5. Butne gwiazdy
Siedem miesięcy i cztery piosenki później Pearl uznała, że albo coś się natychmiast zmieni, albo oszaleje.
Była bardzo naiwna, sądząc, że wystarczy jedna Aurelia Polaris, żeby otworzyć im wrota do sławy, uprzednio rozwinąwszy przed nimi czerwony dywan. Prawda była taka, że nawet gdyby sto blogerek napisało im sto świetnych recenzji, mało kogo by obchodził garażowy zespół dwójki dzieciaków. I to wszystko przy założeniu, że Aurelia napisała im świetną recenzję. A napisała... co napisała. Nie było to nic negatywnego, ale mimo wszystko brzmiało nieco z góry i na pewno nie uznawało ich za objawienie dekady.
Z całą pewnością mogę powiedzieć, że najlepsze, co Off the Hook ma do zaoferowania, to różnorodność. Nie tylko dziewczyny – Pearl i ta druga, wysoka – różnią się od siebie jak delfin i mewa, ale też ich repertuar nie trzyma się ścisłych ram. Można to zaobserwować zarówno w doborze utworów (niestety miałam okazję usłyszeć tylko cztery ;-;), jak i nawet w konstrukcji tych autorskich. Mam tutaj na myśli szczególnie jedną piosenkę (niestety nie wiem, jak się nazywała, ale refren leciał jakoś: parararara, parararara, parararara, rara, rara), która cała jest połączeniem niezwykłych i czasami dość osobliwych pomysłów. Kreatywności na pewno odmówić im nie można. Jednak niestety – jak bardzo zaimponowała mi swoboda, z jaką Pearl zachowywała się na scenie, gitarzystką jest fatalną. Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że brzmi jakby grała od kilku tygodni. Nie podoba mi się również kompletna rezygnacja z perkusji i zbyt mocny nacisk na elektronikę. Naprawdę doceniam zapał, jednak Off the Hook to kolejna eksperymentalna formacja, która na dłuższą metę brzmi zbyt dziwnie, żeby mieć szansę przebić się do mainstreamu.
Potem przez jakiś czas jeszcze grały w podobnych miejscach – małych klubach czy na imprezach. Podczas tego okresu zdobyły nawet kilku fanów (i to innych niż Lucasa, który zastrzegł sobie tytuł fana numer jeden już po pierwszym występie) i szybko przekonały się, że nie ma lepszego uczucia niż widzieć, jak twoja twórczość sprawia komuś radość. Jednak niestety – mimo że było całkiem przyjemnie, kompletnie nie czuły, żeby się jakkolwiek rozwijały.
Dalej jakby wszystko zmówiło się przeciwko nim. Pearl oblała rok, więc Marina solidarnie z nią również. Rodzice oczywiście się wkurzyli. Pearl uznała, że ma w to wszystko wyjebane i zamierza żyć z muzyki, tyle że... Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Niejednokrotnie miały wrażenie, że ambicje przerastają umiejętności i dosłownie wszyscy są od nich lepsi.
Jednak uczyły się szybko. Marina zarobiła trochę na projektach dla Sheldona i razem z oszczędnościami Pearl było tego akurat tyle, żeby wynająć studio.
To była duża szansa. Wreszcie miały do dyspozycji na tyle dobry sprzęt, żeby wypuścić coś, co nadawałoby się dla szerszej publiczności. Jednak ich początkowy entuzjazm szybko zgasł niczym oblany całą cysterną lodowatej wody. Nagrywanie okazało się niezwykle żmudną i wyczerpującą pracą, a studio liczyło sobie za godziny. Na dodatek znowu odezwał się problem braku popularności – cyfrowe kopie ich piosenek rozchodziły się co najwyżej w dwustu egzemplarzach, na fizyczne nie mogły sobie nawet pozwolić. Żadna stacja radiowa nie chciała ich grać. Nawet ta garstka fanów, których miały, gdzieś zniknęła.
I to wszystko było okropnie niesprawiedliwe.
Pearl zaczynała mieć tego dość. Co to za świat, który karze cię za robienie tego, co kochasz? Najbardziej było jej szkoda Mariny. To tylko dzięki niej zaszły tak daleko. Biedna dziewczyna wkładała całą siebie we wszystko, nad czym pracowała, i nie dostawała nic w zamian.
Był już późny wieczór. Otworzyła drzwi do pokoju przyjaciółki. Nie mogła powiedzieć, że widok ją zaskoczył, ale na pewno jeszcze bardziej przygnębił. Marina nie chciała odpocząć nawet po całym dniu spędzonym w studio (Pearl zaczynała bardzo nie lubić Acid Hues, chociaż kiedy zagrały ją po raz pierwszy, uważała ją za najlepszą piosenkę na świecie). Teraz natomiast zasnęła z nosem w papierach i czołem na klawiaturze. Przykrym widokiem były też dwie puszki po energetykach. To że ona o siebie nie dba, nie znaczy, że Marina też musi.
