Ulica

Chłodna, bezlitosna dla słabych jednostek, stanowcza, wręcz zabójcza.

Taka była ulica imienia Edisona, którą szła pijana w sztok dwudziestostojednolatka, długonoga, blond włosa kobieta, z uroczymi, niewinnymi lokami do połowy przedramion, o oczach bardziej czekoladowych, niż każda czekolada na świecie, które otaczały czarne, długie, sztuczne rzęsy i mocny makijaż, uwydatniający piękny kolor tęczówek, pełnymi ustami, umalowanymi czerwoną, niczym świeża krew szminką. 

Istna bogini, lecz oszałamiający wygląd krył dosyć paskudne wnętrze.

Szła śmiejąc się nawet nie wiedząc już z czego, jej koleżanki powsiadały już do taksówek i autobusów, więc została zdana na siebie. Nie myślała kompletnia o powrocie do domu. 

Bo po co? Przecież świetnie się bawi! Wszędzie jest tyle kolorów, dźwięków...

Rozum wrócił jej dopiero, gdy uderzyła twarzą w czarną ścianę i wylądowała zgrabnym tyłkiem na kocich łbach. Uniosła głowę i zobaczyła sprawcę jej upadku. Na szczęście nie była to ceglana ściana, lecz osobnik w czarnym płaszczu i szarym szaliku, patrząc na twarz najpewniej płci męskiej, ale kto tam wie. Pijany człowiek ma poważny problem z rozpoznawaniem ludzi, zwłaszcza ona. 

Znów się śmiała, z tego, że wylądowała na ziemi, z śmiesznego szalika i z jego posiadacza. Mężczyzna przyglądał się jej, myśląc czy pomóc pijanej wstać, czy lepiej ją zostawić. Postawił na drugą opcję. Już miał iść, gdy pewna blondynka zwróciła na jego obuwie całe dzisiejsze jedzenie. Odgarnęła włosy i ponownie zwymiotowała, tym razem obok butów, nieznajomego. Westchnął głęboko i gdy już skończyła, złapał ją za ramiona i uniósł do pionu. 

Wpatrując się w jej oczy coś w nim drgnęło. Potrząsnął głową i szybko odszedł, zostawiając zataczającą się blondynkę na pastwę losu.                                                                                            

Idzie na przystanek i wsiada do losowego autobusu. Szum kół i widok rozgwieżdżonego nieba, sprawia, że po chwili już zasypia.

*

Otwiera oczy, czując jakby ktoś od środka wbijał jej igły w gałki oczne, więc ponownie je zamknęła. Starała się przypomnieć cokolwiek z wczoraj. Wie, że napewno wyszła z dziewczynami do klubu. A potem pustka.                                                                                                         Ponownie otwera oczy, które już mniej zabolały. Wpatrywała się przez chwilę w bladoróżowe, świtające najpewniej niebo.

Zaraz.                                                                                                                                                                         

Niebo?

Podnosi się nagle z pozycji leżącej, do siedzącej, przez co kręci jej się w głowie i ma mdłośći, zaciska usta w wąską kreskę i rozgląda się dookoła. Wokół znajduje się niewielkie pole i domki, a ona właśnie siedziała na ławce przy przystanku. Zamyka oczy i powoli przełyka ślinę, by nie zwymiotować. Jak dobrze, że dziś ma wolne, inaczej w pracy miałaby ostro przesrane. 

Ponownie próbuje sobie przypomnieć co się stało. 

Poszła do klubu, tańczyła i piła z dziewczynami, poszły do kolejnego i tam znów piły, tańczyła z jakimś przystojnym brunetem, a później blondynem. Ci dwaj pobili się o nią na zewnątrz, więc postanowiła się ulotnić. 

Co potem? One odeszły, zostawiły, zapomniały.

Autobus przyjeżdża, więc wstaje i chwiejnie do niego wchodzi, od razu patrzy za okno i zamyśla się.                                                                                                                                                                   

Zostawiły ją samą, pijaną, w środku chłodnej i niebezpiecznej nocy. Na ulicy. Od zawsze wiedziała, że ma świetne przyjaciółki. 

