" pod nosem, zaczynam na szybko robić jajecznicę.

Z ogółu nic nie wyróżnia tego poranka. A potem ― z czystej ciekawości i z patelnią pełną jajek w dłoni ― zerkam w stronę stolika w salonie. I prawie schodzę na zawał, bo to się nie może dziać.

― ...co do cholery ― mamroczę niewyraźnie, zastygając w bezruchu. Dobrze, że nie ścina mnie z nóg, kiedy dostrzegam plik kartek pod moim notatnikiem. Ten sam, który widziałam w nocy we śnie. ― Co do cholery.

― Co do cholery? ― pyta z niezadowoleniem Emery, wreszcie wyczołgując się z łazienki. Przebrała się w spodnie dresowe i białą, poprzecieraną w niektórych miejscach koszulkę, a na głowie ma turban z czarnego, wielkiego ręcznika. ― Co tak sterczysz? Miałaś jajka robić. Te, Joy? Co ci się w mózgu uroiło?

Nie odpowiadam. Nie jestem pewna, czy jakiekolwiek słowo przejdzie mi teraz przez gardło; nie ufam własnemu głosowi, więc zamiast się upokarzać, wskazuję wolną dłonią na stolik. Emery wzdycha ciężko, potrząsając przy tym głową z nieukrywanym politowaniem, ale podchodzi do mebla i zatrzymuje się centralnie nad moim notatnikiem.

Parska śmiechem.

― Ty w barze to sobie jednak nie żartowałaś, tak? ― pyta z drwiną, wyciągając kartki spod zeszytu.

Buzię mam szeroko otwartą w szczerym szoku. Dobrze, że udaje mi się odstawić patelnię na kuchenkę; z wielkim hukiem i absolutnym brakiem wyczucia, ale lepsze to, niż nic. Wyłączam palnik, bo nie mam teraz głowy do gotowania. Muszę usiąść, bo mnie mdli.

Ci dwaj naprawdę tu byli, czy...?

― Stara, dobrze się czujesz? ― Emery przestaje sobie żartować. Opada na drugie krzesełko przy naszym dwuosobowym, skromnym stoliku przy oknie, tym samym rzucając cyrograf na blat. Nie mogę oderwać wzroku od tego jednego, wielkiego słowa na pierwszej stronie. ― To jakiś projekt do jednego z opowiadań, czy...

― Samantha miała rację ― szepczę na wydechu. ― Trzeba było nie kusić losu.

― Że w jakim sensie?

Wyrywa mi się nerwowy jęk, który po chwili przeobraża się w dziwny, niepokojący śmiech, nad którym nie do końca jestem w stanie zapanować. Przecież to się nie może dziać. Nie może. Wymyśliłam to sobie. Może po prostu dalej śpię...?

Szczypię się w rękę, ale jedyne, co czuję, to zażenowanie i absolutne niedowierzanie. Nic się nie zmienia. Nadal wpatruję się w cyrograf, ale Emery chyba pojmuje, że coś jest nie tak, a ja wcale się nie wygłupiam, bo sama trąca mnie czubkiem palca w czoło, żeby skupić na sobie moją uwagę.

Podnoszę wzrok na przyjaciółkę. Gęste, idealnie wypielęgnowane brwi ma mocno zmarszczone, i wygląda tak, jakby właśnie zjadła coś z owoców morza, a nienawidzi ich mocno i z pasją. Milczymy zgodnie przez dłuższą chwilę, podczas której kobieta przede mną analizuje chyba wszystko, co widziała i słyszała, aż wreszcie to właśnie ona się odzywa, najwyraźniej chcąc pogrzebać mnie żywcem:

― Podpisz to gówno, co masz do stracenia?

― Emery! ― Sposób, w jaki piszczę, zdecydowanie nie przypada jej do gustu, bo krzywi się okrutnie, ale zaraz potem dociera do mnie jej rozbawiony śmiech. Zanurzam palce obydwu dłoni we włosach, pociągając mocno za kosmyki, jakbym liczyła na to, że odrobina bólu ukoi moje nerwy, ale na nic się zdają moje działania.