Ostrożnie zdjęła śpiącej dziewczynie słuchawki i wsunęła jej pod głowę poduszkę. Potem dodatkowo okryła ją na ile mogła kołdrą. Kiedy to jej zdarzało się zasnąć przy pracy, Marina po prostu zanosiła ją do łóżka, ale Pearl nie miała tyle siły. Przynajmniej oszczędzi jej bólu karku.
Nie na wiele zdały się te podchody. Marina drgnęła, a zaraz potem wyprostowała się szybko. Uspokoiła się, kiedy zobaczyła, że w pokoju nie ma nikogo poza nimi.
– Znowu zasnęłam, prawda? Ech, przepraszam. – Pociągnęła łyk z puszki, skrzywiła się i pociągnęła następny. – Nie mam już na nic siły, ale musimy mieć to ogarnięte na jutro.
– To przerażające, że masz siedemnaście lat i mówisz takie rzeczy. W tym wieku się powinno wyciągać od starych kasę na buty, a nie spać cztery godziny na dobę.
– Pragnę zauważyć, że twoja matka znowu wypłynęła na morze, a ojciec ma o wiele więcej pracy od nas. Damy radę.
– Nie. – Pearl chwyciła ją za ramiona i przysunęła do siebie, zrównując ich twarze. – Nie damy rady. To jest strasznie destrukcyjne i nie wytrzymamy tak dłużej nawet pół roku.
– Widzisz jakąś alternatywę?
– Zawsze jest alternatywa. Musimy tylko przestać dawać sobą pomiatać.
– Łatwo mówić... Nie wiem, czasami mam ochotę odpuścić, jeśli już rozmawiamy szczerze.
– O nie, moja droga, nie na tym etapie. Nie mam zamiaru rezygnować, po prostu musimy zmienić zasady gry na własne.
– Do brzegu, Pearl, do brzegu. – Marina skrzyżowała ręce. – Jeżeli myślisz o czymś konkretnym, to po prostu powiedz.
Pearl wzięła głęboki wdech.
– Nasz główny problem bierze się z braku siły przebicia. Nie umiejętności czy pomysłów – ogarniasz warstwę techniczną lepiej od ludzi, którym za to płacą. I uważam, że jeżeli dalej będziemy celować nisko, to nigdy nikt nas nie zauważy. Dlatego dajmy się usłyszeć.
– Cały czas mówisz ogólnikami.
– Tak... Teraz będzie ta kłopotliwa część, ponieważ możliiiwe, że tego z tobą nie skonsultowałam, ale nie chciałam cię dodatkowo rozczarowywać w razie gdyby nie wyszło. Zresztą pomyślałam, że byś się zgodziła.
– Jeżeli chciałaś mojej uwagi, to ją masz. O co chodzi?
– Wiesz może, czym jest Święto Morza? – odpowiedziała pytaniem Pearl.
– Nie. Ale aż słychać Wielką Literę.
– To taki coroczny festiwal, z okazji którego zawsze organizuje się koncert. W tym roku z tego co się orientuję będą grać Squid Squad, Wet Floor, Chirpy Chirps, paru mniejszych... i my.
Marina zesztywniała.
– Jakim cudem...?
Pearl uśmiechnęła się tak szeroko, jak tylko potrafiła.
– Uznałam, że spróbować się wbić nie zaszkodzi... Szczerze spodziewałam się, że odeślą mnie z kwitkiem, ale patrz, wyszło.
– Jaka widownia?
– Pięć tysięcy. Trzy razy tyle, jeśli doliczysz tych, którzy będą oglądać przez internet czy w telewizji.
Marina złapała się za głowę. Jej twarz wyrażała jednocześnie szok, ekstremalną radość i absolutne przerażenie.
– Ile mamy czasu?
– Trzy tygodnie. I właśnie dlatego chciałabym na razie odpuścić z tym całym nagrywaniem. Mamy już w necie cztery kawałki w studyjnej jakości, to i tak dużo. Powinnaś się zacząć wysypiać. Będziesz mi potrzebna w najlepszej formie.
Uścisk Mariny był tak mocny, że przez chwilę się bała, że wypłyną jej wnętrzności.
– Jasna cholera, laska, kocham cię.
– Ja siebie też, Rina.
Pearl starała się ukryć wzruszenie. Brakowało jej ostatnio tej swobody w rozmowach.
– Mam dla ciebie jeszcze jedną propozycję. Teraz pójdziesz spać, a jutro w ramach zasłużonego odpoczynku nie będziemy robić absolutnie nic.
