Rozdział XII

Rankiem obudziło mnie dziwne i niezwykle namolne szturchanie w ramię.
Powoli, leniwie otworzyłem oczy, czując się kompletnie niewyspanym.
Nie wspominając już o tym, że coś zaczęło mnie łupać w karku.
W ogóle nie kontaktowałem. Wiedziałem tylko, że coś jest natrętne i nie daje mi spać.
Zacząłem się podnosić do siadu i wtedy zorientowałem się, co mnie obudziło, a raczej kto.
Wielki brązowy orzeł.

Estofeles przyglądał się mi swoimi dużymi, złotymi oczami i śmiesznie przekrzywiał głowę.
Z tego, co mówił mi Peris, ptak wyleciał godzinę przed nami i robił nam za tymczasowego zwiadowcę.
Najwyraźniej już wrócił.
Pogłaskałem zwierzę po głowie i poszukałem wzrokiem jego właściciela. Chłopak wciąż twardo spał, skulony pod płaszczem.
Czemu ten ptak obudził mnie, a nie jego?

Wstałem z cichym jękiem z maty i spojrzałem w prawie bezchmurne niebo, próbując choć trochę określić, która już godzina. Niewiele mi to dało.  Słońce z moich obserwacji jeszcze nawet nie wyszło zza koron oznaczających nas drzew, więc było wcześnie, ale wypadałoby wstawać.

Skierowałem swoje kroki w kierunku elfa cienia, a tuż za mną śmiesznie i trochę pokracznie dreptał po ziemi orzeł.
Kucnąłem przy jasnowłosym i go szturchnąłem ostrożnie. Tylko zamruczał coś niewyraźnie i odwrócił się na drugi bok, ignorując mnie.
Boże to będzie trudniejsze niż myślałem. - pomyślałem z niezadowoleniem.

- Peris! Wstawaj! - mówiąc to, wciąż nim potrząsałem, trzymając go za ramię.
- Mamo, Jeszcze tylko chwilę!- wymamrotał przez sen i komicznie zamlaskał.
Chciało mi się śmiać.
Wielki, straszny Drow w tej chwili zachowywał się jak naburmuszony dzieciak, którego matka chce ściągnąć z łóżka do szkoły, a z drugiej strony to miałem ochotę się załamać.
Jeśli tak będą wyglądać wszystkie poranki, to ja dziękuję bardzo!
Jak my mamy być w tym lesie bezpieczni, skoro on śpi jak suseł?
Następnym razem wezmę wiadro wody.
Ale skoro po dobroci nie chce wstać, to trzeba z grubszej altylerii.

- Peris! Wstawaj i nie jestem twoją matką!- wrzasnąłem mu do ucha, na co chłopak od razu w panice otworzył oczy.
Ha! Podziałało. - uśmiechnąłem się z satysfakcją.
Zerwał się jak poparzony na równe nogi, prawie się wywracając o swój płaszcz.
Miał taką minę, jakby miał zaraz dostać zawału tu na miejscu.
Zastosowałem strategicznie odwrót taktyczny na bezpieczną odległość.
W końcu zły Drow równa się niebezpieczny Drow.
W tym samym czasie, co ja się cofałem, odwrócił się w moją stronę. Jego mina mnie przeraziła. Takiego mordu w oczach nie powstydziłby się nawet wielki demon. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, już dawno bym nie żył, barwiąc tę trawę moją własną krwią.
Mimo wszystko, to bardzo mnie to śmieszyło.
Wiem, nie znam go i nie powinienem sobie z nim tak pogrywać, ale co ja poradzę?

- Uduszę cię!- wysyczał białowłosy, tłumiąc swój gniew.
- Uspokój się Peris, bo ci jeszcze żyłka pęknie. - Spróbowałem stłumić chichot, ale mi to całkowicie nie wyszło.
- Jestem spokojny! - odwarknął, zaciskając pięści tak, że mu knykcie pobielały.
- Nie. I się nie zaprzeczaj. Zaraz chyba powinniśmy się zbierać. Estofeles wrócił. - Wskazałem na podekscytowanego ptaka za nami.

Orzeł, gdy powiedziałem jego imię, wzbił się w powietrze i zakołował nad nami z głośnym piskiem.
Peris uniósł głowę w niebo i wystawił rękę z karwaszem przed siebie, zachęcając przyjaciela do wylądowania. Ptak z pełną gracją na niej usiadł i ostatni raz zatrzepotał skrzydłami.
Jego pan spojrzał na niego z uczuciami i pogładził jego już złożone skrzydła.

- Masz rację, Isil. Skoro Estofeles powrócił, to znaczy, że jesteśmy już blisko naszego docelowego miasta. Zbieramy wszystkie graty i idziemy. Może dotrzemy tam, zanim zapadnie mrok. - zadecydował i machnął ręką, wzbijając drapieżnika ze swojej ręki. Od razu wzięliśmy się do roboty.

