XXXVII. "Wizje"

Jest tu ktoś, kto jakimś cudem przeczytał tę książkę więcej niż raz?

***


— Wszystko w porządku? — usłyszała głos Georginy wampirzyca.

Zerknęła w jej stronę, lecz nic nie powiedziała. Dalej leżała na łóżku z głową zwisającą w dół. Przed jej oczami właśnie pojawiły się nogi dziewczyny. Westchnęła głęboko i usiadła.

Rudowłosa patrzyła na nią z uniesioną w górę brwią. Coś ewidentnie było nie tak.

— Powiedzmy... — odrzekła, trzymając się za głowę. Po ponad dwóch godzinach w takiej pozycji głowa ją trochę bolała.

— Coś ci nie wierzę. Czemu tu tak leżysz?

Salvatore ponownie westchnęła i znowu padła na łóżko. Tyle myślała i nic nie wymyśliła.

Woodrow usiadła obok niej na pościeli i spojrzała na nią wyczekująco. Genevieve przewróciła oczami i podała powód swojego stanu.

— Kol mnie pocałował — wyznała.

— Dopiero teraz?

Brunetka zmarszczyła brwi i podniosła się do pozycji siedzącej. Patrzyła na przyjaciółkę, jak gdyby urwała się z wariatkowa.

— Co? — spytała ogłupiona.

— Kiedy trzeba zabić dwutysięcznego czarownika, wiesz wszystko, ale w sprawach sercowych dalej jesteś nastolatką. Przecież Kol za tobą lata jak piesek od trzech tygodni — starała się ją uświadomić.

— Przyjaźnimy się, jest dla mnie jak...

— Jeżeli powiesz, że jak brat, to wbiję ci krzesło w żebro. Przecież cały czas z nim flirtujesz! — zwróciła jej uwagę.

— Ugh, jeżeli to miał być flirt, to flirtuję z każdym, nawet z tobą i psem Fellów — prychnęła, co jeszcze bardziej wyprowadziło z uwagi Woodrow.

— Poszłaś z nim na bal, uratowałaś mu życie...

— Bo go lubię! I nie zasługuje na śmierć, zwłaszcza z tak błahego powodu. Myślisz, że ciebie bym nie uratowała?

— Cóż, ja wtedy byłam gdzieś w Meksyku, a cała rodzina Kola mocno się na ciebie wkurzyła. No, Rebekah i Klaus. A mimo to go uratowałaś.

— Nie można kogoś karać za czyjeś grzechy — odrzekła twardo — Po prostu... Lubię z nim spędzać czas.

— Tylko? — popatrzyła na nią wymownie.

— Tak, Georgino, tylko — warknęła, mając dosyć tej całej terapii — Byłam kiedyś naprawdę zakochana i wiem, czym to się objawia. 

— A Klausa kochałaś?

Po jej pytaniu nastała cisza.

Brunetka wpatrywała się przez chwilę w dal i wzięła głęboki wdech i wydech.

— Kochałam.

— A kochasz?

Znowu cisza.

Czy wciąż kochała?

— Przez to pozbycie się miłości... Sama już nie wiem. Moja miłość do braci i do ciebie się przebudziła, kiedy zobaczyłam was martwych, ale czy miłość do Nika? Ugh, nienawidzę uczuć — bąknęła.

Rudowłosa uśmiechnęła się lekko, najwyraźniej jednocześnie rozbawiona i rozanielona stanem przyjaciółki. Kochała Gen jak siostrę taką, jaka była, ale miło było zobaczyć, że dziewczyna wciąż ma ludzkie cechy.

— To prawda. Pokomplikowałaś sobie tym sprawy. Co czujesz, kiedy ich widzisz?

— I Kola, i Klausa? — wolała się upewnić — To zależy. Ale chyba... Jestem wtedy szczęśliwa.

— Jesteś w fatalnej sytuacji.

— Wiem — sarknęła, bo jej stwierdzenie nic nie wniosło do jej życia.

— A... Co z Klausem? Wybaczyłaś mu?

— Nasza relacja polega między innymi na odgrywaniu się na sobie. Pamiętasz naszą styczniową wojnę? Ja coś jemu, on coś mnie. Wciąż tak jest i... w zasadzie to lubię, chociaż trochę rozrywki... Ostatnio oboje przesadziliśmy. I on, i ja. Dlatego tak, wybaczyłam mu, bo oboje popełniliśmy błędy, ale koniec końców on oberwał najbardziej.

— Bo zasłużył — prychnęła, przypominając sobie, jak hybryda więziła dziewczynę w lochu.

— A ja sobie na to zapracowałam. Nie powinnam was wtedy okłamywać i od razu powiedzieć o Silasie, a wolałam zrobić to wszystko po cichu i... Wyszło, jak wyszło. Najpierw, już gdy miałam uczucia, nie chciałam mu wybaczyć. Chciałam wyjechać, i to jak najdalej. Jednak potem... Dotarło do mnie, że oni wszyscy są dla mnie jak rodzina i że nie mogłabym już żyć, wiedząc, że nasze relacje nigdy nie wrócą do normy. Więc przemogłam się i mu wybaczyłam.

— Jest dla ciebie bardziej jak brat czy jak...

— Matko, Georgina, czy to przesłuchanie — syknęła i podniosła się z łóżka, nie mogąc już wytrzymać tylu pytań.

