Rozdział trzeci
Nazajutrz, w wigilijny poranek, następuje pierwsza świąteczna tragedia. Okazuje się, że Lilly dobrała się do maku i zjadła praktycznie cały. I nawet nie sprawia wrażenia, by bolał ją brzuch, gdy kładzie się pod blatem, próbując wtopić się w kaloryfer.
– Ancia, wdech i wydech – instruuję roztrzęsioną przyjaciółkę, trzymając ją za ramiona. – Zdążymy wszystko zrobić. Mamy prawie dziesięć godzin do wigilii, a w najgorszym razie kilkadziesiąt do obiadu świątecznego. Pójdę kupić mak.
– Tu tak łatwo nie kupisz maku – jęczy załamana, opierając się o lodówkę plecami. – Zresztą makowiec musi być na wigilii!
– Będziemy sami. W piątkę, plus Lilly – przypominam. – Nie ma presji.
– Będziemy łączyć się na Skypie zarówno z twoją, jak i moją rodziną. Nie wyobrażam sobie, żebyśmy nie zjedli makowca w tym samym czasie, co moi rodzice! –Wygląda na autentycznie przerażoną tą wizją.
– Przecież twoi rodzice zrozumieją – uspokajam, czując ukłucie żalu na myśl o mojej mamie.
– Wiem, chodzi o mnie! Nie chcę niszczyć tej tradycji. – W oczach Anety błyszczą łzy. – To dla mnie naprawdę ważne.
– W takim razie nie ma co tracić czasu na dyskusje, tylko trzeba działać. Daj mi rower, pojadę do Lidla w Katanii.
– No co ty, zwariowałaś? Nie ma potrzeby. Jak Leo wróci, to któreś z nas pojedzie tam samochodem.
– Nie wiadomo, kiedy wróci, zresztą oboje macie co tutaj robić. Serio, pojadę. Byliśmy już tam, a ja jeździłam twoim rowerem. Poradzę sobie – zapewniam.
– Cholera, dlaczego drugie auto musiało zepsuć się akurat teraz! – wzdycha Ancia. – Wtedy mogłabyś je wziąć.
– Nie odważyłabym się. – Na samą myśl aż się wzdrygam. Może i dobrze jeżdżę samochodem, ale włoski styl jazdy mnie przeraża. – Serio, pojadę rowerem. Ruch mi się przyda.
– To ponad godzinę w jedną stronę.
– Myślisz, że nie dam rady? – pytam prowokacyjnie.
– Dasz. No dobra – kapituluje, a ja uśmiecham się szeroko. – Ale zadzwoń do mnie, jak tylko dojedziesz. A najlepiej jakoś z drogi.
– Tak jest, mamo!
– Paula, nie grab sobie...
– No dobrze, już dobrze. – Robię krok do tyłu i podnoszę ręce w poddańczym geście. – Idę się ogarnąć i jadę po mak. Zastanów się w międzyczasie, czy potrzebujesz czegoś jeszcze, tylko pamiętaj, że mam jedynie mały koszyk na zakupy.
– Dobra, postaram się. – Ancia obdarza mnie porozumiewawczym spojrzeniem.
– To nie ubrania – przypominam na wszelki wypadek. – Zresztą te będę ci chętnie dalej szyła.
– No ja myślę! – woła za mną, gdy wbiegam po schodach, żeby przebrać się w bardziej sportowe ciuchy.
Pół godziny później, w kasku i z zapasem wody, pedałuję poboczem w kierunku Katanii, odsłuchując nową płytę Meghan Trainor. Mało to świąteczne, ale nawet ja – zakochana po uszy w Last Christmas – mam już dosyć bożonarodzeniowych piosenek.
Podróż w pierwszą stronę i same zakupy przebiegają bezproblemowo. Po sprawdzeniu, jak po włosku jest mak, udaje mi się dogadać ze sprzedawczynią nieznającą angielskiego bez dalszej pomocy Google Translate, za co nadaję samej sobie order poliglotki. Dokupuję też wodę na powrót i, zgodnie z prośbą Anci, dwa opakowania serwetek. Odkrywszy, że mam jedynie dwadzieścia procent baterii, a potrzebuję GPS-a, by wrócić do domu, zamiast dzwonić, piszę przyjaciółce SMS, że misja zakończyła się sukcesem i zbieram się w drogę powrotną.
