Rozdział LXXII

Spojrzałem na miejsce, gdzie jeszcze niedawno stał Isil.
Mam nadzieję, że wyjdzie z tego cało.
— Nie martw się, Isil jest silny, a my musimy mieć nadzieję. — Zielonowłosy druid spojrzał na mnie z przekonaniem w szmaragdowych oczach.
W duchu przyznałem mu rację, ale to nie oznacza, że opuściła mnie obawa.

— Musimy iść na odprawę. — Trochę smutny głos Silvera dotarł do moich uszu.
Spojrzałem po twarzach wszystkich w namiocie. Ich oblicza były spokojne, ale oczy...Oczy ukazywały to, co w głębi serca czuli. A mianowicie strach oto co będzie i o życie swoje, jak i przyjaciół.
Pomogę im. Będę dopóki będą potrzebować mojej pomocy.

Nawet nie zauważyłem, że prawie wszyscy zniknęli z namiotu i zostali tylko Direl i Aran, stojący nad jakimiś kartami.
Czyżby plany bitwy?

Szybko wybiegłem z namiotu. Odetchnąłem pełną piersią i już miałem przyspieszyć, gdy poczułem za sobą czyjąś obecność. Obróciłem się gwałtownie, stają oko w oko z czarnym tygrysem.
—Raventalu, gdzie się tak śpieszysz?

Chłopcy... mruknąłem, obracając się w kierunku części obozu, w którym stacjonuje grupa medyków.
Rozumiem, że obiecałeś zapewnić ochronę dla nas, by uszczęśliwić Isila, mam rację? —Czarny kot przechylił łeb trochę w prawo, podkreślając swoje pytanie.

Nic nie odpowiedziałem.
Spojrzałem pod siebie na swoje łapy i zieloną trawę pod nimi.
Już niedługo zyska nowy kolor.
Kolor szkarłatu.

— Raven, większość z nich będzie bezpieczna. Peris jako jeden z łuczników stanie na jedynym zalesionym wzgórzu tutaj, tak samo, jak Yafal. Biali i czarni magowie są potrzebni do ofensywy, tak samo, jak ci od żywiołów, nie to, co magowie specjalizujący się w zaklęciach do walki. A Adillen to w ogóle zostanie w obozie! Potrzebujemy jego umiejętności medycznych, a nie kosy. — Przerwał na chwilę, by zacząć ponownie. Trochę bardziej zmartwionym głosem. — Najbardziej zagrożony jest z nich Silver.
— I ty. — zwróciłem mu uwagę.
— Ja nie potrzebuję twojej obrony. Jak chcesz, to skup się na dzieciakach. Ja dam sobie radę. Przerwał i westchnął, przez co przez jego gardło przeszedł prawdziwie koci pomruk. —Będzie ci ciężko biegać po całym polu bitwy.
— Dam radę, a teraz wybacz, muszę już iść. — Skinąłem mu łbem i wznowiłem bieg w kierunku namiotów medycznych.

Gdy wpadłem między białe namioty, od razu dostrzegłem dwie zielone czupryny. Ich właściciele stali obok siebie i zaciekle rozmawiali o czymś z pewną młodą fearie o włosach jak liany ozdobione różową lilią.
Z tego, co udało mi się dowiedzieć, była ona dowódcą tutejszych medyków.
Adillen, tak jak jego ojciec, przybrał się w specyficzne szaty tej grupy.
Odetchnąłem z ulgi.
Zostaje. Jak dobrze.

Moje szczęście nie trwało długo, bo do moich wrażliwych uszu doszedł dźwięk dzwonu.
Moje serce przyśpieszyło swój bieg.
Zaczęło się!
Po kolei wszyscy zaczęli wybiegać z namiotów w pełnym rynsztunku i biegli w kierunku dowódców swoich garnizonów.
Byli gotowi....