— Co zamierzasz zrobić z Kolem? — zapytała rudowłosa, kiedy Salvatore wychodziła już z pokoju.

— Jeszcze nie wiem. Ale coś wymyślę.


***


Mystic Falls jako miasto równie mocno przyciągało, co odciągało, dlatego, szczególnie na przedmieściach, znajdowało się tam sporo opuszczonych domów. Jedne były w lepszym stanie, drugie w gorszym, lecz Genevieve zależało wyłącznie, by był całkowicie zapomniany przez wszystkich.

Stara posiadłość Maxwellów nie kusiła nawet nastolatków, chcących w nocy zabawić się w "nawiedzonym domu". Pół dachu zabrał pożar, a cała konstrukcja się sypała - nikt nie chciał tam wchodzić. Dlatego dla panny Salvatore była wręcz perfekcyjna.

Brunetka usiadła na starym, zakurzonym fotelu, który jako jeden z nielicznych mebli przerwał pożar. Wyciągnęła z torby bidon, zawierający w sobie zielono-żółtą mieszaninę, w której pływały jakieś zioła. Otworzyła butelkę i wzięła dwa spore łyki.

Efekt był natychmiastowy. Przed jej oczami natychmiast pojawił się Damon, próbujący własnie wyrwać Elenę z marazmu. Podawał rękę sobowtórowi, który najwyraźniej nie chciał wstać z łóżka. Dziewczyna w końcu jednak mu uległa i uśmiechnęła się lekko, przyjmując jego dłoń. Według słów jej brata jechali gdzieś za miasto.

Wybudziła się z transu i otrząsnęła.

— Ugh, jak ja tego nienawidzę... — mruknęła, czując mrowienie w dłoniach i narastającą migrenę.

— Trujesz się?

Niemal nie podskoczyła, gdy usłyszała męski głos. Spojrzała na stojącego w walącej się futrynie blondyna ze srogą miną.

— Nie strasz mnie. Przynajmniej nie teraz... — dodała po chwili.

— Właśnie, można wiedzieć, co tu robisz? — zapytał, podchodząc do niej. 

— Wzmagam wizje. Im więcej ich będę miała, tym większa szansa, że będzie w nich coś o Esther — odparła, wzdychając głośno — Przyszłam tutaj, bo liczyłam na ciszę, ale... Jej nie zastałam — opowiedziała, patrząc wymownie na Mikaelsona.

— Jeśli chcesz, mogę wyjść — zaproponował, wskazując na "drzwi wyjściowe", jeżeli tak można było nazwać ledwo trzymające się na zawiasach deski.

— Skoro już przyszedłeś, to zostań. Tylko nie przeszkadzaj — poleciła. Hybryda uśmiechnęła się i oparła się o ścianę, która wyjątkowo nie wyglądała, jakby zaraz miała się zawalić. — Będziesz świadkiem widzącej, używającej swoich mocy...

Napar z piołunu i płatków nieśmiertelnika był niezwykle skuteczny w wywoływaniu wizji, ale krótkoterminowy. Jeden jego łyk wzmagał co najwyżej jedną wizję. Musiała pić po trochu, aż natrafi na coś ciekawego. Mogła też wypić wszystko naraz, ale wtedy bardzo prawdopodobnym jest, że będzie się cały dzień czuła jak na ostrym kacu, a w jednej z jej wizji będzie uczestniczyła ciałem. Wolała tego uniknąć, po tym to już w ogóle boli głowa.

Po drugim łyku dziwnej mieszanki dostała kolejnej wizji. Tym razem nie dotyczyła ona teraźniejszości, a przeszłości. I to całkiem dalekiej.

Widziała bowiem Kola odzianego w strój z mniej więcej połowy dziewiętnastego wieku. Był na jakimś bankiecie, w oddali widziała pijącego i zabawiającego się z jakimiś dziewczynami Klausa. Pił wino i rozglądał się po sali, najwidoczniej kogoś szukając.

— Szukasz tak Fiony, bracie? — spytał go Elijah, pojawiając się obok niego z lampką szampana.

— Zgadłeś. Widziałeś ją? — dopytywał ze sztucznym początkowo uśmiechem.

Czuł, że jego życie obchodzi swoje rodzeństwo mniej niż życie takiego Marcela. Nienawidził go z całego serca, bo do końca odebrał mu już rodzeństwo. Dawniej po prostu go ignorowali, ale gdzieś tam wiedzieli, że mają brata, a teraz? Ten syn niewolnicy ot tak zajął jego miejsce, a w dodatku skradł serce siostry. Szkoda, że zasztyletowali Rebekę - może gdyby była w pobliżu, zajmowałaby więcej jego czasu i przynajmniej nie musiałby tak często patrzeć na jego gębę.

— Wydawało mi się, że idzie na górę — odparł i pokierował się w stronę ich przyrodniego brata, który właśnie go zawołał.

Kol ruszył niezwłocznie na piętro.

Fiona Embler zawróciła w głowie Kolowi, gdy tylko zjawiła się w ich rezydencji. Była ponad dwustuletnią, która mniej więcej dwa lata temu zjawiła się w rezydencji Mikaelsonów. Potrzebowała pomocy, uciekała przed stadem wieśniaków, które chciało ją spalić na stosie za mącenie w głowach. Mieli ogień i widły, a ona nie posiadała nawet pierścienia słonecznego.

