8. ,,O północy wejdźmy na dach..."
Nie było aż tak źle, kiedy przekroczyłam drzwi mojego rodzinnego domu. Mój lęk był całkowicie zbędny, choć może nie do końca... Była jedna osoba w tym domu, która mój powrót w rodzinne strony przyjęła obojętnie. Chyba nigdy nie zrozumiem mojego brata, który zawsze ukrywał to co czuje za maską zrodzoną z gniewu oraz nienawiści z domieszką żalu. Spojrzałam na przeraźliwie szczupłego młodego mężczyznę, który był zaledwie dwa lata młodszy ode mnie. Obejrzałam go od stóp do głów by na koniec podejść i spojrzeć w piwne tęczówki, za których widokiem tęskniłam. Dopiero teraz uświadomiłam sobie jak bardzo brakowało mi jego towarzystwa, uśmiechu, barwy głosu i docinek nawet jeśli miałyby mnie zranić niewiadomo jak mocno. Choć wcale tego nie chciałam to podeszłam jeszcze krok bliżej i przytuliłam się do Janka. Opuściłam powieki by rodzice nie dostrzegli łez, które jedna po drugiej uciekały ode mnie, a z każdym biciem mego serca było ich coraz więcej. Myślę, że właśnie tego potrzebowałam. Potrzebowałam poczuć, że znów tworzymy szczęśliwą rodzinę taką jak z obrazka pomimo tego, że w rzeczywistości różnie bywało. Niestety czarnowłosy wcale za tym nie tęsknił. Kiedy ja nadal przytulałam się do niego, on nie wykonał w tym czasie żadnego ruchu. Po prostu stał tam jak słup soli, jakby był obecny jedynie ciałem, a myślami jak najdalej stąd.
- Możesz mnie już puścić. - Te cztery słowa, zwykłe bez ukrytego znaczenia, zabolały mnie chyba najbardziej w całym moim dwudziestopięcioletnim życiu. Podziałały na mnie jak kubeł zimnej wody. Natychmiast odsunęłam się od niego tracąc kontakt z jego ciepłym ciałem oraz ciuchami, które przesiąknięte były zapachem płynu do płukania zmieszanego z dymem papierosowym.
- Przepraszam. - wyszeptałam, zastanawiając się za co ja w ogóle go przepraszam. Nie wiem dlaczego, ale zawsze przepraszałam bez względu na to, czy coś było moją winą czy nie. Ale przecież miałam prawo okazać mu swoje uczucia, w końcu był moim bratem... Moim małym braciszkiem. Moje rozmyślania przerwała mama wraz ojcem, którzy już chyba trzeci raz mnie obejmowali ciesząc się, że nareszcie przyjechałam do nich.
- Dobra wystarczy. Chodź zrobię ci coś do jedzenia bo pewnie zgłodniałaś. - Odezwała się mama ocierając łzy kiedy myślała, że nikt nie patrzy, ale ja patrzyłam... Zawsze patrzyłam i za każdym razem widząc jak płacze czułam się winna, choć to nie ja byłam powodem jej łez, lecz mąż.
Może to śmieszne, ale ja wciąż czułam te palące poczucie winy za to, że płakała, że ojciec przyszedł znów wypełniony procentami, że nie okazałam jej żadnego wsparcia w tych trudnych czasach... Kiedy dla mojego taty ważniejszy od rodziny był kieliszek. Nienawidziłam go za to, ale i kochałam go. Nie wiedziałam jak mogłam czuć jednocześnie dwa tak różne uczucia do jednego człowieka. Może kiedyś znajdę odpowiedź na to pytanie...
- Najpierw zaniosę walizkę na górę. - poinformowałam ją wchodząc w ślad za nią do kuchni, ale nagle zatrzymałam się w drzwiach - Mamo? Czy on nadal jest taki sam? - zapytałam cichutko, bojąc się odpowiedzi.
- Tak, kochanie. Nic w twoim pokoju nie było ruszane. - Posłała mi ciepły uśmiech, by po chwili odwrócić się w stronę kuchenki gazowej.
- Dziękuję. - Powiedziałam i najszybciej jak potrafiłam z ciężarem w postaci walizki ruszyłam na piętro.
Idąc drewnianymi schodami słuchałam znajomego skrzypienia, jakby to była najpiękniejsza melodia na świecie, by na końcu tej drogi zatrzymać się przed drzwiami.
Po ubytkach farby na drewnianej powłoce nie było ani śladu. Pewnie to sprawka taty. Ostrożnie weszłam do środka. Walizkę opuściłam na podłogę i podbiegłam do łóżka wskakując na nie. Może to nie było mądre z mojej strony, ponieważ mebel miał swoje lata, a ja do najlżejszych nie należałam. Na szczęście przetrwało i nie będę musiała spać na podłodze.
Leżałam na plecach wpatrując się w sufit, kiedy usłyszałam znajome miauknięcie. No tak. To było do przewidzenia, że jak zostawię drzwi otwarte to wkroczy tu tych trzech muszkieterów. Natychmiast wskoczyli do mnie na łóżko, a ja poczułam się jak za dawnych czasów... No prawie jeśli patrząc na chłodne przyjęcie mojej osoby przez Janka.