Wziąłem głęboki wdech, starając się wyczuć zwierzęta i grupy zwierzołaków. W powietrzu roznosił się już z daleka mocny zapach piżma od zachodniej strony obozu, ale nie tylko ten zapach, a i wszystkie inne.
Są już prawie w gotowości.
To stamtąd ma nadejść armia.
Podniosłem wzrok, słysząc charakterystyczny pisk.
Przeleciał nade mną Estofeles, kierując się w kierunku wzgórza dla łuczników.

Oderwałem od niego wzrok wtedy, gdy dwa centaury przebiegły tuż obok mnie, krzycząc, żebym szedł z drogi.
Warknąłem w ich stronę i popędziłem za nimi. Pazury mocno wbijały się w ziemię z każdym moim zakrętem i przyśpieszeniem. Z ogromną satysfakcją wyprzedziłem dwie hybrydy, nawet się nie męcząc.
Gdy zobaczyłem koniec obozu, moje kroki stawały się coraz większe.
Dwa satyry widząc mnie, odbiegły jak najszybciej z drogi. Ledwo zahamowałem przed jakimś końskim zadem.
Na szczęście to był tylko koń jakiegoś elfa, a nie koleiny centaur.

Obejrzałem się, szukając jakichś znajomych twarzy. Z niezadowoleniem odkryłem, że było ich więcej, niż powinno być.
Moje warczenie przestraszyło jakiegoś młodego wampira, który pospiesznie się ode mnie odsunął.
Moja złość była spowodowana tym, że zobaczyłem prócz złotej czupryny Silvera, jeszcze tą należącą do Yafala i kosmate uszy jego zwierzęcego towarzysza.
Przecież magowie mieli być na obrzeżach wojska jako defensywne oddziały!

Spojrzałem na Tarinana, który tym razem podszedł do mnie w brązowej, lekkiej zbroi. Stawiał niezwykle cicho bose stopy na miękkiej trawie, dzierżąc w dłoni kindżał, który zaraz włożył za pas.
—Co to ma znaczyć? — wywarczałem,
doskonale wiedząc, że zrozumie.
Plus bycia zwierzołakiem.
— Dowódcy pułków zmienili plan. Nie rozszarp ich. Yafal da sobie radę. — Starał się mnie uspokoić z naprawdę marnym skutkiem.

Moja górna warga uniosła się prawie bez mojej zgody, ukazując ostre kły.
Mój wężowy ogon zaczął się miotać w tą i z powrotem, uderzając o moje tylne nogi.
Cholera jasna! — prychnąłem jak mały, rozjuszony kociak. — Ale dam radę.— Obiecałem sobie solennie, patrząc na dwójkę przyjaciół mojego pana.
— Dlaczego tak ci zależy na tym, aby wypełnić obietnice dalej Isilowi? — Złotooki spojrzał na mnie uważnie, odwracając wzrok od co chwila dochodzących żołnierzy.
Każdy zwierzęcy towarzysz ma obowiązek bronić swojego pana. Mojego tutaj nie ma, to na jego prośbę będę bronić mu osoby ważne jego sercu. — odpowiedziałem pewnie.

Już chciał coś powiedzieć, lecz z jego ust nie wydobyło się żadne zdanie. Stał prosto jak struna i słuchał.
Już wiedziałem.
Słyszał to, co ja.
Przejmujący tupot nóg o ziemię i nieprzyjemny brzdęk metalu.
Do tego dźwięku doszedł jeszcze cichy świst i na niebie rozbłysła płonąca strzała.
Dowódcy z niezwykłą wprawą wzięli pod swoje skrzydła odpowiednie, podzielone już hufce wojska.
Zza moich pleców usłyszałem znajome głosy Arana i Direla.
Obaj mężczyźni starali się dodać otuchy swoim podanym, którzy chcieli przelać krew w tym boju, z większym bądź mniejszym skutkiem. Mniejszym od strony zaprawionych w boju członkach tej wielorasowej armii. Oni wiedzieli już, co to wojna i co ze sobą niesie. A niesie śmierć, pot i łzy. Łzy przelane przez rodziny tych, którzy już nie wrócą do swoich bliskich po dzisiejszym dniu.
Nie słuchałem, co mówili.
Patrzyłem tylko nieprzerwanie w horyzont, oczekując z niepokojem tego, co miało za chwilę nadejść.
Nie myliłem się.
Już po niecałych siedmiu minutach dostrzegłem czarne zbroje z czerwonymi toporami na piersi.
Gdzieś tam daleko rozbrzmiało donośne dudnienie rogów i okropny warkot tamtejszych zmiennych i zwierząt.
Z naszej strony nie było słychać nic, prócz urywanych oddechów. Tę ciszę przerwało gwałtowne wypuszczenie strzał naszych łuczników w kierunku chmary czarnych kształtów.
Znak.