– Ale musimy się przygotować do występu, żeby nie wtopić szansy – zauważyła Marina.
– To też na luzie. Wszystko na luzie, Rina. Tylko wtedy dobrze zagramy.
***
– Prosta sprawa, Rina. Ja to widzę tak: wbijamy tam, gramy najlepiej jak się da i zmiatamy wszystkich innych ze sceny. Tyle. W końcu będziemy miały publiczność – mówiła przekonująco Pearl podczas jednej z prób.
– Mam tylko wątpliwości co do zmiatania innych ze sceny. W końcu mówimy tu o zespołach z latami doświadczenia.
– Czyżbyś była niepewna naszych umiejętności?
– Nie do końca, po prostu...
– Jeśli chcesz znać moje zdanie, to zrobiłyśmy zajebisty postęp przez te kilka miesięcy. Oni mogą mieć doświadczenie, ale wiesz co my mamy?
– Nie mam pojęcia.
– Mamy Marinę. Dziewczynę-orkiestrę. Hiperorkiestrę.
***
Wpis 720
Jutro koncert. Ale się stresuję...
***
Wpis 721
Właśnie minęła północ, a ja dalej nie mogę się uspokoić. To aż dziwne. Nigdy przedtem aż tak nie bałam się występu. Chyba po prostu tym razem rozumiem stawkę.
***
Wpis 722
Nie spałam całą noc.
***
Światła oślepiały, muzyka ogłuszała, a tłumna publiczność przytłaczała. Mimo tego Marina była skoncentrowana jak nigdy wcześniej. Teraz to była walka. Walka, którą miała zamiar wygrać.
Ta scena była sto razy lepsza od wszystkiego, na czym wcześniej występowały. Akustyka tak dobra, że aż chciało jej się płakać. I wszystko było takie duże... A najbardziej niezwykłe było to, że tu były. Dostały nawet specjalne przepustki dla vipów i własny pokoik na zapleczu. Pearl była tym niepocieszona, bo miała nadzieję, że zobaczy kilka swoich autorytetów z bliska. Nawet próbowała zagadać do jednego, przydybawszy go na korytarzu, ale nie był skory do rozmowy.
Do ich występu zostało pięć minut. Marina po raz setny sprawdziła sprzęt – nie dlatego, że cokolwiek mogło być z nim nie tak, po prostu pozwalało jej to wprowadzić umysł w stan, w który zawsze wpadała podczas pracy przy mechanizmach – ignorowanie większości bodźców zewnętrznych i całkowite skupienie na wykonywanym zadaniu.
– Po raz pierwszy od dawna mam dobre przeczucie – przeciął ciszę głos Pearl.
Została minuta.
***
Kiedy wróciły do swojego pokoiku po występie, były zmęczone i spocone, ale nie przeszkodziło im to w wyściskaniu i wycałowaniu się.
– Hej, czy jesteś może błędem krytycznym? – zapytała podekscytowana Pearl. – Bo totalnie rozjebałaś system.
– Hej, czy jesteś może Pearl? – odgryzła się Marina. – Bo od twoich żartów chce mi się płakać.
– O ty szujo. – Pearl stuknęła ją przyjacielsko w ramię. – To była pochwała, wiesz?
– Wiem, wiem. – Marina wyciągnęła kilka chusteczek z leżącego na małym stoliku pudełka i przetarła sobie nimi czoło. – Jestem tylko ciekawa, czy innym też się podobało.
Głupie gadanie... Mnóstwo, niewyobrażalnie dużo kalmarów. Wielu śpiewa razem z nimi, jeszcze więcej tańczy, a absolutnie wszyscy przynajmniej podrygują do rytmu. I to była ich muzyka. Ich koncert.
– Mogę zobaczyć co piszą w internecie! – Pearl błyskawicznie sięgnęła po swój telefon i wtedy właśnie nastąpił duży i niespodziewany zwrot w fabule.
Ktoś zapukał do drzwi.
– Proszę! – zawołała Pearl. – Jeśli chcecie autografy, to za...
Drzwi się otworzyły i stanęła w nich postać wręcz emanująca tajemniczością. To było widać na pierwszy rzut oka – postać bardzo o to zadbała. Długi płaszcz i szeroki, zakrywający twarz kapelusz nie mogły być bardziej wymowne. Kilka sekund stała nieruchomo, chyba zadowolona z efektu, jaki wywołała swoim wejściem.
– Muszę z wami porozmawiać – odezwała się po chwili. Starała się mówić ochrypłym szeptem, jednak głos jej się trochę łamał. – Ale nie tutaj. Za pół godziny w kawiarni płastuga. Na waszym miejscu bym tego nie lekceważyła.