Potrząsnęła głową, by już się nie denerwować i znów starała się przypomnieć gdzie potem była i co takiego zrobiła, że wylądowała na jakimś zadupiu. 

Nagle ją olśniło.

 Chciała pojechać do domu, ale upadła i zwymiotowała, to tłumaczyło, czemu miała nieprzyjemny posmak w buzi i odczuwalne siniaki w miejscu kości ogonowej. Z jej ust wydobywa się ni to westchnięcia, ni to pełny niezadowolenia jęk. 

Po około półgodzinnej jeździe dociera do miasta i wysiada. Idzie na bosaka, szpilki gdzieś zgubiła, ale nie za bardzo ją to obchodziło. Szła przed siebie niczym zombie, nie zwracając kompletnie uwagi na to co się dzieje dookoła, przez co prawie rozjechała ją taksówka i usłyszała wiązankę przekleństw z ust kierowcy, więc rzuciła tylko jakąś ciętą ripostę i ruszyła w dalszą wędrówkę. 

Poczuła jak podchodzi jej coś do gardła i natychmiast pobiegła na opuchniętych stopach do najbliższego zaułka i zwymiotowała. Odetchnęła głęboko, cała drżała. Weszła głębiej w ślepą uliczkę i chodziła w tą i spowrotem, starając się uspokoić. 

Nagle poczuła coś mokrego pod stopami.            

Czyżby była na tyle głupia by wleźć na własne wymiociny? 

Spuszcza głowę i patrzy w dół. Na jej szczęście lub nieszczęście była to krew. Całkiem spora kałuża krwi. Od niej prowadził szlak kałużek do ściany, na której była drabinka. Uniosła głowę w tamtym kierunku, ale nikogo tam nie było... 

Przynajmniej tak myślała, dopóki krew z góry zleciała na nią. Chwilę później spadło martwe ciało jakiegoś mężczyzny, tuż obok jej nóg. Miał ranę postrzałową i poderżnięte gardło. Zakryła usa dłonią, żeby nie wrzasnąć, w końcu morderca wciąż gdzieś tu jeszcze był, a ona nie miała ochoty zostać kolejną ofiarą. Chciała czym prędzej uciec, lecz jej nogi nie miały zamiaru ruszyć się z miejsca. Stała tak więc, mokra, skulona, przerażona.

Przeklina pod nosem. Chciał to czysto załatwić, ale facet niestety utrudnił sprawę i nie było innego sposobu. Przynajmniej było zabawnie, gdy próbował uciekać.                                               

Strasznie dzisiaj nabrudził. Nie podobało mu się to.

Ściąga z siebie zakrwawioną kurtkę i chowa ją do plecaka. Patrzy w dół, marszczy brwi widząc blondynkę ubrudzoną tą samą cieczą co jego kurtka. Miała głowę skierowaną lu niebu, zamknięte oczy.

Wzdycha. Oczywiście, że wiedział iż ktoś tu będzie. To zaułek przy ruchliwej ulicy, więc prawdopodobieństwo było bardzo wysokie. Na szczęście nie ma co liczyć. Musi zabić kolejną osobę, w końcu spieprzy mu zlecenie mówiąc o tym zdarzeniu policji. Przeważnie perspektywa pozbycia się kolejnego ludzkiego istnienia sprawiała, że się uśmiechał, ale aktualnie jego twarz wyrażała jedynie irytację i znudzenie.  Postanawia narazie obserwować, w końcu to już ich drugie spodkanie. A on nie wierzył w przypadki.                                                                   

Blondynka zaczyna w końcu się ruszać. Wychodzi z kałuży i staje pod ścianą, osuwając się na niezakrwawiony kawałek chodnika. Podciągnęła pod siebie kolana i oparła brodę na nich głowę. Mówiła coś, lecz nie potrafił dosłyszeć słów.                                                                           Nagle wstała. Rozglądała się na wszystkie strony, szukała go. Nie poddawała się przez dłuższy czas, a on powstrzymywał się od wybuchnięcia śmiechem. Wyglądała słodko i żałośnie w tym samym czasie. Stanęła w miejscu, wzięła trzy głębokie oddechy. Jej postawa wskazywała na to, że jest zdenerwowana, ale i zdeterminowana. Wzięła kolejny oddech i powiedziała.