Bez problemów wyjeżdżam z Katanii i kieruję się na południe tą samą drogą, którą przyjechałam. Rześki wietrzyk owiewa przyjemnie moją twarz, a gdyby nie okulary przeciwsłoneczne, chyba straciłabym wzrok od coraz mocniej świecącego słońca. Nie potrafię zrozumieć, jakim cudem taka pogoda jest możliwa w wigilię. Chyba tylko w Australii czułabym się bardziej abstrakcyjnie. Pomimo że w ostatnim czasie zaniedbałam kondycję fizyczną na rzecz rozwijania biznesu, urządzania kawalerki, którą wynajęłam po rozstaniu z Tymonem, i medytacji, niemal nie czuję zmęczenia. To pewnie sycylijskie powietrze. I wino. Dużo sycylijskiego wina. Oraz kawy. I włoskiego jedzenia.
Jestem kilka kilometrów do zjazdu w kierunku naszego miasteczka, kiedy mój rower zaczyna zgrzytać i hamować. Cudem udaje mi się nie zaryć nosem o ziemię, ale ofiarą staje się prawa noga, którą mocno wbiłam w ziemię, by utrzymać równowagę. Sycząc z bólu, schodzę z roweru i zaczynam inspekcję. Od razu odkrywam źródło problemu – zwisający smętnie łańcuch. Oddycham z ulgą. Nieraz spadł łańcuch i udawało mi się go naprawić nawet gołymi rękami, co może nie było najprzyjemniejszym doświadczeniem, ale nie stanowiło problemu nie do rozwiązania.
Ustawiam rower na poboczu najbardziej prosto, jak to możliwe, i zabieram się do pracy. Niestety okazuje się, że problem jest poważniejszy, niż się spodziewałam. Ten łańcuch nie spadł tak po prostu. On się rozerwał i chyba nie dam rady go naprawić bez żadnego sprzętu. Rozglądam się po drodze, ale jak na złość nie jedzie żaden samochód. Sięgam po telefon, ale widnieje na nim tylko jeden procent baterii.
Coraz mniej mi się to podoba.
Czując, jak oblewa mnie zimny pot, biorę dwa głębokie wdechy. Panikowanie nic nie da. Zaraz ktoś powinien tędy przejechać i podwieźć mnie do domu, do którego dzieli mnie niecałe dziesięć kilometrów. Żadna odległość dla roweru, a tym bardziej samochodu, ale znaczna dla pieszego.
Nagle do moich uszu dobiega z początku cichy, lecz z każdą chwilą głośniejszy bulgot silnika. Oczami wyobraźni widzę starego Włocha w kilkudziesięcioletnim samochodzie, który z uśmiechem na ustach zawiezie mnie i rower do Anci. Niestety im lepiej słyszę silnik, tym bardziej coś mi nie pasuje.
To nie jest warkot samochodu...
Zza zakrętu wyłania się motocykl, na którym z pewnością nie siedzi podstarzały Włoch. Kierowca hamuje na poboczu, tuż obok mnie, po czym, chcąc się zapewne popisać, wkręca silnik na bardzo wysokie obroty, po czym gasi pojazd i zgrabnie z niego schodzi. Ja natomiast stoję w miejscu, jakby mnie wmurowało, i mrugam szybko, bo przecież oczy muszą mnie okłamywać! To fizycznie niemożliwe!
A jednak. Przede mną stoi nie kto inny, jak Antonio, wyglądający jeszcze lepiej niż za pierwszym razem. Ubrany w profesjonalny strój motocyklisty opiera się o harleya – który, chcąc nie chcąc, robi na mnie nie mniejsze wrażenie, co jego właściciel – i posyła mi leniwy, seksowny uśmiech.
– To znowu ty? – pyta mnie po hiszpańsku z błyskiem ekscytacji w oczach.
I to ma niby być facet, który unika innych ludzi? Okej, może jest gburem, ale wcale nie wydaje się pustelnikiem. Ani kimś nieświadomym swoich naturalnych wdzięków. Przełykam ślinę. W głowie nagle brakuje mi wszystkich hiszpańskich słów, dlatego opowiadam po angielsku:
– Tak, to znowu ja. Mogłabym powiedzieć to samo. To ty ciągle na mnie wpadasz.
– Jaka waleczna – odpowiada perfekcyjną angielszczyzną, za co mam ochotę go udusić. Cholerny ideał, najbardziej niebezpieczny typ ze wszystkich! Po Tymonie nigdy się już na takiego nie nabiorę. – A pomyśleć, że skoro potrzebujesz pomocy, powinnaś mniej gryźć.