— Zaczynamy rzeź. — mruknąłem, jeżąc sierść na grzbiecie.

Pov. Peris

Stałem obok ponad setki łuczników, posyłając co chwila nowe pociski w kierunku walczących odzianych w czarne zbroje.
Starałem się, jak tylko mogłem, by nie trafić w swoich sojuszników.
To jest cholernie trudne zadanie.
Oddychałem ciężko z nerwów, sięgając ponownie po nową strzałę z kołczanu na plecach.

Spojrzałam pobieżnie na osobę obok mnie.
Sylfida stojąca obok mnie z kamienną miną strzelała wręcz z mechaniczną precyzją. Sięgała po kolejne pociski, osadzała je sprawnie na cięciwę i wypuszczała. Każdy o dziwo trafiał prosto w cel, lecz ta kompletnie na to nie patrzyła, szykując kolejną broń. Byłem pod ogromnym wrażeniem.
Jeszcze nie widziałem tak niesamowicie dobrego strzelca. Dobrze dla nas.

Spojrzałem w dół na pole bitwy.
To, co się tam działo przechodziło najśmielsze wyobrażenia.
Z jednej strony moja samolubna część mnie cieszyła się, że jestem w miarę bezpiecznym miejscu, gdzie mogą mnie trafić tylko łucznicy i magowie, ale z drugiej strony moje serce wręcz rwało się w kierunku tej jatki na łące, by pomóc moim przyjaciołom.
To rozdarcie tak boli...

Spojrzałem uważnie na horyzont.
Co się...?
Zmrużyłem oczy, by jak najmocniej wyostrzyć wzrok i prawie zachłysnąłem się powietrzem, gdy zobaczyłem dalekie kształty lepiej.
Nie mógłby ich nie rozpoznać.
Piekielne psy wojny.
Ogary wyszły na żer.

Pov. Silver

Wszystko, co mnie otaczało, zlewało się w jeden wielki chaos i wrzawę. Ruchy wszystkich dookoła były nieporęczne i chaotyczne.
Kompletnie nieprzemyślane. Malownicza, zielona łąka, na której mieliśmy walczyć, już dawno zmieniła swój wygląd.
Ubita, twarda ziemia zmieszała się z krwią, tworząc obrzydliwą, grząską breję, która utrudniała nawet najmniejszy ruch. I to wycie, agonalne krzyki, dźwięki łamanych kości, rozszarpywanie ciał jak kartki papieru...
Tak bardzo chciałabym wyłączyć teraz słuch.
Co chwila potykałem się o ciała, leżące w powstałym błocie, a każde spojrzenie na nie powodowały u mnie odruchy wymiotne.
Chciałbym się znaleźć jak najdalej od tego miejsca.
Gdzieś, gdzie nie będę musiał na coś takiego patrzeć.