Klaus pozwolił ją zatrzymać z uwagi na młodszego brata. Podstępna i urodziwa Fiona pragnęła uwagi, schronienia i kamienia słonecznego, który zresztą wkrótce zdobyła. Owinęła sobie najmłodszego z braci Mikaelson wokół palca.

Co ciekawe, to była pierwsze wizja Genevieve zawierająca w sobie Fionę Embler. Dziwne, że ta postać się jej uchowała.

Kol powędrował do jej sypialni, lecz zastał wyłącznie puste, zasłane łóżko. Westchnął ciężko i już miał kierować się z powrotem na dół, gdy nagle usłyszał dziwne odgłosy dobiegające z sypialni Marcela.

Uchylił drzwi. Prędko pożałował. Zobaczył tam Fionę pod zakrytym pościelą Marcelem.

— Och, szybciej, szybciej! — jęczała, zaciskając pięści na prześcieradle.

Brunet natychmiastowo trzasnął drzwiami i głośno stąpając po drewnianej posadzce, udał się na dół, gdzie wbił się mocno w szyję pierwszej lepszej panny.

Nienawidził swojego życia.

Wizja skończyła się, a Genevieve spojrzała z szeroko otwartymi oczami na Klausa.

— Co zobaczyłaś? — spytał blondyn, gdy dziewczyna wydawała się być wciąż nieobecna. Nie byle co mogło ją wprowadzić w taki stan.

— Co wiesz o Fionie Embler?

Pierwotny opuścił głowę i starał się zamaskować swoje uczucia, zaczynając się śmiać.

— Twoja reakcja nie jest już taka dziwna. Określiłbym ją jako podobną Katherine, lecz znacznie, znacznie bardziej... rozlazłą, jeśli wiesz, o co mi chodzi — wyjaśnił, a ona niestety wiedziała.

— Opowiedz o niej.

— Och, zatem jest coś, czego nie wiesz, ciekawe — uznał blondyn — Kol był nią całkowicie zachwycony. Na tyle, że nie widział poza nią świata. Cóż, ona widziała. Pewnego razu zastał ją w łożu z Marcelem, o nim chyba wiesz. — Genevieve przytaknęła, przypominając sobie "syna" Klausa — Załamał się. Wypił krew ze wszystkich gości, którzy byli wtedy u nas na bankiecie, a kiedy Marcel i Fiona zastali ten widok... Z tego, co pamiętam, Marcel postanowił przemówić mu do rozumu, ale niezbyt mu to wyszło, bo tylko skręcił mi kark. Za to Fionie...

— Co się z nią stało? — dopytywała dalej.

— Kazał jej opuścić miasto i nigdy więcej nie pokazywać mu się na oczy — dokończył opowieść — Ja nawet chciałem ją dogonić i zabić, bo choć nasze relacje nigdy nie były najcieplejsze, wciąż był moim bratem, a tamta suka sobie nim pogrywała, lecz nie skorzystał z propozycji. Potem powiedział coś, przez co wyrósł trochę w moich oczach z chłopczyka wiecznie pragnącego zabawy na chłopca... skrzywdzonego przez los. Jak wszyscy Mikaelsonowie...

— Co ci powiedział? — spytała, coraz bardziej ciekawa.

— Że bardziej od jej miłości chciałby jej szczerości — odparł blondyn — Żył w przeświadczeniu, że jest jej jedynym, tymczasem...

Brunetka wpatrywała się przez dłuższą chwilę w ścianę. Ta wiedza jedynie bardziej ją dobijała i utwierdzała w przekonaniu, że nie ma pojęcia co robić.

Lubiła Kola. Jako przyjaciela. Nigdy nie myślała o nim, jako o kimś więcej, zawsze był jej jak brat. Ich relacja właściwie przypominała jej tą, jaką miała z Damonem, zanim pojawiła się Katherine i problemy. 

Jeśli go "odrzuci", złamie mu serce i już nic nie będzie jak dawniej. Jeśli go "przyjmie" może to być sprzeczne z jej uczuciami. Jedno z nich zawsze będzie poszkodowane. Sytuacja patowa.

Najpierw musi przemyśleć sytuację i zastanowić się, co w ogóle czuje do Kola.

— Jak z hybrydami? — zmieniła błyskawicznie temat, nie mogąc znieść już więcej myśli na ten temat.

— Cóż, twoja rada okazała się być nadzwyczaj adekwatna, posłałem po Hayley zaufanego "przyjaciela". Czekam na odpowiedź, ale spodziewam się, że panna Marshall przyjmie propozycję — uśmiechnął się złowieszczo. — Dalej będziesz próbowała wzmagać wizje? To w ogóle zdrowe?

— Tak, ale czujesz się potem jak na ostrym kacu — parsknęła, zaś jemu kąciki ust wywindowały się do góry — I nie, na razie dam sobie spokój... Jak widać wizje, których pragnę, nie chcą do mnie...

Nagle przerwała. 

Wizja przyszła do niej sama.

Widziała ich na łące, którą księżyc jasno oświetlał. Wszystko do wydawało się być z innego świata, było tak nienaturalne... Bowiem księżyc był czerwony, miał kolor krwi, a przez łąkę przebiegał dziwny strumyk. Nigdy wcześniej nie widziała takiego miejsca.