Po dziesięciu minutach nie było nawet najmniejszego śladu, że ktoś tu wcześniej był. Estofeles wzbił się w powietrze ponownie z zajmowanej gałęzi, wskazując nam odpowiednią drogę.
Szliśmy raźnie szybkim krokiem. Jesteśmy już na pewno bliżej naszego celu podróży, lecz nudziło mi się już niemiłosiernie.
Peris był raczej trochę małomówny. Ciężko z niego coś podczas naszej podróży wyciągnąć. Ja należałem do osób, które lubią rozmawiać i być w grupce osób, ale takich zaufanych, a on, raczej jest typem samotnika.
Chciałbym się czegoś o nim dowiedzieć, w końcu znamy się tylko dwa dni.
Tylko czy mi coś powie?

- Peris... - zacząłem niepewnie.
- O co chodzi?- zapytał mnie, czytając z uwagą mapę.
- Opowiedziałbyś mi coś o sobie?
Gdy zadałem to pytanie, podniósł na mnie kobaltowe oczy, jakby zaskoczony.
- Po co? Nie mam o czym rozmawiać.- Odwrócił ode mnie szybko wzrok. - Widzisz gdzieś mojego orła?- Szybko zmienił temat.
Chyba musiało wydarzyć się coś złego, skoro nie chce mi nic zdradzić.
A może to dlatego, że jestem obcy?
Albo obie te rzeczy na raz.

- Nie zmieniaj tematu. Chciałbym wiedzieć, ponieważ chyba jeszcze wiele dni spędzimy razem i trochę ciężko podróżować, jeśli nie zna się drugiej osoby.- Nic mi nie odpowiedział, milcząc twardo.  Podszedłem do niego i położyłem mu ostrożnie rękę na ramię, przez co spiął się cały. - Jak nie chcesz, nie mów, ale jeśli stało się coś złego dawno temu, to może jak to powiesz, przyniesie ci ulgę. Wiem, że mnie nie znasz, ale nie będę cię po tej opowieści oceniać.
Westchnął ciężko na moje słowa i podniósł oczy na moją twarz.
- Może masz rację. -Potarł nerwowo ręką zgrzany kark.-  Może powinienem o tym komuś powiedzieć. Tylko nie wiem, jak zacząć. - sapnął ponownie cicho.
- Najlepiej od początku. - uśmiechnąłem się do niego, dodając mu otuchy i wsparcia na tyle, ile mogłem, nie znając go za dobrze.
- W porządku. - zrobił głęboki wdech. - Miałem szczęśliwe dzieciństwo, aż do pewnego dnia...

,,Wracałem krętymi drogami z lasu do mojego rodzinnego miasta.
Miałem cudowny humor. Pokonałem dziś mojego mistrza, który uczył mnie łucznictwa.
Od trzech lat starałem się go przewyższyć i wreszcie mi się udało!
Chciałem pochwalić się tym osiągnięciem rodzicom.
Pokonać mistrza i to jeszcze w tak młodym wieku, to naprawdę rzadkość. Miałem w tedy ledwie piętnaście lat.
Mój rodzinny dom leżał na obrzeżach miasta, więc szybko do niego dotarłem.
Ściągnąłem z pleców mój kochany łuk, który otrzymałem od ojca. Złapałem go pewnie za majdan i wszedłem do domu.

- Mamo! Tato! Już jestem! - krzyknąłem z entuzjazmem i ruszyłem przez hol. Moja matka wyskoczyła z salonu z przerażoną miną, a za nią ojciec.
- Kochanie, nie możesz tu być!- krzyknęła mama gorączkowo.
- Co? Dlaczego? Co się stało? - Nie rozumiałem, a widząc miny moich przerażonych rodziców, również zacząłem się bać.
- Zaraz tu będą rycerze króla. Władca odkrył ruch oporu i zaczął zabijać wszystkich, którzy zaplanowali spisek. Czekaliśmy na ciebie. Musimy stąd uciekać i to już! - Wszyscy po wypowiedzi ojca ruszyliśmy do wyjścia.

Gdy już prawie tam byliśmy, zobaczyłem przez okno dwunastu rycerzy w czarnych zbrojach, zmierzających do naszego domu.
- Tato! Oni już tu ! - krzyknąłem do mojego rodziciela. Moi rodzice odwrócili się w moją stronę i spojrzeli na mnie błagalnie, powstrzymując zbierające się w ich oczach łzy.
- Musisz uciekać synku. Idź tylnym wyjściem. Już! - rozkazała szybko mama.
- A wy? Nigdzie bez was nie idę! Nie poradzę sobie! - mówiłem drżącym głosem, powstrzymując płacz.
- Synku, uciekaj. Poradzimy sobie. Dla nas ty jesteś najważniejszy, dlatego musisz żyć. - mama podbiegła do mnie ze łzami w oczach i przytuliła najmocniej, jak tylko dała radę.