Po czym szast-prast i już jej nie było.
Pearl i Marina siedziały chwilę bez słowa.
– To nie byli przystojni fani – stwierdziła w końcu Pearl.
– Nierealność tej sytuacji sięgnęła sufitu. – Marina wstała. – Musimy jakoś dać znać, że znikamy?
– No chyba nie masz zamiaru tam iść!
– Mam.
– Hola, hola, Rina. To był podejrzany typek. Wiesz, jaka jest pierwsza zasada zadawania się z podejrzanymi typkami? Nie zadawać się z podejrzanymi typkami.
– To była ona – poprawiła ją Marina.
– Niby skąd wiesz?
– Po tym jak chodziła. Aha, no i istotną wskazówką było też to, że mówiła o sobie w formie żeńskiej.
Pearl soczyście uderzyła dłonią w czoło... po czym pospieszyła za Mariną, która już wyszła.
***
Mogły się spodziewać, że tajemnicza rozmówczyni wybierze stolik na uboczu. Nie mogły za to się spodziewać, że rozmówczynie będą dwie. I obie miały ogromne kapelusze.
– Dobra – powiedziała pierwsza, kiedy zajęły miejsca naprzeciwko. – Teraz zdejmiemy te śmieszne czapki, ale macie obiecać, że nie będziecie piszczeć.
Pearl i Marina wymieniły zdziwione spojrzenia.
– Yyym... Okej? – odpowiedziała Pearl.
Pięć sekund później musiała się z całej siły powstrzymać, żeby nie pisnąć na całe gardło. W ostatniej chwili położyła sobie dłoń na ustach i na zewnątrz wydostało się tylko ciche „hgkrrriiiiiiii".
– O matko – wydusiła wreszcie. – O mamusiu.
Marina była również zaskoczona, ale nie zareagowała równie emocjonalnie. Ktoś musiał dbać o wizerunek zespołu, kiedy Pearl dostawała ataku fangirlu.
Marie spojrzała na nią czujnie.
– Ona tak często?
– Po prostu bardzo się cieszy, że was widzi – zachichotała Marina. Wyciągnęła rękę. – Miło poznać.
To był naprawdę niezwykły wieczór. Najpierw koncert, a teraz to spotkanie. Obie znały te twarze bardzo dobrze, ale nie spodziewały się zobaczyć ich na żywo, a na pewno nie z tak bliska. Jednak wbrew wszelkiej logice i prawdopodobieństwu cały osobowy skład Squid Sisters – Callie, ta miła, i Marie, ta charakterna – siedział naprzeciw nich w kawiarni. Co więcej, musiały mieć jakiś powód, żeby tu ich ściągnąć.
– Wybacz tę maskaradę, ale wolałyśmy nie rzucać się w oczy. Wiesz, ciężko się załatwia sprawy, kiedy ktoś co chwilę chce sobie zrobić z tobą zdjęcie.
– Wierzę na słowo.
– Łee, nie wciskaj młodym kitu – wcięła się Callie. – Po prostu zależało jej na dramatycznym wejściu.
– Wyszło świetnie – zapewniła ją Marina, po czym sprzedała Pearl kopniaka pod stołem. – Mam gadać za nas dwie czy przestaniesz się w końcu hiperwentylować?
Pearl wzięła trzy głębokie wdechy.
– Dobra, już mi lepiej. Jejku, przepraszam za to. – Zrobiła się czerwona po uszy. – To było słabe pierwsze wrażenie, nie?
– Oj tam słabe. – Callie uśmiechnęła się szeroko. – To miło, że się cieszysz. Jeżeli poprawię ci tym humor, to i tak nie przebijesz niektórych naszych psychofanów. Słowo daję, niektórzy kochają mnie aż za mocno. Przypomina mi się jak raz wyszłam kupić chleb...
– Callie, nie przy nieletnich! – zganiła ją Marie.
– Ale straciłam tylko koszulkę i półtora buta.
Marina myślała, że jeśli kiedyś spotka osobiście kogoś sławnego, okaże się napuszonym bufonem, jednak siostry kalmar sprawiały wrażenie całkiem sympatycznych. Mimo wszystko pozostawała czujna. One nie ściągnęły ich tu tylko po to, żeby pogadać.
– A czemu tak właściwie zawdzięczamy ten zaszczyt? – zagaiła niewinnie.
– Rany, ty zawsze taka szybka? – Callie wywróciła oczami. – Czasami to niedobrze, jeśli wiesz o czym mówię. Spokojnie, luzik, czilera. Zamówmy sobie coś do jedzenia i potem możemy pogadać o interesach.