– Może i potrzebuję pomocy, ale na pewno nie od ciebie – odpowiadam, unosząc podbródek. Za pierwszym razem nie zauważyłam, że Antonio jest tak wysoki. W conversach nie sięgam mu nawet do obojczyka.
Prycham i kucam przy rowerze, aby jeszcze raz spróbować założyć łańcuch.
– On pękł. I to nie sama spinka, ale ogniwo – wypowiada po angielsku słowa, których w pełni nie rozumiem. – W ten sposób tego nie naprawisz. Ani ja. Nie tutaj. Nie bez narzędzi ani nowego łańcucha.
– Pan mądry się znalazł – mamroczę po polsku, po czym, skupiwszy się, stwierdzam po hiszpańsku: – Dzięki za diagnozę. Możesz jechać.
– Mogę jechać? – powtarza i unosi brwi, po czym krzyżuje przed sobą ręce, napinając tym samym umięśnione ramiona. Mogłabym je dotknąć, by zobaczyć, czy są tak twarde, na jakie wyglądają, choć wiadomo, że lepiej byłoby bez kurtki. Zanim zdążę zacząć wyzywać się od odrealnionych idiotek, Antonio dodaje: – Pewnie, że mogę, choć chętnie posłucham, jak zamierzasz sobie poradzić.
Ha, wystarczyło poczekać, aż otworzy usta, by moja niezdrowa obsesja dotycząca jego wyglądu kompletnie straciła znaczenie. Może to nie on nie chce rozmawiać z ludźmi, tylko oni z nim, skoro zachowuje się jak skończony buc!
– Nie będę ci się z niczego tłumaczyć – odpowiadam po angielsku najbardziej pewnym siebie tonem, na jaki mnie stać. Pewnie dałabym radę po hiszpańsku, ale nie będę mu sprawiać tej przyjemności. – Jedź sobie, pewnie masz sporo przygotowań przed świętami.
– Tak się składa, że wręcz przeciwnie. Mam dużo czasu. Dlatego chętnie dowiem się, jak chcesz sobie poradzić.
– Ktoś na pewno zaraz przejedzie tu samochodem i mnie podrzuci – odpowiadam wcale nie tak głośno i stanowczo, jakbym chciała. Przez ostatnie kilkanaście minut nikt tędy nie przejechał.
– Może i w tym rejonie geograficznym zaczynamy wigilię później niż na północy Europy – zaczyna Antonio tonem znawcy – ale dochodzi trzynasta. Większość ludzi jest w swoich domach.
– Kurwa – przeklinam pod nosem, ale on i tak to słyszy i wybucha niewymuszonym śmiechem. Śmiechem, w którym wyraźnie słyszę seksowną nutkę, poruszającą mnie do głębi, czy tego chcę, czy nie. Zdecydowanie brakuje mi faceta. Ale na pewno nie pozwolę na to, by stracić resztki zdrowego rozsądku przez takiego typa.
Już nigdy nie pójdę do łóżka z idiotą!
– Jeśli zamierzasz tu tylko stać i się ze mnie śmiać, zrób mi przysługę i sobie pojedź! – warczę przez zaciśnięte zęby. Cudem powstrzymuję się, by nie pacnąć go w ramię. Jeszcze by mnie podkusiło i zaczęłabym go obmacywać...
– Wiesz, to ciekawe, że mimo iż cały czas mnie obrażasz, i tak chcę ci pomóc. – Antonio obrzuca mnie nieodgadnionym spojrzeniem, od którego robi mi się gorąco bardziej niż od jego słów. – Nie spodziewałem się, że Polki mają tak ognisty temperament.
Ja też nie, myślę, ale na głos stwierdzam:
– Bo co, jak z północy, to muszą być zamknięte w sobie? I pewnie sądzisz tak, jak niektórzy Amerykanie, że po naszych ulicach biegają niedźwiedzie polarne?
– Nie, wyobraź sobie, że dobrze znam się na biologii i geografii – stwierdza oschłym tonem, a ja przypominam sobie słowa Anety o jego pracy w rezerwacie. Robi mi się głupio. – I nie jestem ignorantem, no chyba że uważasz tak o wszystkich Hiszpanach. Tylko po co miałabyś w takim razie uczyć się hiszpańskiego? – Przeszywa mnie badawczym spojrzeniem tak, jakby chciał wydobyć moje tajemnice, a ja przez ułamek sekundy pragnę mu wszystkie wyjawić.