Stali tam. Ona i pierwotni. Po przeciwnych stronach rzeczki. Znajdowała się obok postaci, której twarz była zamazana, jak gdyby nie mogła ujrzeć jej wizerunku. Patrzeli na siebie jak zaklęci. Ich oczy wydawały się takie puste... Nagle i strumyk stał się czerwony. 

Ona... uśmiechnęła się nagle do tej postaci. Czemu? Przecież...

Otrząsnęła się. Sen na jawie się zakończył.

Zauważyła, że na nogach podtrzymuje ją Klaus. Po spojrzeniu na jego twarz zobaczyła, jak zmartwiony jest. Co się stało?

— Zasłabłaś — odpowiedział na jej pytanie, zobaczywszy tę minę — Miałaś wizję?

— Nie... — skłamała, wyswobadzając się z jego objęć — Po prostu wypiłam sporo tego wywaru naraz, nic mi nie jest... Lepiej się przespaceruję — oznajmiła, oddychając szybko.

— Dotrzymać ci towarzystwa? — spytał, niezbyt zachęcony do pozwolenia jej iść gdziekolwiek samej. Jeszcze przed chwilą ledwo utrzymywała się na nogach.

— Nie, nie... Dam sobie radę sama — odrzekła, otwierając drzwi na zewnątrz.

Otworzyła je gwałtownie. Zbyt gwałtownie. Część sufitu odleciała i już miała na nią spaść, lecz pierwotny chwycił ją szybko za rękę i przyciągnął do siebie. 

Oddychała szybko, próbując dojść do siebie. Szok po tamtej wizji, podobnie jak szok sprzed kilku sekund, jej na to nie pozwalał.

Zerknęła na blondyna, którego mina jeszcze bardziej ukazywała teraz nieprzekonanie do puszczania jej samej. Mimo to, puścił ją.

— Lepiej przespaceruj się do domu — szepnął jej do ucha, po czym opuścił dom. 

Została tam jeszcze chwilę. Stwierdziła, że tym razem posłucha hybrydy.


***


Tamtego dnia Rebekah jak zwykle była w szkole. Niejednokrotnie wspominanym było, jak dziewczyna polubiła życie współczesnej nastolatki. To było miejsce, do którego dostępu nie mieli ani Kol, ani Elijah, ani nawet Klaus. Tam nie była skazana na stanie w cieniu swoich starszych braci. I ogromnie jej się to podobało.

— I co było dalej? — dopytywała April Young, której Rebekah opowiadała właśnie wydarzenia z ostatnich tygodni.

Początkowo używała na niej perswazji, jednak potem prędko okazało się, że młoda córka zmarłego już pastora tego nie potrzebuje. Lubiła Rebekę i ciekawiło ją jej wampirze życie. 

— Postanowili się olać, ale teraz wróciła moja stuknięta matka i pewnie będą działać razem czy coś. Poza tym, ona teraz spędza dziwnie dużo czasu z Kolem — dokończyła opowieść, wzdychając głęboko.z

— Ale jak to?! Przecież Klavieve musi przetrwać! — emocjonowała się dziewczyna.

Z jakiegoś powodu niewiarygodnie mocno "shipowała" tę parę. Wydawali się jej być dla siebie stworzeni. Dlatego, kiedy tylko jej przyjaciółka przynosiła jakieś gorące wieści, natychmiast wytężała uszy. Jak można by przecież nie lubić Klavieve?!

Oboje mieli ciężkie dzieciństwo, a potem musieli sobie jakoś radzić. Boją się ich wszyscy, mają znakomity zmysł strategiczny, zasadniczo podobne charaktery i nie potrafią bez siebie żyć. Gdyby potrafili, przecież by sobie nie wybaczyli - gdyby chodziło o kogoś innego, na pewno by się już pozabijali. Oboje się zdradzili, a mimo to nie chcą wydłubać sobie oczu przy każdym kolejnym spotkaniu. Ona robiła wszystko, by ich chronić, za co jej się oberwało. On dopilnował, by wszystko wróciło do normy.

Jak mogliby się rozstać na zawsze?! W głowie April Young było to niepojęte.

— Niezbadane są myśli mojej popapranej rodziny... — westchnęła, na samą myśl o tym wszystkim — Pójdę do łazienki, muszę poprawić usta.

Zostawiła nastolatkę samą w bibliotece, a następnie ruszyła pustym korytarzem do celu.

Pani Verner zachorowała i odwołali im fizykę. Dzięki Bogu, zresztą, ta religijna do szpiku kości jędza bywała czasami nie do wytrzymania... W każdym razie, większość uczestników tej lekcji poszła już do domu, jednak Rebekah i April zostały, bo po fizyce miał miejsce akurat trening cheerleaderek.

Po skręceniu w lewo, zaczęła czuć się jakoś dziwnie. Zrobiło się zimniej, a wszystko wokół wydawało się umilknąć. Nawet głosy dochodzące z klas, w których lekcje jeszcze trwały.

Rozejrzała się dookoła, doszukując się w tym wszystkim śladu magii. Skoro jej matka powróciła, tylko ona mogła być odpowiedzialna za coś takiego. Szła dalej, jednak nasłuchując każdego możliwego dźwięku.