Zamówiły więc coś do jedzenia i picia, pożartowały i pogadały jeszcze chwilę o niczym, a kiedy Pearl wpakowała do ust pierwszą porcję frytek, przeszły do interesów.
– Tak więc mamy dla was pewną propozycję – zaczęła Marie, zakładając nogę na nogę. – Wiecie, jedną z takich, które trafiają się raz w życiu. Otóż przyglądamy się wam od dłuższego czasu i...
– Po prostu chce wam wcisnąć wiadomości – przerwała jej Callie.
Pearl opluła stół. Szybko sięgnęła po serwetki i zaczęła go wycierać, czując jeszcze większy wstyd. Marina nie miała jej tego za złe. Zapewne zareagowałaby podobnie, gdyby akurat coś przeżuwała.
– Zaraz, czy ja dobrze...
– Callie, będę o tobie pamiętać, kiedy nabiorę ochoty na spróbowanie sushi. – Marie schowała twarz w dłoniach.
– Rany no, nie ma co się bawić w podchody.
– Chwila... – spróbowała znowu Marina.
– Tak, tak – odpowiedziała Callie. – Po prostu szukałyśmy jakiegoś zespołu, który mógłby godnie zająć nasze miejsce. Pooglądałyśmy w necie masę, naprawdę masę grup i najbardziej się nam spodobałyście. Ot, cała tajemnica.
– Ten występ na festiwalu miał być ostatecznym testem. – Marie próbowała odzyskać inicjatywę. – Chciałyśmy zobaczyć, jak będziecie sobie radzić przed większą publicznością. I oczywiście nie zawiodłyście.
– Wciąż wisisz mi dwie dychy za mówienie, że zrobią klapę.
– Callie!
– Chwila. Chwila, chwila, chwila, chwila. – Pearl w końcu doprowadziła się do jako takiego porządku. – Zastąpić was?
– No tak. – Marie spuściła wzrok na swoje ręce. – Za miesiąc będzie nasz ostatni Splatfest, a potem... Potem przez jakiś czas chciałybyśmy pograć solo.
Splatfesty były małymi, comiesięcznymi festiwalami, podczas których kalmary dzieliły się na dwa duże obozy (burgery kontra pizza, rock kontra pop, zombie kontra duchy i tak dalej), po czym staczały serię meczów, starając się zdobyć jak najwięcej zwycięstw dla swojej strony. Był też koncert Squid Sisters, okolicznościowe koszulki i dużo zabawy. Marina brała już udział w kilku i bardzo jej się podobały, chociaż zawsze wybierała dokładnie przeciwną drużynę niż Pearl. Jakoś nie udawało im się w tej kwestii dojść do zgody.
– ROZWIĄZUJECIE ZESPÓŁ?! – Pearl była tak spokojna, jak tylko się dało po usłyszeniu podobnych rewelacji. Czyli wcale.
– Nie powiedziałabym – mruknęła Callie. – Po prostu trochę już nudno ciągle tak samo. Chwila przerwy dobrze nam zrobi.
– Ale dość już o nas, nie o tym rozmawiamy – wtrąciła się Marie z uśmiechem. – Po prostu w Inkopolis potrzebny jest ktoś od prezentowania wiadomości i organizacji Splatfestów. Pasujecie do tego idealnie. Chciałyśmy same wybrać następców, dopóki mamy nad tym kontrolę.
– Widzę pewną poważną przeszkodę. Mianowicie nikt nas nie zna.
– Poznają. Poznają, zwłaszcza po waszym jutrzejszym występie.
– Jutrzejszym?
– Wielki finał festiwalu morza! Gość specjalny: Squid Sisters. A niespodzianką jesteście wy.
Callie i Marie proponują im wspólny występ. Pearl ukradkiem włożyła dłoń pod stół i uszczypnęła się mocno. Na tyle, na ile mogła mieć pewność, to się działo naprawdę.
– Ale w umowie miałyśmy tylko występ dzisiaj.
– A jak myślisz, dzięki komu? – Marie zrobiła słodką minę numer 6.
To było stanowczo za dużo rewelacji jak na jeden dzień.
– Zaraz, chcesz powiedzieć...
– Mówiłyśmy już, że obserwujemy was już od jakiegoś czasu – cierpliwie tłumaczyła Callie. – Wiemy o was dużo. Na przykład że macie stanowczo zbyt małe zasięgi, niż na to zasługujecie. Festiwal morza to mainstreamowa impreza. Niektórzy potrafiliby zabić, żeby na nim zagrać. Normalnie nikt by nie przyjął garażowego zespołu znikąd... gdybyśmy nie przedstawiły mu paru solidnych argumentów.
– Paru tysięcy argumentów tak dokładniej – wtrąciła się Marie. – Toni to złoty gość, ale jest stanowczo zbyt łasy na kasę.