Odpierałem ataki, jak tylko mogłem, starając się nie zwracać uwagi na wszystkie inne bodźce, takie jak ten okropny, metaliczny swąd krwi.
Och, wampiry i inni krwiopijcy muszą czuć się cudownie.
Usłyszałem świst tuż przy uchu i dźwięk upadającego ciała tuż za moimi plecami.
Jakiś łucznik najwyraźniej uratował mi ponownie tyłek.
Potężny ork dziesięć metrów ode mnie rozpłatał w powietrzu brzuch lecącego tygrysa, którego cielsko runęło na ziemię już tym razem w postaci młodego, ciemnowłosego mężczyzny.
Całe szczęście, że to nie był Tarinan.
Zanim zdążyłem coś zrobić, zostałem podcięty przez łuskowaty ogon i gruchnąłem o ziemię z głośnym jękiem.
Otworzyłem oczy, które zamknąłem przy upadku i zobaczyłem Nagę o ciemnych łuskach trzymającą w dwóch parach rąk olbrzymią włócznię.
Wciągnąłem gwałtownie powietrze do płuc i szarpnąłem dłonią, w której na szczęście dalej trzymałem miecz, blokując jej ostrze.
Mało brakowało, a skończyłbym z dziurą w brzuchu.
Z całych sił odepchnąłem grot od mojej piersi, jak najszybciej porywając się na równe nogi.
Nie będzie łatwo.
Że też to musiała być akurat cholerna Naga!
Obnażyła ogromne wężowe kły i uniosła broń gotowa do ataku. Niespodziewanie jej ciało zajęło się ogniem, a ona sama wrzasnęła przeraźliwie. Mocnym pchnięciem wbiłem miecz w jej serce, na wszelki wypadek, jakby chciało jej się jeszcze kogoś zaatakować, zanim umrze.

Gdy upadła, po wyjęciu mojego ostrza, zobaczyłem znajomą sylwetkę i krwawy uśmiech.
— No, uratowałem ci tę twoją dupę. — Zaśmiał się, szczerząc ostre jak igły kły.
— Wal się. To nie czas na przekomarzanie, Yafal. — warknąłem na wampira.
— Oj, bez przesady. — Jego oczy zaświeciły się niebezpiecznie.
Zimny dreszcz przeszedł mi przez plecy, gdy zobaczyłem, jaki przybrały kolor. Jeszcze nigdy nie widziałem tak krwistej czerwieni. Z każdą chwilą miały coraz wyraźniejszą barwę.
— Co jest z twoimi oczami?

Moje pytanie przerwał atak jakiegoś inkuba ze sztyletami w broni. Mojemu przyjacielowi wydłużyły się tylko pazury i skoczył na przeciwnika, uczepiając się kurczowo jego pleców. Starszy, rogaty mężczyzna wszystkimi siłami starał się zrzucić krwiopijcę ze swoich pleców, ale zamiast tego Yafal z całych sił wgryzł się w jego szyję, idealnie szarpiąc aortę. Ofiara jeszcze raz machnęła błoniastymi skrzydłami i ryknęła, upadając kolanami prosto w czerwone błoto.
Co jak co, wykrwawiał się niezwykle szybko, ale zważywszy, że to była główna żyła, to się nie dziwię.
Yaf stojący nad ciałem, oblizał z zadowoleniem usta z bordowej krwi.
— Co z moimi oczami? Widać nie uważałeś na lekcjach profesora Gallena. Im więcej wampir ma w swoim organizmie, tym bardziej rośnie w siłę.
— Dobrze wiedzieć. — prychnąłem i uniosłem miecz gotowy do dalszej walki z Yafalem przy moim boku.

Pov. Tarinan

Wyciągnąłem ostrze sztyletu z kolejnego truchła pod moimi stopami.
Odetchnąłem głębiej i przycisnąłem kurczowo rękę do mojego krwawiącego ramienia.
Obróciłem głowę i prawie zachłysnąłem się powietrzem.
Wielka puma pędziła w moim kierunku w zawrotnym tempie.
Nie zdążyłem mrugnąć, a uderzył w nią ciemny, znacznie większy kształt. Wielka bestia przyparła płowego kota do ziemi i zatopiła ostre kły w jej kark. Ofiara ryknęła tylko przeraźliwie i padła zaduszona.
Rogaty stwór wypluł swojego przeciwnika i spojrzał w moją stronę ślepiami w kolorze krwi.

— Dzięki. — szepnąłem cicho w jego stronę.
Gdyby nie bardzo wyostrzony słuch pewnie by nie usłyszał.
Nie dostałem odpowiedzi, tylko prawie niewidoczne skinienie łbem.