Dotarła na stołówkę, skąd usłyszała jakieś pstryknięcie. Nie myliła się. Aczkolwiek widok i tak ją zaskoczył.

— Hm, szkoda, że ostatnim razem nie skupiłam się tak na poznaniu współczesnego świata... Naprawdę dobre — stwierdziła jej matka, pijąc kolejny łyk fanty z puszki.

— Nie ruszaj się, bo zaraz... — groziła z zaciśniętymi zębami Mikaelsonówna, lecz Esther nic sobie z tego nie robiła.

— Och, po co ten pośpiech? Dołącz do mnie i... kup sobie coś. Proszę, od mamusi — zawołała, kiedy rzuciła jej zwiniętą dwudolarówkę.

Rebekah wciąż nie wiedziała, co się dzieje, jednak z jakiegoś powodu posłuchała matki. Pokierowała się do automatu i kupiła sobie colę. Następnie dołączyła do niej, czekając na... Cokolwiek, co popchnęłoby ją do pozbawienia jej życia.

— Co tutaj robisz — wysyczała pierwotna, gdy Esther wciąż milczała.

— Nie widać? Poznaję smaki dwudziestego pierwszego wieku. Za moich czasów do picia była tylko woda...

— A także krew Tatii, którą byłaś chętna nas poczęstować — sarknęła wampirzyca.

— Czyli jednak nie lubisz być wampirem? — spytała jej matka, najwyraźniej nierobiąca sobie nic z jej słów.

— Lubię żyć, a bycie wampirem mi to umożliwia. Ty chciałaś mnie zabić.

— Technicznie rzecz biorąc jesteś martwa.

Z każdym jej słowem Rebekah czuła się coraz bardziej zagubiona. Nie tak zapamiętała swoją matkę. Esther, którą ona znała, była poważna, trzymała się swoich zasad i - bądźmy szczerze - nie miała poczucia humoru. Teraz wydawała się być swoim przeciwieństwem, a jednak była jej matką. Takie rzeczy się czuje. Co spowodowało tę zmianę u Esther?

— Może pochwalisz się, jakim cudem znowu raczysz nas wszystkich swoimi dogryzkami? 

— To proste, zostałam wskrzeszona — odparła, po czym wzięła sobie łyk napoju gazowanego — Wy, jak widzę, nie próżnowaliście. Sporo się zmieniło, odkąd... odeszłam.

— Odkąd Gen cię zabiła — dodała wrednie.

Pierwotna była wręcz przekonana, że fakt, iż dała się zabić przez jakąś tam niespokrewnioną z nią wampirzycę musiał być dołujący.

— Racja, odkąd wasza Genevieve mnie zabiła. Co u niej?

— Nie powinno cię to interesować. Podobnie, jak nasze życie, które swoją drogą bez ciebie jest tysiąckroć lepsze — wysyczała jadowicie.

— Na pewno? — odpowiedziała pytaniem — Odkąd się pojawiła w waszym życiu, same z nią problemy. Wojny, zdrady, nieszczerość... Będąc po drugiej stronie, spędziłam sporo czasu, obserwując was.

Stalkerka.

— Może i byłaś świadkiem tego wszystkiego, ale nie jesteś w stanie zrozumieć. Genevieve w ciągu kilku miesięcy stała się nam bliższa niż ty przez tysiąc lat.

— Mówisz o niej w samych superlatywach. Nie dochodzą do ciebie jej wady — odrzekła z pełnym przekonaniem wiedźma.

— Każdy ma wady. Genevieve bywa trudna, to prawda, ale kto nie jest? Gdybym miała nienawidzić ludzi, gdy tylko spróbują mnie oszukać albo pokłócą się z Klausem, nienawidziłabym połowy tej planety. 

Czarownica nie powstrzymała się od cichego prychnięcia pod nosem. Widząc pytający wzrok swej córki, podniosła wzrok i odpowiedziała.

— Bardzo jej bronisz, jak na osobę, która próbowała cię zabić.

— Genevieve nie próbowała mnie zabić — warknęła, mając już serdecznie dosyć jej gadki.

— Jesteś pewna? 

Po swoim pytaniu wstała z miejsca i ruszyła w stronę wyjścia ze stołówki. Chwyciła też puszkę i wrzuciła ją do kosza - co ciekawe, z trzech metrów.

Wampirzyca wodziła za nią wzrokiem, póki nie opuściła jej zasięgu widzenia.

Rebekah nauczyła się już, by ufać Genevieve, lecz Esther i tak zdołała w niej zasiać ziarno niepewności.


***


Elijah ostatnie dni spędzał wyjątkowo spokojnie. Choć w ostatnim czasie w mieście działo się całkiem sporo, póki jeszcze mógł, wolał grać w szachy i grać na fortepianie zamiast szukania sposobu na pokonanie wrogów. Wrogiem tym miała być ich matka, lecz może tym razem ich zaskoczy i nie będzie próbowała ich zabić.

Pierwotny aż nie powstrzymał się od cichego śmiechu, gdy ta myśl przyszła mu do głowy.

— Co cię tak śmieszy, bracie? 

Od studiowania nut oderwał go głos brata.

— Nic wartego uwagi, Niklaus. Co cię do mnie sprowadza?