A potem, na szczęście, powraca zdrowy rozsądek.
– Nie uważam tak. Uwielbiam hiszpański i Hiszpanię. Ale to nie znaczy, że mam uwielbiać też ciebie – odpowiadam po hiszpańsku i dźgam go palcem w klatkę piersiową.
Dopiero wtedy uświadamiam sobie, jak blisko siebie podeszliśmy. On już nie opiera się o swój motocykl. Ja nie stoję przy rowerze. Zadzieram głowę tak mocno, że zaczyna boleć mnie kark, ale z pewnością nie oderwę wzroku jako pierwsza. Zdaje się, że on myśli dokładnie tak samo. Po jego pełnych, czerwonych ustach, które widzę kątem oka, błąka się uśmiech, a ja czuję coraz większy mętlik w głowie.
– Czy ty masz pięćdziesiąt twarzy, jak Grey? – wypalam bez zastanowienia, zupełnie jakby w moich żyłach nadal płynęło wypite wczoraj Nero d'Avola.
Antonio ponownie wybucha śmiechem, który jest dla moich uszu niczym najpiękniejsza muzyka, i nie chcę, by ucichnął.
Niedobrze.
– Dlaczego tak sądzisz? – odpowiada pytaniem na pytanie i pociera ręką brodę.
Gdyby wyciągnął ją nieco przed siebie, toby mnie dotknął. Ciekawi mnie, czy on też czuje to przyciąganie, którego obecności nie mogę dłużej ignorować. Dałabym wszystko, by wiedzieć, o czym teraz myśli.
– Bo zachowujesz się dziwnie – szepczę i spuszczam wzrok na jego usta. Nie mogę dłużej patrzeć mu w oczy, a jednocześnie nie potrafię odwrócić od niego spojrzenia całkowicie. – Podobno unikasz ludzi, a ze mną rozmawiasz, jak gdyby nigdy nic. Choć zachowujesz się przy tym jak burak, co akurat by się zgadzało z tym, co słyszałam.
– A skąd masz takie informacje? – W jego głosie znów słyszę rozbawienie. On z pewnością nie jest zupełnie normalny. Właśnie mu powiedziałam, że inni uważają go za niewychowanego wyrzutka, a on się cieszy! – Swoją drogą pochlebia mi, że tak się mną interesujesz, a nawet ci się nie przedstawiłam.
Czuję, jak moje policzki czerwienieją. Zaciskam ręce w pięści. Niech sądzi, że to tylko złość wywołała rumieniec!
– Bo jesteś niewychowany. – Szukam w głowie słowa, które oddałoby dobrze znaczenie polskiego buca, ale jak na złość nie potrafię znaleźć nic nawet po angielsku. – Nazywasz się Antonio Suarez, przyjaciółka mi powiedziała.
– Jesteś naprawdę zabawna. Zarzucasz mi brak wychowania, a sama się nie przedstawiłaś – zauważa. – W przeciwieństwie do ciebie nie mam przyjaciół, którzy by mi to zdradzili.
Udaje mi się powstrzymać od zadania pytania, czy to dlatego, że nie posiadają oni takiej wiedzy, czy w ogóle nie istnieją. Nie wiem, kiedy przeszła mi złość na niego, ale nie chcę być niemiła. Wciągnęłam się w tę rozmowę tak bardzo, że na chwilę zapomniałam nawet o rowerze...
Cholera!
– Jestem Paulina, ale co z rowerem?! – wołam zrozpaczona i ponownie dopadam do mojego niesprawnego środka lokomocji.
Antonio podchodzi do mnie i kładzie mi rękę na ramieniu. Staram się ignorować ciepło, które zalewa mnie w tym miejscu.
– Trzeba go przewieźć do domu twoich przyjaciół – odpowiada, chyba po raz pierwszy nie próbując mnie wyprowadzić z równowagi ani nie żartować, za co jestem mu wdzięczna, choć jednocześnie trochę mi tego brakuje. Ze mną też jest coś nie tak! – Moim harleyem – słyszę czułość w jego głosie – tego nie zrobimy, ale jak widzisz, mam miejsce dla pasażera, więc mogę cię podwieźć. I tak mieszkamy blisko siebie.
