XXXII. "Nasze miasto"

Rozpieszczam was.

Jeden z moich ulubieńców, tak nawiasem mówiąc.

*** 

2 0 1 1


— Przeprowadzasz się?! — zaatakował ją swoim donośnym głosem.

Roześmiała się perliście na jego słowa.

— Zdurniałeś? Mystic Falls to teraz moje miasto, nie wyniosę się z niego tak prędko. Moim nowym życiowym celem jest uprzykrzanie innym życia — odpowiedziała, najwyraźniej rozbawiona jego domysłami.

— Więc po co ci dom w Kingsport? — spytał z uniesioną brwią, kiedy serce przestało mu bić jak szalone.

— To proste - nie jest dla mnie, a dla Amary.

— Amary? W sensie... Co? — na jego twarz wpłynęło coś a la zdezorientowanie połączone ze zmieszaniem. 

— Po sytuacji w Jersey zaczęłam oswajać Amarę z... Nową rzeczywistością. Kiedy zaczęła rozumieć, jak działa mikrofalówka, stwierdziłam, że jest w stanie zamieszkać sama.

— Gen... To jest — zaśmiał się głupkowato — trochę nierozsądne, nie uważasz? Dziewczynę ominęło dwa tysiące lat i pozwalanie jej radzić sobie ze światem samej jest trochę... naiwne.

— Oj, Kol... Naprawdę myślisz, że mówię to od tak? Wysyłam ją do Kingsport nie na darmo i na pewno nie samą — zachichotała, słysząc zarzuty pierwotnego — Zamieszka z nią Patricia Cavanough, słyszałeś o niej może? 

Brunet pokręcił przecząco głową.

— Prowadziła dom opieki dla czarownic w trudnych sytuacji, sława Tennessee... — przewróciła oczami, na często słyszane o Cavanough stwierdzenie — Mniejsza - jak się domyślasz, ma u mnie dług... — Tym razem to Kol przewrócił oczyma, bo słyszał to od niej zbyt często — W każdym razie... Na stare lata jej obowiązki przejęła córka, a że ona nie ma co robić, to się zgodziła zostać babcią Amary. W skrócie nasza Amara była ofiarą przemocy domowej i przez ostatnie siedemnaście lat nie miała dostępu do szkoły, przez co trochę zwariowała. Powinnam zostać powieściopisarką, nie?

— Ale czemu akurat Kingsport? Przecież to dziura.

— Nie "dziura", tylko rodzinna miejscowość... kogoś, kto będzie potrafił pomóc Amarze zaaklimatyzować się w naszej społeczności jak nikt.

Przecież nie powie mu, że to Tom Avery.

— Pominę pytanie, kto to taki, bo dałaś mi do zrozumienia, że tego mi nie zdradzisz, ale... Skąd pewność, że w ogóle spotka tego kolesia? Będziesz bawić się w swatkę pomiędzy knowaniami a uprzykrzaniem rodzinie życie?

— Po prostu wiem, że coś ich do siebie pociągnie — zapewniła go.

Kol wolał tego nie komentować.

— Miło było i tak dalej, ale muszę się zbierać. 

— Kogo zamierzasz drażnić? — zawołał, nim dziewczyna odeszła za daleko.

Uśmiechnęła się tajemniczo i odrzekła z daleka:

— Lockwoodów!

Na jaki szatański pomysł wpadła tym razem?


***


Kolejnego dnia Damon jak zwykle poszedł do Mystic Grilla.

Nie lubił tam przebywać tylko z powodu możności picia niezmierzonych ilości burbonu - mógł też irytować swoją egzystencją Donovana czy wchodzić w rozmowy z mieszkańcami miasta (a dzięki temu dowiadywać się różnych rzeczy...). Jednak tym głównym powodem był jednak burbon.

Odkąd zniszczył swoje relacje z siostrą jakoś tak... na zawsze, często tam przychodził. Nie miał już Genevieve, Eleny, a przez to pośrednio Alaricka... Został mu tylko Stefan. Chociaż w tym wypadku wypadałoby rzec aż Stefan, bo Salvatore niechętnie przyznawał, że faktycznie sobie na to wszystko zasłużył. Od pierwszej chwili spędzonej w tym mieście, gdy znał już Elenę, zaznaczał, że jest zły i porywczy. Ale co tam, po co mu wierzyć?! Lepiej wmawiać sobie i innym, że jest dobry

— Jesteś chory, że masz taką minę?

Damon przypadkowo podsłuchał rozmowę Matta i Tylera. Donovan poniekąd miał rację - jeszcze nie widział Lockwooda tak zmęczonego życiem.

— Weź mi nawet nie przypominaj, matka suszyła mi głowę jakimś przyjęciem od szóstej rano, wyobrażasz sobie?! — oburzył się — A ty Damon nie śmiej się pod nosem, to twoja siostra wpoiła jej ten durny pomysł do głowy — odezwał się w stronę Salvatore'a, domyślając się, że słucha ich rozmowy.

— Moja siostra? W sensie Genevieve? — nie ukrywał zdziwienia.

— Z tego, co wiem, masz tylko jedną siostrę. Ona, ona! Wczoraj przylazła do nas, zamknęła się razem z matką w gabinecie, a wyszła dopiero dwie godziny później z iście diabelskim uśmiechem. Może zamiast przyłazić do baru, powinieneś zacząć pilnować siostry, bo przez nią inni nie mogą spać... — jęknął i uderzył głową o blat.

— Masz siostrę, Lockwood? — prychnął czarnowłosy, wziąwszy łyk burbona.

— Nie — bąknął krótko.

— Zatem nie znasz życia, Lockwood — parsknął Damon — Młodsze siostry to zło wcielone, diabły o twarzy aniołów...

— Co to ma być za przyjęcie? — zapytał blondyn przyjaciela, by zmieć temat.

Smęty Salvatore'a i Tylera to ostatnie, czego miał ochotę dzisiaj wysłuchiwać.