Marina poczuła, jak robi jej się ciepło.
– Ojejku, nie musiałyście.
Callie i Marie spojrzały na nią jak na kosmitkę.
– Eee... Owszem, musiałyśmy? – powiedziała wreszcie Callie. – Kontynuując – popularność zawsze można zbudować.
– Zresztą po dzisiejszym koncercie całkiem nieźle wzrosła wam sprzedaż tych kilku kawałków, które są w necie – rzuciła mimochodem Marie.
Pearl tknięta przeczuciem wygrzebała z kieszeni telefon. Trzydzieści sekund później otworzyła szeroko oczy, serwując Marinie soczystego kuksańca.
– Święta makrelo, Rina, patrz na to! Zarobiłyśmy pieniądze!
– Tak, piosenki... – Callie podrapała się po głowie. – I właśnie dotarłyśmy do pierwszego tak zwanego kruczka w naszej umowie. Może spytam prosto z mostu – dacie radę nagrać album w miesiąc?
– Tak – odpowiedziała Marina. – Ale pod warunkiem, że dostaniemy dobre studio, nieograniczony do niego dostęp i normalnego producenta.
– Da się załatwić.
– Mamy bardzo dużo materiału – tłumaczyła Marina – tylko nie mamy jak go nagrać. Tamto studio strasznie dużo nas kosztowało, a zysków ze sprzedaży praktycznie nie było.
– To się zmieni – obiecała Callie. – Pytam, bo trochę niezręcznie by było, gdyby zastąpił nas ktoś, kto ma na koncie raptem cztery single. Mój plan jest taki – to co już macie puszczamy w radiu, przez ten miesiąc dogracie jeszcze parę, a potem sklei się to w płytę.
Marinie bardzo podobało się to, co słyszała, ale choć w środku skakała z radości, starała się wciąż sprawiać wrażenie opanowanej.
– To bardzo dobry pomysł.
– No! To jutro po koncercie obgadamy szczegóły.
Wyglądało na to, że rozmowa zmierza ku końcowi.
– Jejku, naprawdę nie wiem, jak wam dziękować – powiedziała Pearl.
Marie spoważniała.
– Chciałabym, żebyśmy się dobrze zrozumiały. To nie jest żadna darmowa przysługa czy przyjacielska pomoc. To masa roboty. Tak ze trzy razy więcej, niż miałyście do tej pory. Bycie gwiazdą, osobą publiczną, też nie jest takie fajne, jak by się mogło wydawać. Dajemy wam szansę, na którą zasługujecie, ale niczego nie zamierzamy ułatwiać. Powinnyście jeszcze się dobrze zastanowić i ustalić między sobą, czy na pewno w to wchodzicie.
– Ale jednak uznałyście, że się nadajemy – zauważyła Marina.
– Nie mówiłabym tego, gdybym nie była pewna. Technicznie jesteście już na odpowiednim poziomie, po prostu brakuje wam szczęścia. Musicie jednak mieć pełną świadomość, w co się pakujecie. Nawet największy zapał się w końcu wyczerpuje. I właśnie wtedy przychodzi pora na najtrudniejszy test – czy macie w sobie determinację, żeby to ciągnąć dalej? Czy nie poddacie się, kiedy na drodze staną wam pierwsze poważne przeszkody?
– To trudna robota, ale ma piękne momenty – wtrąciła Callie. – I nawet da się przy niej nie zwariować.
– Czasami.
– Właśnie, czasami.
***
Tym razem dostały większy pokój, razem z Callie i Marie. Siedziały w nim już od rana, przygotowując się do wieczornego występu.
– No dobra, mamy kilka godzin, żeby przygotować tracklistę – powiedziała Marie.
– Bardzo profesjonalne podejście – sarknęła Callie. – Widzicie, tak to się kończy, kiedy za wszelką cenę chcesz zrobić niespodziankę.
– Chcecie powiedzieć, że nie wiecie, co mamy zagrać? – spytała z niedowierzaniem Marina.
Marie się skrzywiła.
– My wiemy. Z wami będzie problem. Znaczy, problem... Mówiłaś, że macie sporo nienagranych kawałków. Byłaby klapa, gdybyście powtórzyły te z wczoraj, dlatego wybierzcie z dwa.
– Zaraz...
– Umiecie chyba zagrać własne piosenki, nie?
– Tak, ale...
– No i luz. Na żywo i tak zawsze brzmi gorzej. Do tego możemy razem wykonać Ebb & Flow.
– Razem – powtórzyła Pearl. Nie było to pytanie, bo nie chciała wyjść na psychofankę bardziej, niż już to zrobiła – bardziej stwierdzenie przyprawione odrobiną niedowierzania i euforii. Chcą zagrać ich piosenkę!