— Nie mogę już porozmawiać z bratem bez konkretnego powodu? — zapytał, siadając obok niego.

Przejechał palcem po klawiszach fortepianu. Nigdy nie był najlepszy w graniu na instrumentach, to była raczej działka Elijah, ale... Czasami to lubił.

Wybrzdąkał krótką melodyjkę, a następnie przeniósł wzrok na nuty.

— Gdzie byłeś dzisiaj rano? — zadał mu pytanie starszy brat.

— Obserwowałem działanie mocy panny Salvatore — odparł, nie odrywając wzroku od statywu do nut. — Próbowała wywołać jakąś wizję dotyczącą naszej matki.

— Udało jej się?

— Zapewne, ale chyba nie chciała się nią ze mną podzielić. Choć to bardzo irytujące, zaczynam... ufać jej w pewnych kwestiach i... nie naciskać — opowiedział, co przyszło mu z trudem. Przez tysiąc lat kontrolował swoje rodzeństwo, wiedząc, że i tak nigdy się nie opuszczą - w końcu byli rodziną. W przypadku Genevieve było inaczej, na niej nie można było niczego wymusić. Wiedziała o jego planach, jeszcze zanim zdążył je w ogóle obmyślić. Może... nie byli już tak blisko, ale wciąż mu na niej zależało. Stała się częścią rodziny — Wnioskuję jednak, że jedna z wywołanych przez nią wizji dotyczyła Fiony Embler. Pamiętasz ją jeszcze?

— Zmora naszej rodziny... — mruknął pod nosem.

Klaus zaczął nareszcie grać utwór, jaki miał w planie wykonać Elijah. Rozpoznawał go, to był Mozart. Całkiem przyjemna melodia.

— Nie jestem ekspertem w sprawach widzących, ale zapewne miało to związek z jej ostatnim zbliżeniem z Kolem...

Muzyka nagle ucichła, a zakończył ją kompletnie niepasujący do reszty dźwięk. Blondyn powoli obrócił się w stronę brata, by spojrzeć na niego tym domagającym się prawdy wzrokiem.

— Co rozumiesz przez "zbliżenie"? — spytał twardo.

Elijah wstał i poprawił garnitur. Odpowiedział jednak na jego pytanie, choć z ciężkim sercem.

— Spędzają ostatnio ze sobą sporo czasu, śmiem nawet twierdzić, że więcej niż panna Salvatore spędza ze swoją współlokatorką. Kol jako jedyny pozostał po stronie Genevieve, gdy wyszło na jaw jej kłamstwo i... sabotowanie pewnych czynności. Uratowała mu życie, on jej pomagał...

— Meritum, Elijah — warknął w jego stronę, coraz bardziej podirytowany jego unikami.

— Nasz brat zaczął widzieć w Genevieve kogoś więcej niż jedynie przyjaciółkę, trudno mu się zresztą dziwić. Niedawno... Postanowił przejść do działania, że tak powiem.

Moment później taboret, stojący wcześniej przed fortepianem, uderzył w ścianę, strącając przy tym obraz.

Zbierała się w nim złość. Sam nie wiedział nawet czemu, przecież nie był już z Genevieve. Właściwie nigdy nie był z Genevieve. Mieli po prostu okres, w dodatku krótki, kiedy byli sobie... bliżsi. Łączyła ich specyficzna relacja. Potem oboje schrzanili i wszystko zniszczyli.

W ciągu tego tysiąclecia miał wiele, wiele kobiet i przynajmniej z połową z nich był dłużej niż z Genevieve. A jednak. O nich zapominał w tydzień, dekadę później ledwo już pamiętał, że ktoś taki był w jego życiu. Tymczasem od ich "rozstania" minęły prawie dwa miesiące, a on wciąż o niej myślał, nie potrafił o niej zapomnieć. Dlaczego?

Nie wiedział też czemu ta informacja wywołała w nim taką wściekłość. Przecież Kol mu jej nie odebrał, on sam ją sobie odebrał. Owszem, byłoby niezręcznie, gdyby on i ona... Nawet nie chciał sobie tego wyobrażać. Czemu?

Nie chciał tego przyznać, ale znał powód. Wciąż pragnął Genevieve Vivianne Salvatore i nie chciał, by ktokolwiek inny był z nią tak blisko jak on. 

Pamiętał wszystkie chwile, które spędził wraz z nią. Rozmowę w barze, gdy jeszcze nawet nie wiedział, kim ona jest. Kolację, na której niespodziewanie się pojawiła. Bal, na którym tańczyła z nim w sukni, którą jej podarował. Pamiętał, jak pogrążyła po raz pierwszy jego matkę, jak zmusiła go, by pojechał z nią do Orlando, biorąc ze sobą sombrero. Jak patrzyli sobie w oczy, podczas noclegu w hotelu...

Ją też ktoś skrzywdził, ona również przeżyła zawód miłosny, też była bękartem. Chciała wszystko kontrolować, tak jak i on. W głębi duszy wiedział, że była jego bratnią duszą. Nie spotkał jeszcze osoby tak do niego podobnej.

Nie mógł wyrzucić z pamięci dnia, gdy rozmawiała z jego znienawidzonym ojczymem jak ze starym przyjacielem. Wprowadziła go wtedy w zdumienie, jednak nie po raz pierwszy... Każdy dzień z nią był niespodzianką, bo niewiadomym był, co tym razem przyjdzie jej do głowy i jaka jej tajemnica wyjdzie na jaw.