— Chyba maskowe... Nie wiem, byłem rozespany... Ale prawdopodobnie podszyte spotkaniem rady założycieli, bo gadała o czymś z szeryf Forbes. Nie rozmawiała z tobą przypadkiem, Salvatore?

Damon nic nie powiedział, co było raczej dość jednoznaczną odpowiedzią.

— Lepiej patrz na siostrę uważnie, Salvatore.


***

1 8 6 1


— Czy naprawdę musimy w taką zawieruchę tułać się po lesie, Florence? — spytała nastolatka, starając się zakryć swoją twarz płaszczem.

— Kolejnej nieprzespanej nocy posiadłość Salvatore nie zniesie... — mruknęła, co faktycznie było ciężkie, z uwagi na przeszkadzający w tym śnieg.

Spacer po lesie w trakcie burzy śnieżnej nie był najrozsądniejszym pomysłem, ale Florence tak się zaparła, że Genevieve nie miała już siły z nią dyskutować. Od wielu dni mówiła jej, że muszą iść do miejscowej znachorki, ale ta nie chciała jej nawet słuchać. Niepotrzebna jej była diagnoza mieszkającej w leśnym buszu wiedźmy. Jednak po swoim wczorajszym krzyku, który z pewnością obudziłby nawet nieboszczyka, musiała się na to zgodzić. Ojciec i brat mieli jej szczególnie dosyć, służba mierzyła ją karcącym wzrokiem, a ludzie w mieście obgadywali ją za plecami. Nie chciała skończyć jako ta wariatka od Giuseppe.

— Daleko jeszcze? — marudziła, kiedy nieomal potknęła się o niewidoczny pod śniegiem kamień.

Genevieve naprawdę lubiła szwendać się po lesie, można powiedzieć, że znała go jak własną kieszeń, ale nie w taką pogodę. Zimę lubiła, lecz kiedy wiązała się z obrzucaniem śnieżkami i piciem gorącej czekolady przy kominku. 

— To za tym wzgórzem... Zobaczysz, Lyssa ci pomoże... — mówiła bardziej dla siebie, bo ciężko było cokolwiek zrozumieć przez ten wicher — Kiedy Penelope Fell miała złamany nos, migiem go jej poskładała!

Nawet nie chciała wiedzieć w jaki sposób Fellówna go sobie złamała, chociaż zapewne była to bardzo interesująca i warta wspomnienia historia...

— Wiedząc, jak wygląda nos Penelope, to wcale nie jest pocieszające! — odkrzyknęła, przedzierając się przez zaspę.

Florence Verner pokręciła głową, mamrocząc coś o "niewychowanym dziecku" pod nosem. 

Nareszcie dotarły. Stanęły przed zbudowanym z bel domem umiejscowionym pośrodku lasu, nieopodal wodospadów. Opiekunka Genevieve zapukała cztery razy kołatką.

Chwilę później drzwi się otworzyły. Stała za nimi kobieta będąca mniej więcej w wieku ojca panny Salvatore z istnym buszem w swoich ciemnobrązowych włosach. Patrzyła na nie ciemnozielonymi oczami, posyłając im wrogie spojrzenie. Miała na sobie bagnisto-zieloną, prostą suknię. 

— Wchodzicie czy nie? — burknęła srogo. Nie w humorze?

Przybysze wykonali polecenie. Stanęły pośrodku chaty kobiety. Florence przyciągnęła do siebie swoją wychowankę i zachlipała głośno.

— Nie wiem, naprawdę nie wiem, co się stało z tym dzieckiem! Matka porządna, ojciec porządny, a dziecko drze się w nocy jak opętane! Słowo daję, to pobożne dziecię, dobrze ją wychowałam, co to się z nią porobiło...?! — histeryzowała starsza kobieta.

— Starczy. Florence, zostaw nas same, najlepiej wróć od razu do domu — poleciła jej surowo Lyssa, jak mniemała Genevieve.

— Ale jakże to?! Przecież...! — chciała się awanturować, ale znachorka ponownie jej przerwała.

— Panna Salvatore to już duża dziewczynka, trafi do domu. No już, już, mam jej pomóc czy nie?

— Napraw ją jakoś, Lysso, błagam... — rzuciła, zanim wyszła z chatynki.

"Lyssa" wzięła krzesło z prowizorycznej kuchni i podsunęła je Genevieve, jednoznacznie każąc jej usiąść. Brunetka posłusznie wykonała polecenie i wpatrywała się z zaciekawieniem w kobietę.

Sama również przysunęła sobie krzesło i spoczęła naprzeciwko niej.

— No, to zobaczmy z czym musimy się mierzyć...


***

2 0 1 1


— Łach... szmata... skąd ja w ogóle to mam?!

Genevieve wyrzucała po kolei ze swojej szafy ubrania, szukając czegoś odpowiedniego na jutrzejszy dzień. Musiała wyglądać adekwatnie do sytuacji, ale jak miała to zrobić, gdy w jej szafie znajdowały się same łachmany?!

— O, ta jest niezła... — mruknęła, widząc całkiem dobrze się prezentującą granatową sukienkę. Po chwili jednak ją odrzuciła i zaklęła pod nosem — Szlag, już się w niej pokazałam...

— Przeszło tutaj tornado? — otrzeźwił ją głos Georginy.

Rudowłosa przyglądała się porozrzucanym po całym pokoju ubraniom. Nigdy jeszcze nie widziała swojej przyjaciółki w takim szale ubraniowym.

— Po prostu dopadł mnie jeden z najczęstszych problemów kobiet - nie mam co na siebie włożyć — jęknęła, ze smutkiem zauważając, że w szafie nic już nie wisiało.

— Wybierasz się gdzieś, że chcesz się wystroić? — spytała zaintrygowana.

Genevieve w jednej chwili zmieniła się mina. Uśmiechnęła się tajemniczo i przysiadła na łóżku.