– Tak, razem. My zagramy City of Color, potem ja Tide Goes Out, a Callie Bomb Rush Blush. To będzie... taka zajawka solowego materiału. – Marie chrząknęła zakłopotana. – Oprócz tego chciałabym jeszcze, żebyście nam pomogły zaśpiewać Calamari Inkantation.
Serce Mariny podskoczyło jak gumowa piłka.
– O mamusiu, już sobie wyobrażam ten refren na cztery głosy. – Pearl zaświeciły się oczy.
– Właśnie. No to w zasadzie teraz musimy się tylko podzielić wokalami do wspólnych kawałków i gotowe. Swój instrumental każdy ogarnia sam.
Pearl zaklaskała w ręce.
– A to oznacza próóóbę!
Callie wyciągnęła skądś kawałek papieru.
– Chodź, Marina. – Odwróciła się i zapraszająco kiwnęła głową. – Jejku, a tej co jest?
– Wydaje mi się, że ona w sekrecie jest po prostu WIELKĄ fanką tego kawałka – odpowiedziała Pearl pogodnie.
Marina się otrząsnęła.
– Nie. Znaczy tak! Oczywiście, że tak. Nie w sensie że nic mi nie jest. Tylko zagrajmy ją na samym końcu, okej? To będzie najlepszy możliwy finał.
– Też lubię tę melodię – powiedziała Callie. – Wiesz, że nie jest do końca nasza?
– Jak to?
– Aaa, tak. – Pearl uciszyła gestem Callie i Marie zanim się odezwały. Miała okazję, żeby pochwalić się wiedzą i zapunktować i w ich oczach, i Mariny. – Calamari Inkantation to współczesna adaptacja starej pieśni morza. I kiedy mówię starej, to mam na myśli serio starej. Przez setki lat nasi przodkowie właśnie za pomocą muzyki oddawali morzu cześć w podzięce za jego hojne dary. Niektórzy nawet twierdzą, że wszystkie Inklingi mają te kilka nut zakodowane w DNA.
Powiedziała to wszystko na jednym oddechu i teraz z dumą czekała na reakcję.
– Widzę, że komuś tu chciało się czytać nasze wywiady! – zaśmiała się Callie. – Ale tak, masz rację.
– Niestety w dzisiejszych czasach odchodzi się od tradycji – wtrąciła Marie. – Nagrałyśmy tę wersję, żeby trochę przybliżyć współczesnym nastolatkom ich przeszłość. To też bardzo ważny utwór dla nas, bo gdyby dziadek go nie nucił przy każdej możliwej okazji, to zapewne nigdy byśmy się nie zainteresowały muzyką.
– Nasz dziadek ma na imię Craig Cuttlefish – rzuciła Callie. Ta rzucona mimochodem uwaga mogła się wydawać dość przypadkowa, ale był w niej pewien ukryty cel. Cel został osiągnięty, kiedy zauważyła trwającą dosłownie chwilę zmianę na twarzy Mariny. Chwilę... ale to starczyło.
– Ja akurat znam pieśń morza. Moja mama często ją śpiewała – powiedziała Pearl. – Ale ona jest marynarzem, to dlatego.
– No dobra. – Marie klasnęła głośno w ręce. – My tu gadu gadu, ale robota sama się nie zrobi. Wybierzcie, co gracie, i lecimy z tym koksem.
– To był żart – wyjaśniła Callie. – Nie każdy muzyk bierze narkotyki.
– Tylko co drugi.
– Właśnie, co drugi.
– Mam tylko jedno pytanie! – Pearl podniosła rękę jak w szkole. – Czy możemy zagrać Je@#!* Ch#*!?
– Nie.
– Warto było spróbować. – Wzruszyła ramionami.
Następne kilka godzin spędziły na próbach, które miały na celu głównie pomóc dwóm zespołom się nawzajem zrozumieć i zgrać. Na początku się trochę rozjeżdżały, ale po jakimś czasie złapały wspólny rytm i dalej już szło jak z płatka. Kiedy wreszcie zarządziły chwilę przerwy, Callie uznała, że to dobry moment, żeby wziąć Marinę na stronę i poważnie z nią porozmawiać.
– Marie cały czas mi mówi, że jestem zbyt bezpośrednia. Teraz pewnie też będę, bo nie mam pojęcia, jak o to delikatnie zapytać. – Chrząknęła zakłopotana. – Bo widzisz... Nie da się ukryć, że jesteś Oktolingiem.
– Nigdy nie miałam zamiaru tego ukrywać – odparła Marina chłodno.
Callie zamachała rękoma w obronnym geście.
– Nie, nie o to mi chodziło! Jasne, nie masz co się wstydzić tego kim jesteś.