Szara sierść zafalowała, gdy zaraz skoczył w stronę młodego kusznika, który próbował go zastrzelić, ale bez najmniejszego skutku.
Każdy pocisk został ominięty albo odesłany w siną dal przez silne łapy.
Ravental czuł się jak ryba w wodzie. Biegał, skakał, zabijając wszystkim, czym mógł, począwszy od kłów do ostrych rogów.
Odór krwi otumaniał każdego z drapieżników, a ten tutaj wprowadzał jeden wielki zamęt wśród naszych przeciwników.
Gdy ich atakował, wpadali w popłoch, konie zrzucały swoich jeźdźców, a młodsi po prostu uciekali przed nieuniknionym.
Od początku bitwy trzymał się ze mną, zabijając tych, którzy nie zginęli z mojej ręki.
Wiele z nich spłonęło z wrzaskami katorgi, gdy pokazał swoją tajemnicę. Dech mi zaparło, gdy zaczął, broniąc Yafala, ziać ogniem.
Potężny płomień buchał z jego pyska na przemian z tym należącym do Isabaala, który siał terror po drugiej stronie pola, wspomagając się olbrzymimi skrzydłami i pazurami.

 Mimo to, siły wydawały się niezwykle wyrównane. Pomimo tylko pół godziny walki, śmierć ponosiła olbrzymia ilość osób z każdego wojska. 

Mam nadzieję, że Isil z resztą dotarli już bez szwanku do zamku.

Od strony mojego ramienia usłyszałem przeraźliwy ryk jakiejś bestii.
Obróciłem się i stanąłem twarzą twarz z obrzydliwą twarzą.
Demon o rozharatanej po całości mordzie wytrącił mi sztylet z dłoni z niezwykłą łatwością i z półobrotu kopniakiem w brzuch posłał mnie parę metrów w tył. Runąłem w błoto z głośnym plaśnięciem. Z mojego gardła mimowolnie wyleciał jęk bólu. Myślałem, że wypluję zaraz swoje wnętrzności. Łapczywie złapałem powietrze, starając się złapać oddech w obolałe płuca. Po tym pośpiesznie wstałem i chwyciłem po kindżał, spoczywający dalej przy moim pasie.
Obróciłem głowę na sekundę i zobaczyłem błysk czegoś, za co chciałem dziękować wszystkim bogom. Prawie rzuciłem się w stronę leżącego w błocie miecza, który do złudzenia przypominał gladiusa.

Ledwie zdążyłem chwycić jego lepką od krwi rękojeść, zobaczyłem jak olbrzymi demon, który posłał mnie na ziemię, jakbym nic nie ważył, szarżuje w moim kierunku.
Na widok broni, którą miał w łapie, wytrzeszczyłem szeroko oczy.
Mam kurwa przejebane.
Stwór, bo to coś już w żaden sposób nie przypominało wyglądem "człowieka", trzymało dużą wakierę, której kolce widać było już z dobrych pięciu metrów.
Przez moje ciało przeszedł dreszcz strachu.
Stałem jak słup soli owładnięty panicznym strachem.

Gdy w końcu się z niego obudziłem, rzuciłem kindżałem najmocniej i najlepiej jak tylko potrafiłem w jego kierunku. Moje szczęście z trafienia celu w brzuch zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. Rogaty potwór przystanął zdezorientowany i wymruczał do siebie coś niezrozumiale i wyrwał ze swojego boku broń.
Czarna, nieczerwona posoka polała się na ziemię, a jej właściciel zawył z mściwą wściekłością i ponownie na mnie ruszył. W parę sekund pokonał dzielącą nas odległość i starał się zamachnąć kolczastą maczugą w moim kierunku z dziką agresją i mrożącym krew w żyłach rykiem.
W ostatniej chwili odskoczyłem w bok, przy okazji oddając płynne cięcie w łydkę mojego przeciwnika.
Mimo że to coś było obrzydliwe i nieprzyzwoicie silne, to jego skóra nie była już tak wytrzymała, a na pewno na nogach, bo ostrze miecza z tylko niewielką trudnością wbiło się i przerwało kawał mięśni, obryzgując mnie cuchnącą szlamem juchą.
Demon popadł w kompletny szał.
Jego ruchy znacznie przyspieszyły. Może sprawiłem, że zaczął utykać, ale to nie zdało się ma wiele. Tylko go to rozwścieczyło. Wielka wakiera raz po raz o mały włos mnie nie trafiała. Szybka i mocna fala ciosów zalewała moją defensywę to z jednej to z drugiej strony. Prawie rozpaczliwie blokowałem jego ciosy. Miecz w mojej ręce z potężnymi zgrzytami zatrzymywały mocne i długie pazury.