— Lockwoodowie organizują jutro bal maskowy, a ja jestem... gościem honorowym — odrzekła, prawdopodobnie przyprawiając Woodrow o kolejne załamanie.

Czego ta dziewczyna jeszcze nie wymyśli?

— Mam prawo wiedzieć czemu?

— Nie — odparła od razu z małym uśmieszkiem — Ty też powinnaś sobie znaleźć sukienkę. I maskę.

Rudowłosa wolała pominąć fragment ich rozmowy z dopytywaniem, dlaczego Genevieve tam idzie, więc zmieniła temat.

— A ty już masz maskę? 

Uśmiechnęła się lekko i otworzyła jedną z szuflad w komodzie. Wyjęła z niej stosunkowo niewielkie, kartonowe pudełeczko zapakowane jak prezent.

Otworzyła wieko, a następnie wyjęła z niej wcześniej wspomniany przedmiot.

Wzięła w dłoń czarną, koronkową maskę. Podała ją rudowłosej, która poczęła przyglądać się jej bacznie. Zwróciła uwagę na malutkie kryształy przyczepione do niej gdzieniegdzie.

— Wiesz jak robić wrażenie... To cyrkonie? — spytała, nie odrywając wzroku od przedmiotu.

Brunetka uśmiechnęła się nieśmiało i zrobiła zamyśloną minę. Woodrow otworzyła szeroko usta i podała jej niezwłocznie maskę, bojąc się, że cokolwiek stanie się jej w jej rękach.

— To... diamenty?

Założyła na twarz przedmiot, co było dość dziwne, bo rudowłosa nie spostrzegła na niej żadnego sznurka czy gumki. Maska przyległa do twarzy Genevieve, jak gdyby stworzona była specjalnie dla niej.

— Sylwestrowy bal maskowy, świętowałam z nią przyjście tysiąc dziewięćset ósmego roku... — wyjaśniła z uniżoną głową. 

— Dostałaś ją od niego? — zapytała wymownie.

Brunetka pokiwała lekko głową, zdejmując z twarzy maskę.

— Nigdy nie opowiadałaś mi o nim za dużo. Jak miał na imię?

— Nie zdradzę go, bo zaraz uruchomisz moich braci i Mikaelsonów i przetrzepiecie w jego poszukiwaniu cały kontynent — syknęła, za dobrze znając swoją przyjaciółkę.

— Więc chociaż opowiedz mi o nim trochę — stęknęła, kładąc się na jej łóżku.

— Poznałam go w Londynie w 1907 w klubie dla dżentelmenów, jakoś we wrześniu — zaczęła, ku zaskoczeniu dziewczyny. Sądziła, że jak zwykle ją spławi i zmieni temat — Szukałam tam mojego ówczesnego przyjaciela, Rickarda, też był wampirem. Jak się okazało, wyszedł pół godziny wcześniej. Mimo wszystko postanowiłam tam zostać, tamtejszy bywalcy wręcz na to nalegali — prychnęła — I wtedy rzucił mi się w oczy. Wysoki, przystojny blondyn otoczony wianuszkiem dziewcząt i pań. Mnie nudziła rozmowa z jakimś zadufanym idiotą, a on grał w bilard z jakimś nieudacznikiem, który ciągle z nim przegrywał. Postanowiłam więc, że ja z nim zagram. Odrobina perswazji i po krzyku. Rozmawialiśmy, trochę go zdezorientowałam i... wygrałam. — Kąciki jej ust podniosły się delikatnie w górę, na to wspomnienie.

— Co było dalej? — dociekała zaintrygowana już mocno wampirzyca.

— Domagał się rewanżu. Zgodziłam się, ale było już późno, więc miał się odbyć kolejnego dnia. W tamtych czasach damie nie przystało wracać sama przez miasto o tak późnej porze, a nie miałam ochoty na męczenie się z połową miasta. Przyszłam następnego dnia do jego rezydencji pod miastem, była trzy jak nie cztery razy większa od posiadłości Mikaelsonów, żebyś mogła sobie porównać. Przystanęliśmy przy bilardzie i zaczęliśmy grać. Żeby było weselej, zwycięzca mógł poprosić przegranego o jedną rzecz, a on nie mógł odmówić. Wtedy... — zrobiła dramatyczną pauzę, by zirytować przyjaciółkę. Ta się naburmuszyła, a wtem Genevieve dokończyła — Role się odwróciły. Przegrałam — odparła z nikłym uśmieszkiem.

— Ty? Przegrałaś? — zdziwiła się. Nie wyobrażała sobie tego. Genevieve wydawała się jej być najlepsza we wszystkim, co robiła.

— Gdybyś wiedziała, z kim grałam, to byłabyś zaskoczona, że w ogóle zdołałam z nim wygrać dzień wcześniej. 

— O co cię poprosił? — dopytywała, podpierając głowę dłońmi.

— O moje towarzystwo przez kolejny tydzień. Gościłam u niego tydzień, a potem... Odechciało mi się wracać — wyznała, śmiejąc się przy tym nerwowo — Jakoś tak się złożyło, że zostałam u niego kolejny rok. Był to prawdopodobnie najlepszy rok w moim życiu, ale.. wszystko, co dobre, kiedyś się kończy.

— Dlaczego się rozstaliście?

Musiał odejść — odrzekła twardszym tonem — Ale to było wieki temu, nie ma co roztrząsać — powiedziała z wymuszonym uśmiechem — Jak późno! A ja wciąż nie mam sukienki! Lepiej pojadę jakąś kupić...

Brunetka wstała z łóżka, na którym siedziała wcześniej obok Georginy. Wyszła z pokoju, kryjąc swoją twarz przed wampirzycą. 

W głowie panny Woodrow układało się tylko jej pytanie.

Kim był ten facet, że zdołał złamać serce Genevieve Salvatore?


***

1 8 6 1


— Opowiedz dokładniej, co ci się dzieje. Z paplaniny Florence niewiele zrozumiałam — poleciła jej.