- Ja... Ja wiem, że tu jesteś! Myślisz, że ja nie wiem, ale tak nie jest! Pokaż się w końcu...Dupku! - z każdym kolejnym słowem brzmiała coraz pewniej.                                                                                 Dla niego stawała się coraz zabawniejsza. Jednocześnie był pod wrażeniem, że nie uciekła z wrzaskiem i zwyzywała seryjnego zabójcę. Z każdym momentem była coraz ciekawsza.

Zamilkła, zaciskając pięści. Uniosła wzrok i spojrzała dokładnie w tym kierunku, gdzie on się ukrywał. Nie było szans, żeby go dojrzała, ale za to on widział ją doskonale.  Czekoladowe oczy, pełne złości i strachu. Twarz umazana zaschniętą już krwią, tak samo z włosami i częścią jej sukienki. Stopy również były cały czas mokre od krwi. Teraz to bardziej ona przypominała zabójcę. Uznał, że ją sprawdzi.

Zeskoczył z dachu na dół i stanął przed nią z uśmieszkiem patrząc w jej rozszerzone od strachu tęczówki. Zaczęła się cofać, ale zapomniała, że ma za sobą ścianę. Złapał ją za nadgarstki i przycisnął ją do cegieł, teraz nie miała jak uciec. Była jeszcze bardziej przerażona, starała się wyrwać, łzy spływały po jej policzkach. Zaśmiał się cicho, znów wyglądała żałośnie i uroczo. Jedną dłonią zacisnął jej nadgarstki, a drugą uniósł jej podbródek i przybliżył nieco, a ich oczy spotkały się. 

Jej przerażone, błagalnie patrzące.

Jego rozbawione i zaciekawione kolejnymi posunięciami dziewczyny.

- Z-zabijesz mnie ter-raz, co? - uśmiechnęła się, a potem zaczęła jeszcze mocniej płakać, łzy wielkości grochu płynęły po jej policzkach, a później skapywały po brodzie na brudną ulicę. Wzięła głęboki, drżący od strachu oddech i zamknęła oczy. Uciszyła się i zaczęła miarowo oddychać, jedynie parę łez wyciekło jeszcze z jej oczu.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej, sprawnie wyciągając nóż, którym później przejechał po jej policzku, robiąc niewielką rankę. Odciągnął ją nieco od ściany  i cały czas patrząc jej w oczy, rozciął jej kark na wysokości drugiego kręgu i zostawił literę "x". 

Oddychała ciężko od zakatarzonego przez płacz nosa, czuła jak ciepła krew powoli spływa z karku na jej plecy, cały czas jednak miał zamknięte oczy i nie wydawała z siebie żadnych dźwięków, prócz pociągania nosem i nierównego brania oddechu. Cały czas wodził ostrzem po jej zaróżowionej od płaczu twarzy, myśląc co by tu zrobić. Rozciął jej dolną wargę, patrząc z satysfakcją jak ciemnobordowa ciecz spływa po jej brodzie i brudzi jasnoróżową, ubrudzoną już zresztą sukienkę. Zjechał na jej szyję , przykładając ostrą część noża do jej krtani z radością obserwując jak dziewczyna coraz szybciej oddycha, przez co jej skóra jest samoistnie nacinana. Kolejna stróżka zaczęła płynąć w dół.

Nachylił się nad nią, lekko nosem muskając jej szyję.

-...Jak się nazywasz i co tu do cholery robisz, hm? - mruknął jej do ucha, a ona wstrzymała powietrze i otworzyła oczy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top