Tym bardziej, kiedy Emery ponownie uderza we mnie swoimi mądrościami.

― Stara, błagam cię, nie masz roboty, hajsu i planu na życie, a twoja matka tylko czeka, aż coś pierdolnie, żeby mogła ci powiedzieć "a nie mówiłam?" ― zauważa, kreśląc cudzysłów przy tym jednym pytaniu, które dosłownie spędza mi sen z powiek. ― Poza tym, skąd to się tu w ogóle wzięło?

― Śniło mi się, że przyszło tu w nocy dwóch typów spod ciemnej gwiazdy ― odpowiadam niemal natychmiast. Usta Emery wyginają się w podkówkę. Unosi brwi, mierząc mnie mocno rozbawionym spojrzeniem. Słucha mnie, tak, ale... ja wiem, jak to wszystko brzmi. ― Jeden z nich przedstawił się jako władca piekieł, a drugi jako... Mroczny Kosiarz.

Emery parska drwiącym śmiechem, niefortunnie się przy tym opluwając. Broda mi drży, bo mam ochotę rozryczeć się z nerwów, podczas gdy Em wyciera wierzchem dłoni swoją twarz, zaraz potem machając wymownie ręką, żeby zachęcić mnie do kontynuowania.

― Ja wiem, okej ― zapewniam żałośnie. ― Zdaję sobie sprawę z tego, że to brzmi tragicznie, ale ten drugi wiedział o dziadku Teddym. ― To kupuje jej uwagę, ale, jak to na Emery przystało, kobieta prędko szuka logicznego wytłumaczenia, odpowiadając:

― No, skoro ci się to śniło, to oczywiście, że wiedział.

― Ale skoro to był tylko sen, to skąd cyrograf?!

― Może go sobie wydrukowałaś w przypływie jakiegoś popierdolenia, skąd ja niby...

― Chciał, żebym napisała książkę.

― Dziadek?

― Nie! ― irytuję się, bo za szybko wymieniamy się informacjami i mój mózg nie nadąża. ― Diabeł! Lucyfer, kurwa! Gość wyglądał jak ten typ z baru, co znalazł mój zeszyt. Wpadłam na niego w drzwiach, kojarzysz?

― O, to zdecydowanie ci to mózg podsunął, stara ― upiera się przy swoim Emery. Uchyla okno, łapiąc za paczkę fajek, którą zawsze trzyma na parapecie, i po chwili odpala papierosa gazową zapalniczką, zaciągając się głęboko dymem. ― Głodnemu chleb na myśli, moja miła, głodnemu...

― A potem zaprosił mnie na kolację ― przerywam jej niegrzecznie, uderzając o blat otwartymi dłońmi. Emery podskakuje na swoim krześle, odrobinę zaskoczona tym ruchem z mojej strony. Mruga kilka razy powoli powiekami, przypatrując mi się w ciszy. Zaciąga się po raz kolejny. Chyba kontempluje. ― ...do hotelu Celestial.

Krztusi się dymem. Nie dziwię się jej reakcji.

― Ty sobie zdajesz sprawę z tego, ile tam kosztuje, nie wiem, szklanka wody? ― dopytuje Em. Kiwam energicznie głową, bo tak, doskonale się orientuję w tym temacie. Przeraża mnie to nieludzko. ― Ewidentnie ci już na mózg padło.

Wywracam oczami.

― Okej, czaję, może i zwariowałam, ale w takim razie skąd...

Mój telefon nagle daje o sobie znać. W głowie rozbrzmiewa mi czerwony alarm, i to z dwóch powodów. Po pierwsze: praktycznie nigdy nie włączam dźwięku, więc to cholernie dziwne, że słyszę dźwięk powiadomienia. Po drugie: jestem prawie pewna, że kiedy wychodziłam z sypialni, to położyłam go na blacie kuchennym, a nie na brzegu stolika, przy którym właśnie siedzimy.