Genevieve wzięła głęboki wdech i opowiedziała grubsza o jej... przypadłości.

— Od kilku tygodni co noc miewam koszmary. W większości występują te same postacie, jakaś rodzina... bestii. Widzę ich cierpienie i jak zadają je innym, nie mogę w nich nic zrobić...

— Czy kiedy się budzisz, dzieje się coś? Wiatr w pokoju, dziwne uczucie gorąca? — dopytywała dalej, wstając z krzesła.

— Świeczki, które zawsze gaszę, są zapalone.

Lyssa wyglądała, jakby nad czymś się zastanawiała. Stała przez chwilę w bezruchu, analizując słowa dziewczyny. Otrząsnęła się z tego transu i zaczęła szperać w szufladzie dużego, nie wyglądającego najmłodziej kredensu. Wyjęła z niego zakurzoną, trochę zniszczoną książkę, otworzyła na jednej z początkowych stron i podała dziewczynie.

— Mam nadzieję, że umiesz czytać? — spojrzała na nią pytająco. Brunetka skinęła głową. Wbrew pozorom umiejętność czytania u młodych dziewcząt nie była aż tak powszechna, zwłaszcza w tych najbardziej konserwatywnych rodzinach. — Więc przeczytaj to na głos.

Salvatore zerknęła na napisane w dziwnym języku słowo. Zmarszczyła brwi i zapytała Lyssę:

— Co to za dziwny język?

— Przeczytaj, a może ci powiem.

Dziewczyna uniosła wysoko brwi, kiedy je zobaczyła. Tym razem jednak wypowiedziała to na głos.

Ventus — powiedziała niepewnym, zachwianym głosem. Nic się nie wydarzyło.

— Jeszcze raz. Głośniej, wyraźniej, pewniej.

Ventus! — zawołała dokładnie tak, jak kazała jej Lyssa.

Nic się nie stało.

— A to coś nowego... — mruknęła do siebie rzekoma znachorka.

— Może mi pani wreszcie powiedzieć, co to miało znaczyć?

— Myślałam, że jesteś czarownicą, ale najwyraźniej to nie to — obwieściła, patrząc na ustającą burzę śnieżną za oknem.

Genevieve wstała gwałtownie z krzesła i oburzyła się.

— Wiedźmą? Ja? To nie może być prawda... Przecież wieś spali mnie na stosie z moim ojcem na czele! — zafrasowała się i opadła zrezygnowana na miejsce.

— A mówią, że wykształcone są inteligentne... Nie słuchałaś, dziewucho?! Nie jesteś czarownicą. Nie wiem jeszcze tylko czy to źle, czy dobrze... — wymamrotała niesłyszalnie dla brunetki.

— Więc co się ze mną, do licha, dzieje?! — krzyknęła płaczliwie.

Niespodziewanie świece na kredensie i stole Lyssy zapłonęły. Znachorka obróciła się gwałtownie w stronę dziewczyny.

— Powiedz mi! — wrzasnęła ponownie, a ogień świec zrobił się jeszcze większy i wyższy.

— Uspokój się! — potrząsnęła nią zielarka, sprowadzając na ziemię. Świece na szczęście zgasły — Próbuję to właśnie ustalić! Usiądź.

Dziewczyna posłusznie wykonała jej polecenie, bojąc się nieco kobiety.

— Skoro nie jesteś czarownicą, sprawy się komplikują... Przyjdziesz do mnie dokładnie za tydzień, wtedy może będę już wiedziała, co się z tobą dzieje. Do tej pory codziennie, kwadrans przed snem będziesz piła napar z ziół, które za moment ci dam. Możesz o nich powiedzieć Florence. Ale nie waż się nikomu mówić o moich podejrzeniach! Braciom, ojcu, przyjaciółce, nikomu.

Dziewczyna potaknęła głową, na znak zrozumienia. 

Nikt nie może się dowiedzieć.


***

2 0 1 1


Nim dziewczyna wyruszyła na polowanie na kieckę, wstąpiła do Mystic Grilla, gdzie wyjątkowo nie było nikogo znajomego. Usiadła przy barze, za którym jak zwykle stał Matt polerujący szklanki. Uśmiechnęła się delikatnie, ale kiedy Donovan ją zobaczył i tak aż podskoczył.

— Co ty tutaj robisz? — zapytał twardo, szukając dookoła pomocy. Niestety, Salvatore i Tyler wyszli kilkadziesiąt minut temu.

— Normalnie pogawędziłabym sobie przy szklaneczce whisky, ale dziś nie mam czasu. Przyszłam spłacić dług — oznajmiła.

Matt wypuścił z rąk szklankę.

— Dotrzymuję wcześniej danego słowa — przypomniała mu i zaczęła grzebać w torebce, skąd wyjęła dwie kartki — Tutaj masz numer do komendanta głównego komisariatu policji w Baltimore. Jeden telefon i powołanie się na Genevieve Salvatore załatwią ci jedno z najbardziej prestiżowych szkoleń w tej części kraju oraz pewne stanowisko w dowolnym mieście w Virginii — opowiedziała. Z każdym jej słowem usta Donovana coraz szerzej się otwierały — Natomiast tutaj... — wskazała na drugą karteczkę — Kontakt do czarownicy z Louisville w Kentucky. Jest gotowa... wskrzesić twoją siostrzyczkę. Najlepiej by było, gdybyś miał przy sobie jej kości, ale zrozumiem, jeżeli nie będziesz chciał bawić się w Winchesterów i przekopywać groby. Wystarczy włos albo jakaś inna bardzo osobista rzecz. I oczywiście powołaj się na Genevieve Salvatore.

— Ja... W życiu nie sądziłem, że mówiłaś serio i... — Matt naprawdę nie wiedział, co powiedzieć. Wydawała mu się samolubną intrygantką (którą w sumie trochę była) i nigdy nie sądził, że jest w stanie zrobić cokolwiek dla innych.