Omotała go w kilka miesięcy. Dokonała niemożliwego i sprawiła, że bezduszny Klaus Mikaelson ponownie... pokochał.

— Niklaus? — wybudził go ze specyficznego transu głos brata.

Podpierał się teraz na fortepianie, próbował opanować oddech. Serce biło mu jak szalone, a złość podgrzewała mu krew.

— Nie wiem, co dzieje się teraz w twojej głowie, ale musisz opanować swe myśli i odpowiedzieć sobie na pytanie. Wciąż ci na niej zależy?

— Tak — odpowiedział bez wahania, obracając się w jego stronę.

— Chcesz ją odzyskać?

— Tak.

— Więc z nią porozmawiaj. Porozmawiaj z Genevieve, nie z naszym bratem, bo to nie on powinien podjąć decyzję. Jeżeli faktycznie ci na niej zależy, udowodnij jej to. Jednak... Jeżeli ona zmieni zdanie, zaakceptuj to.

— Myślisz, że jestem w stanie?! — warknął, nie wierząc w słowa brata. Prędzej zasztyletuje Kola niż się z tym pogodzi.

— Myślę, że jeśli naprawdę ją kochasz, to będzie ci zależało również na jej szczęściu, nie tylko na swoim.


***


Genevieve wyjątkowo posłuchała Klausa i faktycznie udała się do domu. Georgina pracowała, więc w domu nikogo nie było. Całe popołudnie spędziła na wylegiwaniu się na łóżku i rozmyślaniu o tym, co ma zrobić. Dawno tak długo nie mierzyła się z podjęciem decyzji. Zwykle przychodziło to jej z łatwością, a teraz?

No tak. Nigdy nie zależało jej na dwóch osobach jednocześnie.

Zależało jej na Kolu, przyznawała to bez tortur czy innych środków przymusu, ale nie wiedziała jeszcze czy tylko jak na przyjacielu.

Aż przypomniał jej się Jordan. On też się w niej kochał, tyle że ona zaznaczała, że traktuje go jak przyjaciela. Może Kolowi nie dawała takich "znaków"? 

Ergh.

Nie wytrzyma tak dłużej. Musi wyjść z tego do... mu.

W chwili, gdy otwierała już drzwi na zewnątrz, serce nieomal wypadło jej z piersi. Stał bowiem za nimi Kol, który widocznie również zdziwił się nagłym otworzeniem przez nią drzwi.

— Cześć.

— Witaj.

Najwidoczniej oboje się zakłopotali. 

Kol przyszedł tu ze śmiałością, jednak ta jakby z niego wyparowała, kiedy tylko ją zobaczył. Zresztą jak zwykle. Przez ponad tysiąc lat (odjąwszy czas spędzony w trumnie jakieś sześćset) nie spotkał dziewczyny takiej jak ona.

Genevieve była... Inna. Jakkolwiek tandetnie by to nie brzmiało. Jako jedyna w historii Mikaelsonów kobieta zdołała zjednać sobie całą rodzinę. Nawet ich ojca. Jej wyjątkowość i tajemniczość przyciągała go, podobnie jak jej charakter. Była odważna, nierzadko apodyktyczna, a jednocześnie posiadała poczucie humoru. Niejeden się w niej zakochał.

No właśnie. Czy on się w niej zakochał?

Był przekonany, że tak.

— Więc... ekhem, jak mija ci dzień? — wykrztusiła Salvatore, drapiąc się po głowie.

Chyba uda się do fryzjera.

— W porządku... Mogę wejść?

Odpowiedziała mu, otwierając szerzej drzwi.

Brunet wszedł do środka i rozejrzał się po pokoju, który dobrze znał. Często tu bywał, kiedy Genevieve postanowiła zaszyć się w domu i ogrodzie.

— Chyba zaplamiłaś krwią kanapę... — zwrócił na to uwagę. Jej mina nie mówiła jednak, jakby chciała rozmawiać o wczorajszej kolacji.

— Musimy porozmawiać — oświadczyła pewnie.

Pierwotny przełknął głośno ślinę. Jeszcze piętnaście minut był na to zupełnie gotowy, a teraz? Kompletnie tego nie rozumiał. Kiedyś takie rozmowy z kobietami były prostsze.

— Powinniśmy — odchrząknął po dłuższej chwili.

Usiedli na kanapie, niczym dwaj nastolatkowie, którzy pierwszy raz rozmawiają o uczuciach. Spojrzeli w sobie oczy i najwyraźniej oczekiwali, by to drugie odezwało się pierwsze. Genevieve, choć dobrze to ukrywała, miała nogi jak z galarety. Jej słabym punktem były romantyczne relacje i - przynajmniej na trzeźwo - nigdy nie wiedziała co powiedzieć w takiej sytuacji. No, prawie nigdy, bo jeśli w związku chodziło tylko o zabawę, radziła sobie nadzwyczaj dobrze.

Aż przypomniała sobie nieudolny podryw Henry'ego Bakera, jej pierwszego "chłopaka", o ile tak można było to nazwać.

Wampir zauważył, że dziewczyna nie pali się do zaczęcia tego jakże uroczego dialogu, więc to on pierwszy zabrał głos.