Tarinan skup się, skup! Nie możesz się poddać.

Zwinnie odskakiwałem z toru uderzeń. Czasami za późno.
Moja zbroja miała niezliczoną już liczbę rozcięć. Pasy ją podtrzymujące zdawały się coraz słabsze, tak samo, jak moje ciało. Serce i mięśnie pracowały na najwyższych obrotach, ból temu towarzyszący prawie palił, a płuca zdawały się płonąć.
Moja zmiana w tygrysa niewiele dałaby w starciu z tą maszyną do zabijania.
Rozerwałby mnie na strzępy.
Uniosłem miecz, starając się zablokować cios nadchodzący z góry. Bestia uderzyła łapą z całej siły w ostry miecz. W żadnym wypadku nie zwrócił uwagi na to, że ostrze wbiło się głęboko w dłoń. Na twarz potwora wypłynął uśmiech satysfakcji, a ja pobladłem ze strachu.
Jednym uderzeniem całej łapy posłał mnie ponownie w kierunku ziemi.
Na chwilę straciłem orientację, a w drugiej już musiałem uniknąć mknącego w moim kierunku ostrza miecza.
Mojego miecza.
Przemieliłem w ustach przekleństwo i uciekłem przed uderzeniem, lecz nie na tyle szybko, jak bym chciał. Broń wbiła mi się głęboko w nogę, wyrywając z mojego gardła skowyt bólu.
Nie mogłem złapać oddechu, a z oczu pociekły mi stróżki łez. Moja szczęka zaczęła pulsować od kurczowego zaciskania jej.

Nie dam mu kurwa satysfakcji z usłyszenia mojego krzyku! Nie dam!

Rogacz nawet nie próbował wyciągnąć miecza z mojej kończyny, tylko kontynuował zaciekle swoje ataki. Ostre jak brzytwy pazury zagłębiały się w ziemię, gdy udawało mi się jakimś cudem przeturlać. Mimo największych starań moja noga za cholerę nie chciała się ruszyć.
Skurwiel rozerwał mi ścięgna!
Gdy to sobie uświadomiłem, ogarnęła mnie czysta rozpacz i beznadzieja.
Resztkami sił starałem się odczołgać jak najdalej od tej bestii.
W bezpieczne miejsce.
Do moich podopiecznych.
Młodych chłopców, których traktowałem jak swoich młodszych braci.
Chłopców, którzy nie raz udowodnili mi, jak wiele są warci.
Gdy patrzyłem na to, co osiągają, nie mogłem nie czuć rozpierającej mnie wewnątrz dumy.
Spełniłem swój obowiązek.
Oni zmienią ten świat na lepsze.
Ostatnim co zobaczyłem to szponiasta dłoń i białe mroczki przed oczami, a zaraz po nich pustka i rozpaczliwy, jakby oddalony lwi ryk.

Pov. Yafal

Zatrzymałem się gwałtownie, gdy przeraźliwy ryk rozdarł okolicę. Wstrzymałem oddech, gdy zobaczyłem dziesięć metrów dalej, jak olbrzymie szpony wbijają się w całości w klatkę piersiową Tarinana. Dwudziestopięciolatek po tym uderzeniu zaczął dławić się krwią i zamykać nieobecne oczy.
Poczułem dziwne uczucie w sercu, rozpoznałem je, to rozpacz ściskała moje serce jak imadło.
Moje ramiona i plecy zaczęły drgać, a oczy zwilgotniały.
Szybko zamrugałem, powstrzymując niechciane łzy.
To nie czas ani miejsce na to.
Nie ma czasu teraz go opłakiwać.