Gdy się odsunęła, widziałem ból w jej błękitnych oczach.
- Obiecaj mi, że nigdy, nieważne co by się działo, tu nie wrócisz. Masz być bezpieczny! Biegnij na terytorium Terry. Tam jest opuszczony domek w Mrocznej Puszczy.
Jak mama skończyła, zacząłem niepohamowanie płakać. Wtuliłem się w matkę, nie chcąc jej puścić. W końcu jestem dzieckiem! Mam prawo się bać!
Ojciec podszedł do nas i wziął mnie z jej objęć.                                   - Synku, musisz być silny, rozumiesz. Musisz uciec! Odwrócimy ich uwagę.- przytaknąłem i ostatni raz przytuliłem ojca.

Zarzuciłem łuk i kołczan na plecy, z płaczem uciekając z domu w las.
Gdybym się przed wyjściem na nich obejrzał, już bym nie uciekł.
Zatrzymałem się dopiero już głęboko w lesie. Oparłem się o drzewo i uspokajałem rozdygotany oddech.
W momencie, gdy byłem już spokojny, obejrzałem się w stronę, z której przyszedłem.
Nie mogę ich tak zostawić!

Ruszyłem z powrotem w stronę domu, lecz zatrzymałem się na granicy lasu i polany, na której stał mój dom. Ujrzałam tam coś, co zmroziło mi krew w żyłach.
Moi rodzice klęczeli na ziemi przytrzymywani przez katów za karki. Przed nimi stała osoba, którą znało całe królestwo Umbra, król Deryt.

Władca patrzył na moich rodziców z czystą pogardą.
- Myślałeś Miccaldo, że nie dowiem się o spisku przeciw mnie! - wrzasną w stronę mojego ojca, który bez strachu uniósł głowę.
- Jesteś głupcem, nie królem! Powinieneś zdechnąć! - Głos ojca był przesiąknięty gęstym jadem.
Król nie wytrzymał i go uderzył z całej siły w twarz.
- Jak śmiesz się do mnie w ten sposób odzywać!!
Mój ojciec bez cienia skruchy, znów uniósł twarz z szerokim uśmiechem.

- Będę tak, jak na to zasługujesz! Wszyscy czekamy zjawi się wybraniec i cię zabije! - wysyczał.
- Jeśli myślisz, że będę tolerować, to co mówisz, to jesteś w błędzie! Twoja żona poniesie za ciebie karę. - Zwrócił głowę w stronę mojej matki i wypowiedział jakieś dziwne, nieznane mi słowa.
Moja matka na ten dźwięk zaczęła wić się z czystego bólu. Widziałem ukryty za krzakami, jak jej ciało pokrywa się w wieloma poważnymi ranami, a po chwili nieruchomieje. Kat trzymający puścił i ciało matki runęło na ziemię.
Nie mogłem złapać oddechu.
Ona nie żyje!

Ojciec też zdenerwowany odwrócił sie w stronę króla i pluną mu prosto w twarz.
- Zginiesz w piekle Derycie!
Król machnął ręką i kat za moim ojcem wyją kosę i odciął mu zamaszystym ruchem głowę.
Prawie krzyknąłem na ten widok.
Nie mogłem na to patrzeć.
Tam było tyle krwi.
Ruszyłem pędem w las, nie oglądając się za siebie. Znalazłem dom, o którym mówiła mama.“

- Od tego momentu poprzysiągłem zemstę na królu. Znalazłem Estofelesa i miałem zamiar iść do szkoły Czarnego Smoka. Żyłem w tym domku, dopóki nie zjawiłeś się ty. - Zakończył opowieść, uciekając ode mnie wzrokiem.
- Ja... nie wiem, co powiedzieć. Przykro mi. - Mój nowy przyjaciel przeszedł tak wiele strasznych rzeczy. Widział śmierć rodziców. To tak straszne, że nie mogę wyobrazić sobie tego, co on przeżył... co musiał czuć.
- Czas leczy rany, lecz dalej chcę zabić drania, który odebrał mi bliskich.- Widziałem, jak zaciska pięści z gniewu.
Szliśmy tak jeszcze chwilę w ciszy. Ujrzałem po pewnym czasie miasto otoczone całkiem sporym, drewnianym murem.
Z daleka było widać wieżę strażniczą i wyższe budynki.
- Oto Vatoris Civitas, czyli miasto podróżników. - mruknął Peris. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top