– I... mam zostawić tu rower?
– A jakie masz wyjście? Trzeba podjechać autem i go zabrać. Gdybyś mogła załatwić samochód, pewnie od razu byś to zrobiła.
Jestem mu wdzięczna, że we mnie wierzy.
– Niestety wyładował mi się telefon, więc nie mam takiej możliwości – przyznaję i czekam na wybuch śmiechu, ale nic takiego nie następuje.
Antonio po prostu patrzy na mnie z uwagą i czymś na kształt troski. Może wcale nie jest takim bucem, jak mi się wydawało?
Wyginam nerwowo ręce.
– Myślisz, że nikt go... hm... nie ukradnie? – kończę po angielsku, nie mogąc przypomnieć sobie hiszpańskiego słowa. – Ancia nie byłaby zadowolona, gdyby tak się stało – dodaję wciąż po angielsku.
– Robar – podpowiada Antonio i po angielsku dodaje: – Nie, nie sądzę, by ktokolwiek go ukradł. A mówienie po hiszpańsku idzie ci świetnie. Wolę, jak to robisz.
Pytanie o powód mam na końcu języka, ale nie zadaję go, za bardzo onieśmielona badawczym spojrzeniem Antonio, którym ten znowu mnie przyszpila. Wciąż stoi bliżej, niż powinien, a ja czuję coraz większe przyciąganie. Tak bardzo chcę go dotknąć...
Zanim zdecyduję się, co zrobić, Hiszpan zdejmuje rękawicę i wyciąga do mnie rękę.
– To co, wskakujesz, Rubia*? – pyta głębokim tonem, patrząc mi w oczy.
Przez chwilę spoglądam na jego dłoń, a w głowie mam pustkę. Czy to zaproszenie do piekła? Do nieba? A może za bardzo to roztrząsam, a on po prostu chce mi pomóc?
– Tak – mówię i podaję mu rękę. Ciepło, które mnie zalewa, jest mocniejsze niż wtedy, gdy dotknął mojego ramienia. – Co to właściwie za model? – pytam, gdy Antonio pomaga mi wejść na motocykl, po czym podaje wyciągnięty z schowka zapasowy kask.
– Breakout 114 – odpowiada dumnie, pochylając się w moim kierunku tak, że jego ciepły oddech owiewa mój policzek. Mimowolnie drżę. – Wyszedł w tym roku. Genialny sprzęt. Mamy w kaskach słuchawki szczekaczki, dzięki którym będziemy mogli ze sobą rozmawiać w trakcie jazdy. Inaczej nie usłyszałabyś nawet własnego krzyku. Poza tym szkoda tracić głowę na harleyu, za dużo sprzątania by było – dodaje bezczelnie.
– Lubisz motory? – pytam, ignorując jego ostatnie słowa, na co twarz Antonio rozświetla szeroki uśmiech. Podoba mi się ten widok. Mogłabym oglądać go częściej.
– Motocykle. Uwielbiam – stwierdza rozmarzony. – Samochody nieco mniej, ale jeśli twoi przyjaciele nie będą mogli tu podjechać, poproszę znajomego, by zabrał swoim SUV-em twój rower.
– No co ty, nie musisz. – Skrępowana spuszczam wzrok.
– Ale mogę – mówi, po czym z trudem odrywa ode mnie spojrzenie i zajmuje swoje miejsce. – Obejmij mnie mocno w pasie.
Wykonuję jego polecenie bez słowa, nie dziwiąc się już ciepłu, które odczuwam. Chciałabym, żeby czuł to samo, co ja. Ten facet naprawdę ma pięćdziesiąt twarzy i choć nie wiem, która jest prawdziwa, czuję nieprzepartą chęć, by się dowiedzieć. Nie jest to ani mądre, ani bezpieczne, ale czy musi być?
Jazda z nim motocyklem chyba też taka nie jest. Niesie ze sobą tyle adrenaliny, że krzyczę, gdy tylko Antonio przyspiesza. Zaciskam mocno oczy.
– Rozluźnij się, Rubia! – Do moich uszu dobiega zniekształcony głos mężczyzny. – Jedziesz na motocyklu, musisz z nim współpracować, a nie walczyć. Pochylaj się ze mną w zakręcie, a jazda stanie się o wiele bezpieczniejsza. I przyjemniejsza.
– Co? Czyli teraz w ogóle nie jest bezpiecznie?