Z trudem przełykam ślinę, i chociaż łapa mi drży, to jednak łapię za urządzenie i odblokowuję ekran. Emery cały czas uważnie mnie obserwuje. A kiedy odczytuję wiadomość tekstową na głos ― nadesłaną z numeru telefonu, którego nie mam zapisanego w kontaktach, tak notabene ― moja przyjaciółka otwiera szeroko oczy i zapomina chyba, że powinna otrzepać pył z czubka swojego papierosa.

Szanowna pani Stafford,

z ogromną przyjemnością
przypominam o kolacji, która
odbędzie się w restauracji przy
hotelu Celestial.

Spotkanie umówione zostało
na godzinę siódmą. W razie
jakichkolwiek wątpliwości,
problemów lub pytań, proszę
o kontakt telefoniczny.

Z wyrazami szacunku
Peggy A. Flair
Recepcjonistka Naczelna
hotelu Celestial

Czytam wiadomość jeszcze raz, ale już nie na głos. Analizuję każde słowo, czując, że serce wali mi jak oszalałe. Cała się trzęsę. Nie mam pojęcia, jak powinnam zareagować. Zadzwonić i to odwołać? Iść? Zignorować? Co niby...

― ...nie chcę cię martwić, ale to chyba nie był sen.

Głos Emery sprawia, że odrywam wzrok od telefonu w ekspresowym tempie i spoglądam na nią z wyrzutem. Rozkładam bezsilnie ręce, chaotycznym, nieprzemyślanym ruchem odkładając starego, wysłużonego Samsunga na stolik. Dziwię się, że nie spada na podłogę, bo sam z siebie ląduje zdecydowanie za blisko krawędzi.

― Co ty nie powiesz?! ― krzyczę, spanikowana. Emery nie wydaje mi się być zaskoczona moją reakcją; widzę, jak kącik jej ust unosi się nieznacznie, gdy moja przyjaciółka gasi papierosa w popielniczce i przysuwa sobie pod nos cyrograf. Przejeżdża wzrokiem po wszystkim, co jest napisane na pierwszej stronie, po czym łypie na mnie wyczekująco spode łba, pytając:

― Pójdziesz tam?

― A co mam zrobić?!

Emery wzrusza obojętnie ramionami. Ja nie pojmuję, jakim cudem ona wykazuje się takim opanowaniem. Zaraz zejdę z tego świata na zawał, a ona wygląda tak, jakby w całym tym zajściu nie było nic nadzwyczajnego. Dwóch typów było w nocy w naszym mieszkaniu, a jeden z nich zostawił po sobie cholerny cyrograf, ale Emery Spencer najwyraźniej widziała w swoim życiu dziwniejsze rzeczy podczas nocnych zmian w domu spokojnej starości.

― Też bym poszła na twoim miejscu ― przyznaje spokojnie Em. Przygryzam mocno dolną wargę, otulając się swetrem. Nosi mnie. To dlatego podrywam się z miejsca i zaczynam nerwowo kręcić się po mieszkaniu w tę i z powrotem. ― Mogę ogólnie ci towarzyszyć, jak się martwisz. Znaczy, zamieniłam się z Hannah i miałam wrócić do ośrodka na kolejną nockę, żeby mieć wolny weekend, ale załatwię to.

Przystaję nagle w miejscu, wzruszona jej troską i oddaniem.

― Poważnie, zrobisz to dla mnie?

― Szczerze? ― Rozbawione prychnięcie niszczy tę kolorową bańkę mydlaną, w której jak dotąd tkwiłam, bo dociera do mnie, że znowu dałam się złapać w jedną z jej małych, przyjacielsko-sarkastycznych pułapek. ― Robię to dla siebie, żeby sprawdzić, czy to nie jest jakaś zbiorowa halucynacja, bo może mi też już do reszty odwaliło.

Właśnie. O to mi chodziło.

Przymykam powieki, żeby nie widziała, że znowu kusi mnie wywrócenie gałami. Biorę głęboki wdech, próbując nie wyjść na zołzę (którą zdecydowanie jestem i obydwie o tym wiemy), aż wreszcie uśmiecham się krzywo, sycząc przez zaciśnięte zęby:

― Dzięki za wsparcie.