Obróciłem się do Silvera, który stał blady, a po jego policzku spływała maleńka kropla.
Opuścił głowę i kurczowo, na pewno boleśnie, ściskał dłoń na zakrwawionym mieczu.
Wyglądał, jakby miał zaraz wybuchnąć i pobiec, by pomścić naszego przyjaciela i opiekuna.
Już chciałem krzyknąć, by tego nie robił, lecz coś mnie uprzedziło.

Wielki kształt skoczył w kierunku obrzydliwego demona, który w żadnym wypadku nie przypominał pobratymcy Isila.
Chimera wyskoczyła na jego plecy, przewracając go wprost na ziemię. Demon przekręcił się z brzucha na plecy, a Ravental rzucił się w kierunku jego tchawicy.
Szponiaste łapy złapały szczękę wielkiego kota, odciągając ogarniętą szałem bestię, od miękkich mięśni szyjnych. Rav nie przejął się tym i dalej się z nim siłując, uniósł wężowy ogon. Kły jadowe wbiły się w krwawiącą łydkę z niemożliwą prędkością. Demon wrzasnął z potwornego bólu i zaczął wierzgać, krzycząc dalej przeciągle, jakby ktoś go przypalał rozżarzonym żelazem.
Z oczu i nosa ciekła prawie czarna krew, a on sam zaczął się nią dławić. Po minucie przestał.
Jego ciało leżało bez ruchu na ziemi z postacią chimery nad sobą.
Potworny jad...

Pole bitwy rozdarł nienawistny skowyt.
Tak bardzo przypominał ten Eliara, więc myślałem, że to on.
Jak bardzo się pomyliłem.

Osłupiałem ze strachu, gdy zobaczyłem ciemne kształty, które po ostrych warknięciach rozbiegły się po polu bitwy w kierunku walczących.
Z pyska bestii należącej do Isila ponownie wydobył się ryk, ale tym razem czystej agresji i jak z procy wystrzelił w kierunku największego z nich z ogromną pręgą na pysku. Wielki demoniczny pies wyszczerzył kły, a po tym usłyszałem tylko głuchy łomot zderzających się ciał.

— Yafal, uważaj!
Wrzask Silvera dobitnie wyrwał mnie z otępienia.
Coś z takim impetem na mnie wpadło, że poleciałem do przodu prosto na twarz. W ostatniej chwili wyciągnąłem ręce, amortyzując upadek.
Co do diabła?!

Wstałem prędko i spojrzałem na to coś, co mnie zaatakowało.
Warknąłem głucho, ukazując kły w kierunku kobiety znajdującej się w powietrzu. Ta zaskrzeczała na mnie i kłapnęła szczęką, uzbrojoną w ostre, igiełkowe zęby. Duże skrzydła łopotały mocno, a ogromne ptasie szpony były moim zdaniem niebezpiecznie blisko mojej głowy.

Nagle wrzasnęła i wygięła się dziwnie.
Nie minęła chwila, a już pędziła na Silvera. Pochwyciła go w ostre szpony i paroma machnięciami skrzydeł wzbiła się w powietrze.
Elf starał się wyrwać, lecz ta nie chciała do tego dopuścić.
Chłopak przez próbę ucieczki wypuścił z dłoni miecz, który spadł trzy metry ode mnie. Gdy wzlecieli z trudem pięć metrów, już wyciągałem dłoń, by mu pomóc magii, ale na darmo. Blondyn wyszarpnął jakimś cudem jedną rękę z potrzasku i sięgnął ku swojemu pasowi.
Z satysfakcją wyciągnął sztylet i wbił ostrze w ptasią nogę harpii.
Ta z zaskoczenia i bólu wypuściła go prosto ku ziemi. Z całej siły skupiłem się na tym, żeby go złapać magią, zanim zderzy się z ziemią.
Czarny kokon owinął się wokół przestraszonego zielonookiego i delikatnie opuścił go na ziemię.
Mój przyjaciel jeszcze oszołomiony pobiegł w kierunku upuszczonego miecza i wyrwał go z ziemi.