— Nie jestem taka zła, jak inni mówią co? A właśnie, jutro bal maskowy u Lockwoodów, masz zaproszenie — oświadczyła.

— Nie sądzę. Matka Tylera nie...

— Jestem współorganizatorką i mogę zapraszać kogo chcę — przerwała mu ze słodkim uśmiechem — Do zobaczenia, Matty! — zawołała przed wyjściem z baru.

Czy to się wydarzyło naprawdę czy od nadmiaru paplaniny Tylera i Damona ma już zwidy?


***


Damon nie przepadał za Klausem, ale, podobnie jak on, przejmował się Genevieve. Dlatego też, kiedy tylko dowiedział się, że ich siostra zamierza znowu coś odwalić, wolał mu to przekazać. Miał na nią jakiś dziwny wpływ, który trochę łagodził jej temperament. Gdyby nie zachowywali się jak idioci i się pogodzili, może jego siostra przestałaby wywoływać u innych palpitację serca co minutę. 

— Damon! Co się stało, że do mnie dzwonisz? — przywitał go żywiołowy głos blondyna. 

Już otrząsnął się po ich rozstaniu?

— Może zainteresuje cię fakt, że moja siostra urządza razem z naszą drogą panią burmistrz jakieś maskarady.

Hybryda zamilkła na dłuższą chwilę.

— Jakie znowu maskarady?

— Czy Genevieve komukolwiek się zwierza ze swoich niecnych planów? Ostatnio się na ciebie wkurzyła i może chcieć cię zabić, bo ja na jej miejscu pewnie bym to zrobił, więc lepiej uważaj. 

— Kto jest na to zaproszony?

— Z tego, czego dowiedziałem się od Alaricka, który wie to od Meredith Fell, to wszystkie rodziny założycieli z osobami towarzyszącymi, członkowie rady miasta i inne miejscowe szychy. Chyba będzie też ktoś z sąsiednich miast.

— Bal jest dzisiaj?

— Jutro, ale... — Damon nie zdążył dokończyć, bo mężczyzna się rozłączył.

Tymczasem Klaus zobaczył w tym szansę. Szansę na przeprosiny i zgodę, chociaż to drugie było wątpliwe. 

Wiedział, że musi zrobić wszystko, by zakończyć ich spór. Inaczej ani sumienie, ani rodzina nie da mu spokoju.

Zaś Damon wiedział, że szykuje się niezła drama.


***


Genevieve stała od dziesięciu minut przed lustrem, upewniając się, że na pewno wygląda idealnie. Czarna suknia z aksamitu sięgająca aż do ziemi prezentowała się na niej naprawdę dobrze, a razem z wysokim szpilkami w tym samym kolorze był to zabójczy komplet. W ręce miała... czarną kopertówkę ze srebrną klamrą pasujące do długich, założonych przez nią kolczykach z tego samego kruszca. Jej włosy były upięte w wysokiego, eleganckiego koka.

Wyglądała tak, jak chciała. Zabójczo.

— Gen, widziałaś moją lokó... Wow.

Georgina, patrząc na swoją przyjaciółkę, wręcz oniemiała. Wyglądała na co najmniej pięć lat starszą (a biologicznie miała dziewiętnaście). Przypominała jej te wszystkie żony milionerów z Plotkary.

— Włosy na pewno dobrze się trzymają? — spytała, odwracając się do nie z pełną gracją.

— Tak — odrzekła niemal natychmiastowo — Gdybym wiedziała, że to ma być tak eleganckie przyjęcie, to... 

— Jesteś ubrana odpowiednio, Georgie — przerwała jej. 

Rudowłosa miała na sobie szmaragdową, opinającą sukienkę. Również wyglądała prześlicznie.

— Z kim idziesz? — zmieniła nagle temat Salvatore.

Woodrow zakłopotała się trochę.

— Em... Ja nie sądziłam, że trzeba mieć partnera i... 

Brunetka położyła jej dłoń na ramieniu i uśmiechnęła się ciepło.

— Nie trzeba, spytała, bo... — nie skończyła przez dzwonek do drzwi — O, to zapewne mój partner. Weźmiesz taksówkę?

— Tak, miałam taki...

— Świetnie, ja lecę.

Brunetka zostawiła dziewczynę samą i zeszła na dół bez zbędnego pośpiechu - na tych obcasach nietrudno było się przewrócić, a wtedy godzina czesania w plecy. Otworzyła drzwi z uśmiechem i przywitała się z chłopakiem, któremu szczęka dosłownie opadła na jej widok.

— To jak, Kol? Idziemy?

Brunet wziął ją pod ramię i zaprowadził do samochodu.

Szykuje się interesujący wieczór.


***


W zamian za obietnicę, Carol Lockwood wyrządziła w swoim domu największy bal ostatniej dekady. Eleganckie dekoracje, bufet z najróżniejszymi potrawami i przekąskami, skrzypek oraz pianista, koszmarnie drogie wino. W dodatku sama elita miasta, a także burmistrzowie innych miast z rodzinami. Wszystko to stanowiło maskę dla jej prawdziwego celu.

— Niezła maskarada... — mruknęła Rebekah, do towarzyszącego jej Damona. Nawet ona musiała przyznać, że przyjęcie było urządzone z rozmachem, a uczestniczyła w przyjęciach Marii Antoniny.

— Gdy moja siostrzyczka się za coś zabiera, to nie robi tego byle jak — odpowiedział, rozglądając się po przystrojonym ogrodzie, gdzie występowali właśnie połykacze ognia — Widziałaś ją w ogóle?

— Nie. Pewnie jeszcze nie przyszła, zazwyczaj wszędzie jej pełno. Gdy się zjawi, zwróci na siebie uwagę, więc trzeba jej wypatry...

Zamilkła, gdy zobaczyła kto właśnie schodzi do ogrodu. Trzymała w ręku lampkę czerwonego wina i uśmiechała się do członka rady miejskiej - Petera Winstona. 