Emery suszy zęby. Posyła mi całusa, którego ignoruję, bo jestem zbyt rozdrażniona, żeby dać się wkręcić w kolejną gierkę tego typu. Wracam do rozemocjonowanego dreptania w tę i wewtę.

― Ta, też cię kocham ― śmieje się Emery, poważniejąc na pokaz zaraz potem. ― Ty, ubierz się jakoś ładnie. To w końcu rozmowa o pracę, no nie? To się chyba pod to zalicza? ― Macham głową na boki, jakbym chciała w ten sposób powiedzieć, że sama nie mam pewności, ale... chyba tak. Przynajmniej Lucyfer tak właśnie to ujął.

Lucyfer. Jak to jest w ogóle możliwe? Znaczy, okej, niby człowiek wierzył, że istnieje jakaś tam większa moc, ale... moja wiara umarła lata temu. A ten nagle zjawia się znikąd i rzuca mi pod nos ofertą roboty.

― A tak całkowicie poważnie... rozważasz to? ― Głos Emery wydaje mi się dziwnie przytłumiony; może to dlatego, że myślami jestem daleko stąd.

Ten facet jest jak magnes. Temu zaprzeczyć nie mogę. Moja ukochana, świętej pamięci babunia po raz drugi zeszłaby na zawał, gdyby dowiedziała się, że myślę o Diable w takich kategoriach.

Czy ja pójdę za to do piekła? Matko jedyna, jak wygląda piekło? Będę miała na pieńku z Bogiem...?

― ...a nie powinnam? ― zastanawiam się na głos. Emery obdarowuje mnie pełnym zrozumienia uśmiech. ― Jakby, sama mówiłaś, że nie mam roboty, hajsu i planu na życie ― wyliczam na palcach. Czy ja mam łzy w oczach? Możliwe. Jestem desperatką. ― Nie mam nic. Nie przyznam przecież przed matką, że potrzebuję pomocy, bo mnie to zabije. Myślisz, że jakiś prawnik powinien to przeczytać? ― dodaję, łapiąc za plik kartek i machając nim przed nosem przyjaciółki.

Emery wybucha śmiechem.

― Jasne ― mamrocze z rozbawieniem. ― Daj komuś cyrograf do sprawdzenia. Zdecydowanie uznają, że jesteś zdrowa na umyśle.

Fakt. Niezbyt logiczne. Znaczy, mogłabym po prostu powiedzieć, że to kolejna część jakiegoś mojego pobocznego projektu, a Sam zdecydowanie ma jakichś znajomych na wydziale prawa, ale... po dłuższym namyśle, i tak już wszyscy moi znajomi mają mnie za osobę niepoczytalną.

Po co kusić los? Znowu?

― Dobra ― wzdycham, opadając ciężko na swoje krzesło. ― Sama to przeczytam ― dodaję, ale kiedy tylko znowu dociera do mnie absurdalna rzeczywistość, zastygam. Patrzę na cyrograf. Umowę z diabłem.

Jak do tego doszło? Nie wiem.

― Ja też chcę ― zgłasza ochoczo Emery. Podnosi się z miejsca, żeby zajrzeć do patelni pełnej niedosmażonych jajek. Mamrocze coś o tym, że nigdy więcej nie pozwoli mi robić śniadania. ― Jeżeli to jest naprawdę diabeł, to pewnie wjebał tam haczyków od cholery. Czy ty zrobiłaś nam kawę? ― pyta nagle, wskazując palcem na dwa kubki, o których kompletnie zapomniałam.

Łypię na nią niewinnie spode łba. Wpatrujemy się w siebie nawzajem przez dłuższą chwilę ― ja zgrywam niewinnego szczeniaka, a Emery mruży groźnie powieki, ewidentnie niezadowolona. Przez chwilę uderza mnie taka szalona myśl, że jej worki pod oczami niedługo będą zmuszone zostać obywatelami tego kraju.

Z tygodnia na tydzień stają się bardziej widoczne. Ta laska musi przestać brać nocne zmiany.

― Tak ― przyznaję wreszcie, poddając się. ― Wystygła.

Emery załamuje ręce.

― Co za dupny początek dnia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top