— Lubię cię — odparł szybko.

Pierwszy krok jest najgorszy, jak to mówią.

Byłoby im dużo łatwiej, gdyby Gen nie umawiała się jeszcze dwa miesiące temu z jego bratem. Z drugiej strony... Kiedyś się przespali, nie?

— Ja ciebie też lubię — wyznała niemal natychmiast — Ale nie wiem czy w sposób, w jaki byś tego chciał.

— Skoro nie wiesz, powinnaś spróbować.

— Ale...

Nie zdążyła nawet odpowiedzieć, bo od razu poczuła jego usta na swoich. Wtedy też przyszedł czas by zdecydowała.

Kol chyba miał rację. Mogła spróbować albo żyć w nieświadomości, a tego drugiego nienawidziła.

Żyje się raz, jak to mówią.

Zaczęła odwzajemniać pocałunek, co przyjął z radością. Była niemal pewna, że się uśmiechnął. Coraz mocniej na siebie napierali, pozwalając, by w grę wkroczył taniec języków. Coraz bardziej się w sobie zatracali. Brunetka wstała, jednak nie oderwała się od wampira. Usiadła na nim okrakiem, pozwalając, by jego ręce wylądowały na jej talii. Czas nie miał wtedy dla nich znaczenia. Czuła wtedy swego rodzaju motyle w brzuchu, jednak...

Czy były one tak silne, jak gdy całowała się z Nikiem?


***


— Cappucino dla Genevieve! — usłyszała od baristy i podeszła po swoją kawę.

Podziękowała i wyszła z nią na dwór. Potrzebowała kawy, nieistotne czy słabej, czy mocnej, po prostu kawy.

Całą noc nie mogła spać, myśląc o wczorajszej wizycie Kola. Co prawda, niedługo później wyszedł i do niczego większego nie doszło, lecz... Było o czym rozmyślać, to trzeba było przyznać.

Pewna rzecz wczoraj ją niezwykle frustrowała, była na siebie potem za nią zła. Nie zdarzyło jej się to od momentu jego odejścia, gdy starała się o nim zapomnieć, czyli od stu lat. Podczas tego pocałunku... myślała o innym. O Klausie, gwoli ścisłości.

Nie mogła zrozumieć, jakim cudem tak wyrył on się jej w pamięci. "Byli razem" kilka tygodni, a mimo to czuła, jakby to były miesiące. Z Louisem była trzy miesiące, lecz koniec ich związku był na tyle burzliwy, że nie mogła o nim ot tak zapomnieć, z nim była rok, natomiast z Lucienem kilka miesięcy. Wszyscy oni na długo zachowali się w pamięci Genevieve, lecz wszyscy z konkretnych powodów. Jednego musiała z bólem serca zabić, drugi ją opuścił dla większego dobra, a trzeci zdradził i okradł. Czemu nie mogła wykopać z głowy Klausa?

Ech, uczucia. 

Czasami żałowała, że granica między ich posiadaniem a ich brakiem tak się zatarła. W tej sytuacji po prostu na dobre by je wyłączyła i miałaby spokój. Z tą miłością przesadziła, a przecież dobrze wiedziała, jakimi wariatami stają się ludzie jej pozbawieni. Vlad Palownik, Kuba Rozpruwacz, Josef Mengele... Nie każdy z nich był wampirem, bo Mengele przecież był czarownikiem, lecz każdy z nich wiedział, jak pozbyć się miłości. Lecz to był jedyny sposób, by poradzić sobie wtedy z ekipą Scooby'ego Doo i ich pragnieniem odnalezienia leku. No i Silasem.

— Miło jest móc cię nareszcie zobaczyć.

Zatrzymała się na chodniku, widząc i słysząc przed sobą znajomą postać.

— Aline?

Stała przed nią uśmiechnięta złowieszczo blondynka, wyjątkowo ubrana na czarno. Aline bywała samolubna i marudna, ale nigdy nie miewała takich uśmiechów. I jak jakiś czarny charakter też się nie ubierała.

— Mmm... Nie do końca — przyznała, mrużąc oczy.

Brunetka mierzyła ją przenikliwym wzrokiem. Nie zachowywała się jak ona, jak Aline, którą znała przez tyle lat. Coś tutaj nie grało.

— Skoro nie Aline... Kim jesteś?

— To długa historia, jednak z chęcią ci ją opowiem. Przejdziemy się?

Kiedy czarownica wzięła ją pod ramię, poczuła się chyba bardziej opleciona mrokiem niż gdy zawierała pakt z diabłem.


***


Ugh, nawet nie wiecie, jak ciężko mi się pisało ten rozdział. Jednak chcę napisać jak najwięcej przed egzaminami, bo potem będę kłębkiem stresu i frustracji. Pozdrawiam wszystkich ósmoklasistów.

Boże, jak tak myślę, to strasznie poplątałam wszystko w tej książce. W sensie, mnóstwo rzeczy z tej części wyjaśni się w kolejnej części, jakkolwiek głupio by to nie brzmiało.

Wesołego dnia dziecka i... Zielonych Świątek? Jestem bezbożna i trochę średnio orientuję się w tych wszystkich świętach kościelnych xd

Cóż, nie przedłużając już...

Do następnego xoxo

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top