— Skąd ona bierze te wszystkie sukienki...? — zapytała na głos samą siebie Rebekah, ujrzawszy kolejną kreację Genevieve — Chodźmy do niej.

Blondynka już chciała pociągnąć wampira za sobą, ale ten na to nie pozwolił. Posłał dziewczynie znaczące spojrzenie.

— Stój, nigdzie nie idziemy. Czekamy i obserwujemy, pamiętasz? Taki jest plan — przypomniał jej i wziął od kelnera lampkę szampana — Poszukajmy lepiej Stefana, zapewne znowu zaszył się jak najdalej od parkietu...

Brunetka uśmiechała się wciąż do Winstona wspominającego właśnie o planach dotyczących budowy dróg i innych bzdetów. Słuchała go jednym uchem. Z opresji uratował ją, jak mniemała, burmistrz Oak Hill - Howard Willow.

— Dzień dobry, panie burmistrzu. Jak podoba się przyjęcie? — uraczyła mężczyznę szerokim uśmiechem.

Ciemnowłosy facet po czterdziestce z zaciętą miną wysilił się na nikły uśmiech i odpowiedział dziewczynie.

— Jak na Mystic Falls, bawię się dobrze, pani...

— Salvatore — poinformowała go ze sztucznym uśmiechem — O, pani burmistrz — odnalazła wzrokiem Carol Lockwood. Widząc, jak wampirzyca spogląda na nią znacząco, podeszła z gorzkawą miną.

Nie przepadała za Howardem jeszcze, kiedy Richard był burmistrzem Mystic Falls, od kiedy stała się nim ona ich wzajemna niechęć do siebie jeszcze bardziej się pogłębiła.

— Howard! Przybyłeś! Sam czy z Karen?

— Z moim synem. O wilku mowa. Podejdź tu, Jonathan! — zawołał tu chłopaka, szukającego właśnie czegoś dla siebie w bufecie.

Niechętnie podszedł do ojca.

— Mój syn, Jonathan — przedstawił go Winstonowi i Salvatore, choć w jej przypadku było to akurat niepotrzebne.

— Już się znamy. Miło cię widzieć, Jonathan — spojrzała na chłopaka, który dopiero teraz zdał sobie sprawę, z kim rozmawia.

Nie poznał jej. 

Otworzył szeroko usta, lustrując dziewczynę od góry do dołu.

— Jonathan, opamiętaj się — rozkazał mu cicho jego ojciec.

— T-tak, Genevieve, prawda? — wolał się upewnić, żeby nie wyjść na idiotę.

Wampirzyca przytaknęła.

Carol i Howard odeszli gdzieś, zawzięcie ze sobą dyskutując, zostawiając Genevieve, Jonathana i radnego Winstona samych.

— Och, widzę Tamarę, pozwólcie, że zostawię was samych — obwieścił Peter Winstron.

Zatem tylko Jonathan i Genevieve.

— Jesteś córką burmistrz? — zapytał, odzyskując już pewność głosu.

— Ależ skąd — roześmiała się perliście — Jestem potomkinią założycieli tego miasta i współorganizatorką przyjęcia. Za to ty jesteś synem burmistrza.

— Jestem — potwierdził — Skoro organizowałaś ten cały bal maskowy, to musisz znać wszystkie jego atrakcje. Oprowadzisz mnie po nich?

— Zrobiłabym to z rozkoszą, ale byłoby to nie fair wobec mojego obecnego partnera. Do zobaczenia, Jonathan — posłała mu niewielki uśmieszek i udała się w stronę Tobiasa Fella.


***


Żaden z pierwotnych nie dostał zaproszenia, jak również żaden nie mógł go opuścić. Kiedy tylko Niklaus usłyszał od Damona, kto jest zaproszony, natychmiast opracował w głowie plan. Klaus, Rebekah i Elijah znaleźli sobie partnerów w postaci członków rodzin założycieli. Tym sposobem Rebakah spędzała wieczór z Damonem Salvatore, Elijah z Eleną Gilbert (za czym kryje się dłuższa historia), zaś Klaus wraz z Olivią Fell. 

Kol jako jedyny z Mikaelsonów pozostał w łaskach Genevieve, więc to właśnie on jej towarzyszył. A przynajmniej oficjalnie, bo dziewczyna nieustannie kręciła się wśród gości.

— Czemu Klaus się tak rozgląda? — zadała pytanie swojemu partnerowi Elena.

— Czyż to nie oczywiste? Szuka Genevieve — odparł jego starszy brat, tańcząc z dziewczyną.

Po incydencie w jaskini Elenę "oświeciło" i przestała traktować wszystkich, którzy się z nią nie zgadzają jako największych wrogów. Chciała ponownie zaskarbić sobie sympatię Salvatore'ów, choćby jako przyjaciółka. Wiedziała, że ich skrzywdziła i była samolubną suką. Tak jak Katherine. Upodobnienie się do niej było jej najgorszym koszmarem, więc zamierzała zrobić wszystko, by to jakoś odkręcić. Począwszy od pomagania osobom, którym wcześniej nie podałaby nawet soli przy stole. Ba! Nie usiadłaby z nimi przy stole.

Tym właśnie sposobem wylądowała u boku Elijah, który właściwie był najbardziej lubianym przez nią pierwszym. 

— Jeszcze jej nie widział? — zdziwiła się. 

— Mój brat bywa czasem niewiarygodnie ślepy... Jednak chyba nareszcie mu się to udało, spójrz na niego — polecił, na co dziewczyna spojrzała jeszcze raz w stronę stojącego samotnie z lampką wina blondyna.

Miał maskę, tak jak wszyscy, ale nawet z tamtej odległości zobaczyła, jak oczy mu się zaświeciły. Prawie wypuścił szkło, a stojąca obok niego piękna blondynka zniknęła z jego pola widzenia. Doskonale znała to spojrzenie. Nie spodziewała się jednak nigdy, że ujrzy je w oczach tego okropnego, bestialskiego Klausa.