Wstydzić? Nie. Żałować? Owszem, pomyślała Marina.
– Chciałam się po prostu spytać – ciągnęła Callie – bo mnie to trapi... Pamiętasz nas? Byłyśmy kiedyś tam na dole. Tak tuż przed tym, jak się tu pojawiłaś. Wydaje mi się, że to nie przypadek.
– Pamiętam waszą piosenkę. Resztę trudno mi sobie przypomnieć. Niektóre moje wspomnienia są wciąż dość... niewyraźne. I to jedno z nich.
– Czyli podczas walki Octavia z Trójką nastąpił jakiś przełom?
– Wydaje mi się, że to dzięki waszej piosence. Zupełnie jakby zniszczyła jakąś barierę w moim mózgu.
Callie pokiwała głową z zadowoleniem.
– Ta melodia naprawdę ma w sobie coś nadprzyrodzonego. Nie należy lekceważyć morza. To ona dała nam życie i to ona może dać nam śmierć, jeśli zechce.
– Ona?
– Marynarze zawsze mówią o morzu ona. Dziadek mówił, że to dlatego, że jest zupełnie jak kobieta. Dobra i łagodna, ale jednocześnie okrutna i bezwzględna. Nikt nie może kochać, ale też nienawidzić równie mocno.
Zamilkła na chwilę, po czym roześmiała się nerwowo.
– Głupie, nie?
– Nie – zaprzeczyła Marina.
Kolejna chwila ciszy. Coraz bardziej nie dawała jej spokoju pewna kwestia.
– Powiedziałam ci sporo o sobie, więc może teraz ty odpowiesz na jedno moje pytanie? – zaczęła.
– Dajesz.
– Agentka numer trzy wskazuje na to, że są jeszcze co najmniej dwie.
– A, to. Tak, to my. – Dla Callie to nie wydawało się być jakąś wielką tajemnicą. – Ja, Marie, Mittsu, dziadek i chyba Sheldon, ale jego to tam nikt nie wie. Dziadek jest jedną z niewielu jeszcze żyjących osób, która brała udział w wielkiej wojnie, więc kiedy zniknął sum, postanowił zająć się tym osobiście i zorganizował taki mały pluton. Znacie się z Trójką, nie? Sporo nam o tobie mówiła.
– Och. Ciekawe dlaczego.
Callie zmieszała się nieco.
– No wiesz... Czy tego chcesz czy nie, twój przypadek jest precedensowy. Oczywiście, że cię obserwowałyśmy. I dobrze się złożyło, bo inaczej nigdy byśmy nie wpadły na twój talent muzyczny. Ale nawet Mittsu stwierdziła, że „nie stanowisz żadnego realnego zagrożenia". Dodatkowo dzięki tobie mamy szansę zrozumieć działanie pieśni morza na wasze mózgi. Jeśli to się uda, moglibyśmy uwolnić więcej Oktolingów. Pomyśl tylko – oktariańska armia stałaby się cieniem samej siebie bez swoich najlepszych żołnierzy.
– Którzy dostaliby wreszcie szansę na normalne życie.
– Tak, to też. – Callie wstała, przeciągnęła się i zaklaskała w ręce. – Dobra, kochane! Koniec leniuchowania. – Odwróciła się jeszcze na chwilę do Mariny. – Powiedziałabym teraz coś w stylu „mam nadzieję, że nas nie zawiedziesz"... ale nie muszę się martwić o ten występ, dopóki cię mamy, prawda?
Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.
– Cieszę się, że się rozumiemy.
***
Wpis 726
O matko.
Próbuję znaleźć słowo, które mogłoby opisać, jak intensywnym doznaniem był ten występ. Najbliżej chyba jest „orgazm", ale ono jest trafne co najwyżej w połowie. Kiedy publiczność się dołączyła... Tyle głosów! I wszystkie takie głośne...
Muszę się uspokoić. Nic jednak nie poradzę na to, że ta piosenka tak na mnie działa. Być może faktycznie jest zakodowana w moim DNA. To dla mnie o wiele więcej niż utwór – to moje życie. I miałam okazję doświadczyć go w taki sposób, który zrobiłby wrażenie nawet na głuchym. Tak, teoretycznie wykonałyśmy inne piosenki, ale to nieważne – wszystko się skoncentrowało na tej jednej.
Cieszę się, że zapewne nikt nigdy nie przeczyta tych notatek. Ten wpis musi wyglądać z boku zabawnie. Jeżeli ktoś nie jest mną, to go nie zrozumie. Nieważne. Muszę gdzieś dać wyraz swojemu szczęściu. Bo jestem szczęśliwa.
Jestem szczęśliwa jak nigdy przedtem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top