- Laura, idziesz? - usłyszałam wołanie rodzicielki i czym prędzej zeszłam na dół przerywając pieszczoty, którymi obdarzałam trzy koty.
Pomieszczenie wypełnił zapach rosołu, którego odkąd pamiętam nienawidziłam, ale moja mama chyba nadal zapomina o tym fakcie. Jednak liczył się gest.
- Odgrzałam ci rosół. Mam nadzieję, że będzie ci smakować.
Taa... Teraz cieszyłam się z tego. Kochałam to jak ta kobieta troszczyła się o nas, zawsze stawiając nasze szczęście i dobro na podium, a dopiero później myślała o sobie. Pomimo całego cierpienia jakie musiała znosić, to właśnie ona scalała nas. To dzięki tej kobiecie, która dźwigała na swych barkach cały ciężar świata, wciąż jesteśmy rodziną. Nawet jeśli pojawiły się jakieś problemy, skazy, pęknięcia to nie ważne... Bo moja mama stawiała im czoła niczym prawdziwy superbohater. Dla mnie była Kapitanem Ameryką, Hulk'iem i Iron Man'em w jednym...
🌹🌹 🌹
Cieszyłam się, że tu jestem. Poszłam nawet na długi spacer polną drogą. Musiałam pomyśleć, a przede wszystkim pooddychać wiejskim powietrzem, które było inne od tego w mieście. Mieszkanie na wsi miało swoje zalety jak i wady, ale ja w tym momencie dostrzegałam jedynie te pierwsze. Ze spaceru wróciłam dopiero wieczorem, kiedy niebo powoli ciemniało, a na niebie pojawiały się pierwsze gwiazdy.
Idąc obok garażu usłyszałam hałas i domyślałam się co, a raczej kto jest jego sprawcą. Jednak dla pewności zapytałam.
- Janek?
- Czego? - Usłyszałam odpowiedź, która wywołała na mej twarzy niewielki uśmiech. Z prędkością światła wbiegłam do domu, kierując się prosto do swojego pokoju. Z szafy wyjęłam czerwony koc w kratę i jak strzała popędziłam na dwór. Po zamknięciu drzwi podeszłam do garażu i po drewnianej drabinie wspięłam się na jego dach. Będąc już na górze rozłożyłam koc i położyłam się na plecach obok dwudziestotrzylatka, który głośno westchnął na moje poczynania. Jego oddech był przesiąknięty zapachem bardzo oryginalnej mieszanki jaką tworzyły mięta, zapewne mył niedawno zęby, papierosy bo jak zwykle kopcił i piwo.
- Które to już? - zapytałam mając w pamięci wciąż żywy obraz taty w stanie nietrzeźwości.
- A co cię to obchodzi? - słyszę jak bierze duży łyk ze szklanej butelki, ale staram się o tym nie myśleć patrząc na niebo, gdzie pojawia się coraz więcej migoczących światełek.
- Pamiętasz jak byliśmy młodsi i wchodziliśmy tutaj nocą by podziwiać gwiazdy? - wyciągam prawą dłoń przed siebie próbując dotknąć jedną z nich choć wiem, że i tak mi się to nie uda. Są zbyt oddalone ode mnie... Tak jak on...
- Nie. - odpowiada tym chłodnym tonem - Dobrze wiesz, że nie mam pamięci do takich bzdur. - Dodaje chcąc bardziej mnie zranić. Mimo, że wiem o tym to i tak moje oczy stają się szkliste, zniekształcając idealny obraz nocnego nieba.
- Dlaczego to robisz? - przerywam tę krótką chwilę ciszy pomiędzy nami - Dlaczego jesteś taki... - brakuje mi słowa, które by pasowało w tym momencie.
- Jaki? - pyta ponownie przykładając butelkę do wąskich ust. Kolejny łyk.
- Zimny...? Oddalony? Mam wrażenie, że pomiędzy nami pojawiła się przepaść... Bardzo wielka przepaść... - każde słowo jest szeptem, jakbym obawiała się powiedzieć to głośno... Nie... Boję się jego reakcji.
- Po co wróciłaś? Po co przyjechałaś?
- Ja...
- No po co?! Pytam się! - podnosi głos do krzyku, który pośród nocnej ciszy brzmi jak uderzenie batem.
- Ciszej bo ludzie śpią. - Próbuję go uspokoić.
- Mam to gdzieś. Tak samo jak ciebie. Wracaj do tej swojej suki, którą się cały czas bawisz.
- Słucham? Ja się bawię?
- Dobrze słyszałaś.
- Jak możesz tak mówić do mnie?
- A ty? Jak możesz tak się bawić ludźmi i ich uczuciami?
- Ta suka, jak ją nazwałeś... Nie żyje... A ja nikim się nie bawiłam... Nigdy...
Jednak... Czy aby na pewno?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top