Patrzył na nią z równie wielką miłością, z jaką robili to Damon i Stefan, widząc ją.

Brunetka opuściła spojrzenie i pogrążyła się w tańcu, zastanawiając się, jak bardzo zniszczyła sobie życie.

Za to Genevieve, po raz pierwszy od dawna, nie rozmawiał z nikim. Zamoczyła truskawkę w fontannie czekoladowej i wzięła kęs. Znikąd pojawił się przy niej dobrze znany jej blondyn. Patrzył na nią niepewnie, starając się wziąć w garść, co nie wychodziło mu za dobrze. 

Salvatore jak gdyby nigdy wzięła kolejny gryz truskawki.

— Jak mija ci wieczór? — zagaił rozmowę w najbardziej banalny sposób.

— Wybornie, tyle ciekawych osób do pogawędzenia, pyszne owoce... — wymieniała, nawet nie racząc go spojrzeniem.

— Skoro ty byłaś odpowiedzialna za organizację, nie mogło być inaczej — posłodził jej, przez co musiała się powstrzymać od parsknięcia — Musimy porozmawiać o wyspie. Przesadziłem — zaczął z grubej rury.

— Mhm... — mruknęła, przeżuwając owoc — Sądzę, że do tego doszliśmy już wcześniej.

— Nie powinienem był robić ci żadnej z rzeczy, jakie miały miejsce dwa tygodnie temu — kontynuował — Żałuję tego.

— Hm, to już coś nowego. O, herbatniki... — kompletnie go zignorowała, co już zirytowało Mikaelsona.

— Czy mogłabyś zachować powagę?! — uniósł się.

— Mogłabym. Ale po co? — zadała mu zasadnicze pytanie — Nie zależy mi. Ani na twoich przeprosinach, ani na tobie.

— Czyli teraz przyszła kolej na udawanie, że nic nie czujesz — zaśmiał się do siebie pół-wilkołak — Znam cię, Gen. Nienawidzisz okazywać emocji, więc ukrywasz je pod swoją maską. Niszczysz tym siebie i twoich bliskich, do cholery! To niezdrowe, Gen, nawet ja wiem, że uczucia są potrzebne! — starał się przemówić jej do rozumu, ale wszyscy znali jedyny sposób, w jaki mogło się to skończyć.

— Ty, Nik, jesteś ostatnią osobą na świecie, która mogłaby mi teraz rozkazywać. Nie jestem Rebeką czy Elijah, Klaus, jestem sobą. Jestem intrygantką, jestem samolubna, jestem suką, do cholery! O to, że doszukujesz się pod tym czegoś jeszcze, możesz obwiniać tylko siebie — syknęła, stając centralnie przed nim.

— Okłamuj siebie, ale nie mnie! Zacznij słuchać starszych, Genevieve — prychnął.

Popchnęła go i uniosła głos.

— Możesz sobie mieć i milion lat, a wciąż będę znała życie lepiej od ciebie — zasyczała jadowicie — Wydaje ci się, że mnie znasz, ale widzisz tylko to, co ja chcę. Mam prawie sto siedemdziesiąt lat i w ciągu nich kierowałam się dwoma zasadami: nie ufać nikomu i liczyć tylko na siebie. I wiesz co? Dopóki się ich trzymałam, moje życie było idealne.

— Samotność nigdy nie jest dobra — warknął, przejmując pałeczkę — Wyłączyłaś uczucia i teraz zachowujesz się jak popaprana. 

— Och, nie wyłączyłam uczuć — roześmiała się w głos — Przestałam kochać. Miłość jest dla słabych.

— Tylko takie osoby to mówią.

— Z każdym kolejne słowem ośmieszasz się coraz bardziej, Klaus. Lepiej weź wino, wróć do panny Fell i nie pogrążaj się już.

— O, więc teraz jesteś zazdrosna? — zaśmiał się 

— Zapewniam — usłyszeli głos nadchodzącego do nich mężczyzny — że nie jest.

Kol położył dłoń na jej ramieniu, wnerwiając tym swojego brata niemiłosiernie. Miał ochotę wyciągnąć kły i rozszarpać go na strzępy tu i teraz, nie zważając na gapiów.

— Chodź, Kol. Czas jest zbyt cenny, by marnować go bezcelowymi rozmowami — odeszła w towarzystwie pierwszego w stronę domu Lockwoodów.

Klaus został sam, pragnąc rozerwać gardło najbliżej stojącej osobie. Powstrzymał go od tego na szczęście (lub nie, bo tą osobą była Caroline) Elijah.

— Mnie się zdaje, czy twoja siostra zachowuje się właśnie jak Katherine? — spytała oniemiała Rebekah Damona.

Rebekah kochała Genevieve, ale Klaus i Kol wciąż byli jej braćmi. Nie mogła patrzeć, jak przez nią cierpią.

— Powtórzę ci lepiej to, co od niej kiedyś usłyszałem — zaczął poważnie Damon — Ona jest od niej gorsza, Bex.


***

Brunetka posłała burmistrz Lockwood znaczące spojrzenie. Kobieta skinęła głową i podeszła do szeryf Forbes, której wyszeptała coś do ucha. Ludzie zaczepieni przez Carol kierowali się do środka jej posiadłości, dokąd zmierzała również Genevieve. Niestety, wśród nich miał znaleźć się również jej starszy brat. Ale ona już wiedziała, jak sobie z tym kąskiem poradzić.

Zasiedli w niewielkim, kwadratowym pokoju, kiedyś będącym gabinetem Richarda Lockwooda. Tobias i Angelica Fell, Carol Lockwood, szeryf Forbes, kilka innych dalszych członków rodzin założycieli i Damon Salvatore. Wszyscy stali członkowie rady założycieli.