– Chcę ci pokazać, jak smakuje prawdziwa wolność. – Antonio ignoruje moje pytanie. – Co potrafi ten sprzęt i dlaczego tak go uwielbiam. Rozluźnij się. Jazda motocyklem wymaga współpracy kierowcy i pasażerów. Nie możesz być sztywna jak kłoda, tylko gibka jak baletnica.
Śmieję się mimowolnie i uchylam powieki. Słowa Hiszpana sprawiają, że moje całe ciało się rozluźnia. Przestaję krzyczeć, a serce wali mi tylko dlatego, że go obejmuję, a nie ze względu na strach przed jazdą.
Gdy dojeżdżamy do kolejnego zakrętu czuję, że motocykl pochyla się bardziej niż wcześniej, a Antonio i ja razem z nim. Uderza mnie różnica pomiędzy poprzednimi zakrętami a tym, który pokonujemy płynniej i szybciej. Wiatr rozwiewa moje włosy w każdą stronę, obraz rozmazuje się przed oczami, a ja czuję, że żyję. Może tak samo byłoby, gdybym pozwoliła sobie z Antonio na inny rodzaj szaleństwa?
Dlaczego po prostu go nie pocałować? Nie pójść z nim do łóżka?
Kiedy jednak chwilę później – jak dla mnie zdecydowanie zbyt szybko – mężczyzna gwałtownie hamuje przed wejściem do ogrodu moich przyjaciół, nie przedstawiam mu tych zamiarów. Zamiast tego, zdyszana i wciąż oszołomiona szaleńczą jazdą, pytam:
– Nie odpowiedziałeś. Jaki naprawdę jesteś? Co skrywasz?
– Och, chyba nie sądzisz, że wyjawię ci od razu wszystkie swoje sekrety, Rubia. – Śmieje się znów w ten charakterystyczny, gardłowy i równie ironiczny, co seksowny sposób, a następnie przekłada jedną nogę i sprawnie zeskakuje z motocyklu. – Dowiedz się, czy potrzebujesz pomocy z transportem roweru, i daj mi znać.
W odpowiedzi kiwam tylko głową i kurczowo trzymając torbę z drogocennym makiem, o którym omal nie zapomniałam, wbiegam na teren posesji. Ancia nie czeka, aż wejdę do środka. Najwyraźniej musiała obserwować wszystko przez okno, bo wybiega na werandę i krzyczy:
– Do jasnej Anielki, gdzieś ty się podziewała? Co się stało? I co on tu robi? – Wskazuje ręką w kierunku Antonio, a potem przerzuca wzrok z powrotem na mnie. – Gdzie jest rower?
– Spokojnie, wszystko pod kontrolą.
Kolejne minuty spędzam na streszczeniu przyjaciółce ostatnich wydarzeń. Okazuje się, że Leo wraca właśnie od rodziców, do których pojechał po nugat, i gdy będzie przejeżdżał obok roweru, zabierze go ze sobą. Aneta nie jest zaskoczona usterką tak bardzo, jak tym, kto mnie podwiózł, ale staram się ją uspokoić. Szczególnie że Antonio, nawet jeśli nie rozumie polskiego, nadal stoi przed bramą i wszystkiemu się przysłuchuje.
– Przepraszam, Ancia, zaraz porozmawiamy na spokojnie w środku, tylko powiem mu, że może jechać – mówię pospiesznie.
Nie czekam na jej odpowiedź, która pewnie by mi się nie spodobała, odwracam się i idę do cierpliwie czekającego Antonio, który wygląda tak pięknie, że niemal nierzeczywiście. Dawno nikt mnie tak nie onieśmielał.
– Leo zabierze rower. Dziękuję ci za pomoc. Miłych... Miłych świąt – kończę kulawo, wpatrując się w czubki jego butów. Czuję na sobie nie tylko jego wzrok, ale i ten Anci, wbijający się w moje plecy niczym wiązka lasera. – Muszę iść. Może się jeszcze zobaczymy.
Nie daję mu możliwości odpowiedzieć. Z prędkością światła wbiegam do ogrodu, a następnie, minąwszy przyjaciółkę, do domu. Żałuję ucieczki godnej pięciolatki, gdy tylko zamykam za sobą drzwi.
***
*Rubia – dosł. blondynka (hiszp.)
I jak Wam się podoba? Dzielcie się wrażeniami :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top