Kątem oka dostrzegłem, że to obrzydliwe babsko wraca.
Szybko zrobiłem unik.
Nie zamierzam nadziać się na te szpony, o nie.
Szpony tylko delikatnie zarysowały moją zbroję na piersi.
Harpia nie zwróciła uwagi na to, że jej cel jest wciąż cały i poleciała w kierunku Silvera, który tylko na to czekał. Zwinnie i z gracją zrobił unik i z siłą obrotu przejechał ostrzem po skrzydle naszej przeciwniczki.
Ta jak długa runęła na ziemię z głośnym skrzekiem.
Dość nieporadnie próbowała z niej wstać.

Tak to jest, jak przez większość życia latasz, a nie stąpasz po twardym lądzie.
A zważywszy na brak przednich kończyn, nie licząc skrzydeł, ciężko jest się podnieść, leżąc płasko na brzuchu.

Silver szybko wbił swój miecz głęboko w prawe skrzydło. Właścicielka wrzasnęła, gdy ostrze bez problemu zagłębiło się w delikatnym organie, który jest wszystkim dla latających stworzeń.
Jednym, sprawnym ruchem wyszarpał broń z jej ciała, rozrywając miękkie, opierzone ciało jeszcze bardziej.

Skoczyłem w ich kierunku i zatopiłem kły w miękkiej szyi. Harpia zawyła otępiała bólem i starała się tak jak wcześniej Silver wyszarpać.
Gwałtowne z całej siły szarpnęła głową w kierunku ziemi, wygrywając sobie w ten sposób olbrzymi płat skóry.
To był błąd.
Krew zaczęła lać się niesamowitymi ilościami i z każdą chwilą było jej w organizmie mniej.
Sil nie dał jej się wykrwawić i zadał jej ostateczny cios między żebra.
Wstałem z klęczek i oblizałem usta od metalicznej i lekko słonawej posoki.

W moje nozdrza uderzył obrzydliwy swąd palonej sierści i mniej dla mnie nieprzyjemny zapach krwi.
Rozejrzałem się dokoła i moje serce zdawałoby się, że na chwilę zatrzymało swój bieg.

Ravental z setkami poważnych ran szarpał się z trzema ogarami piekielnymi. Jego szare futro gdzie nie było spalone, było rozszarpane aż po mięśnie. Był w opłakanym stanie. Trzy wielkie wilki zagłębiały swoje kły co chwila to w boku chimery to w jego grzbiecie. Kot nie pozostawał im dłużny i jego pazury haratały masywne klatki piersiowe psów.
Jadowity ogon co chwila kąsił napastników, ale te nie osłabiały ataków. Ich determinacja tylko rosła. Szał krwi dopadł je już całkowicie. Przestawiły swoje myślenie już tylko na zabijanie.
Wpadły w trans, w którym już nawet nie zwracały uwagi na doskwierający im ból.

Nie mogłem nic zrobić, gdy chimera padła na ziemię pod ciężarem trzech cielsk potężnych wilków. Jego ryki były przeraźliwe i dotkliwie raniły moje uszy, gdy kły największej, szarej bestii wielkie jak sztylety zniknęły w miękkiej, zakrwawionej grzywie.
Szarpnąłem się w jego kierunku gotów mu pomóc, lecz jakby wszystko zmówiło się przeciw mnie, bo na mojej drodze stanął czwarty ogar z obnażonymi zębami.

Bliznowaty pies dalej przez minutę dusił chimerę, aż z jej oczu nie zniknął znajomy blask.
Czułem, jakby moje nogi zapadały się pod moim ciężarem, a oczy przysłoniły łzy.
Nie...

....

Na tym koniec tego rozdziału.
Następny, jaki ujrzycie, będzie już tym ostatnim.
Nie jestem pewna, kiedy się pojawi, ponieważ dostałam kolejne urodzinowe zamówienie na opowiadanie i muszę je skończyć do 20 kwietnia, ale mam nadzieję, że szybko tu wrócę i zakończę tę historię.

Pa pa! Do naszego razu! 🤗😙

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top