— Dzisiejsze spotkanie nie zostało zwołane bez powodu — zaczęła pani burmistrz — Genevieve Salvatore, siostra Damona, ma dla nas cenne informacje w kwestii radzenia sobie z wampirami. Oddaję jej teraz głos.

Wampirzyca posłała kobiecie przyjazny uśmiech i wstała z fotela. Stanęła na środku pokoju i przybrała zaciętą minę.

— Drodzy członkowie rady... Wampiry nieustannie zatruwają Mystic Falls swoją obecnością, niszcząc porządek, jaki zdołaliśmy zrobić w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Powracają do naszego pięknego miasta jak bumerang, jak plaga szarańczy, a my działamy zbyt pobłażliwie — rozpoczęła swą przemowę, zwracając tym uwagę Damona, który wytrzeszczył oczy po jej słowach.

— Sugerujesz, że działamy nieudolnie? — oburzył się Fabien Oliver, będący już w podeszłym wieku.

— Nie. Z niedostateczną siłą, panie Oliver — odpowiedziała mu niemal natychmiast doniosłym głosem — Zacznijmy od podstawowych środków. Należy zacząć wpuszczać do miejskich rurociągów werbenę.

Jej propozycja wywołała u innych zbulwersowanie, a u brata większy wytrzeszcz, zapanował chaos. 

— Jak to ma niby wyglądać?!

— Co powiedzą mieszkańcy?!

— To konieczne, by uwolnić nas na zawsze od wampirów! — przerwała to donośnie Genevieve.

— Jesteś nowa, młoda, nigdy nie uczestniczyłaś w obradach, dlaczego mielibyśmy ci zaufać? — wysunął pytanie Gerard Highton.

— Zgadzam się z przedmówcą — dodał Fabien.

— Może moja następna informacja zdoła was do tego przekonać. Rodzina Mikaelsonów to wampiry.

Wtedy zapanował już totalny bałagan. Członkowie rady przekrzykiwali się nawzajem. Damon omdlał, a biedna Liz Forbes musiała go podtrzymać.

Co, do cholery?

— Zaraz, zaraz! Przecież ona sama umawiała się z jednym z nich! — przypomniał wszystkim Gerard.

— By ich zdemaskować, panie Highton! — zakrzyknęła — Wiem o nich wszystko. Pora uwolnić miasto od wrogich mu... krwiopijców — rzekła z obrzydzeniem — Zatrucie wody werbeną to pierwszy krok do wygonienia ich z naszego miasta!

— Dlaczego nie możemy ich zabić?! — domagał się wyjaśnień Fabien.

— Bo nie są zwykłymi wampirami — poinformowała, wywołując absolutną ciszę — Nie zabije ich kołek serce czy światło, na próżno jest próbować ich zabić. Ale werbena ich krzywdzi. Bratałam się z wrogiem, by umożliwić nam pozbycie się ich. Zabijają i będą zabijali.

— Z jednym z nich jest teraz moja córka! — zawołał zrozpaczony Tobias Fell. Objął równie zmartwioną żonę.

— Nie możemy jawnie działać przeciw nim, nie mogą się dowiedzieć, że wiemy. Kto jest za regularnym dolewaniem ekstraktu z werbeny do rurociągów?! — zawołała.

Wszystkie ręce (prócz tych należących do Damona, bo nie był do końca przytomny) podniosły się w górę.

Brunetka uśmiechnęła się złowieszczo.


***


— Genevieve nigdzie nie ma, Damona też. Spotkanie rady? — spytała Rebekah Elijah. 

— Najwyraźniej. Obawiam się tego, co mogło się na nim wydarzyć. 

— Ja też, bracie, ja też... — przyznała blondynka, przed upiciem sporej części swojego szampana. 

— Wychodzą — poinformował brunet, na co dziewczyna zakrztusiła się.

— Mnie się wydaje czy Damon trzyma przy głowie termofor? — chciała się upewnić, bo ten widok był nie tyle komiczny, co przerażający.

Wampir podszedł do nich, przyciskając wcześniej wspomniany przez Rebekę przedmiot przy głowie. Wyglądał jak siedem nieszczęść.

— I?! — popędzała go Rebekah, kiedy nic nie mówił.

— Odniosłem wrażenie, że chce was... eksmitować z miasta — odparł.

Rebekah aż podskoczyła, wylewając przy tym część szampana.

— Ona co chce zrobić?! Gdzie teraz jes...

— Mów — rozkazał starszy pierwotny, przytrzymując siostrę. 

Tymczasem brunetka podeszła jak gdyby nigdy nic do swojego dzisiejszego partnera, sączącego właśnie białe wino przy bufecie.

— Jesteś. Gdzie zniknęłaś? — spytał.

Dziewczyna roześmiała się w głos, na co on uniósł wysoko brwi. Pokazała mu spojrzeniem, w którą stronę ma się kierować. Jej zachowanie było co najmniej niecodzienne. Kiedy stali już na uboczu, poza zasięgiem oczu i uszu uczestników przyjęcia, Genevieve zabrała głos.

— Wyjedź.

Kol zmarszczył brwi i spojrzał na nią jak na ostatnią idiotkę. 

— Co? — spytał, mając wrażenie, że się przesłyszał.

— Wyjedź z miasta, póki jest to wciąż możliwe — poprosiła, patrząc mu w oczy.

— Gen... O czym ty pieprzysz?

— O tym, że przestałam się z wami bawić — warknęła — Znaczy niekoniecznie z tobą, ale jesteś w to i tak wplątany. Ujmę to tak: twoja rodzina naprawdę mnie wkurzyła. Na tyle, że nie chcę na nich patrzeć przez kolejne stulecia.

— Co?

— Nie udawaj, że jesteś głupi, Kol! Twój brat i siostra pokazali, że kompletnie mi nie ufają, nie wierzą i myślą, że mogą mną pomiatać. Zaś Elijah postanowił ryć pode mną z pomocą naszej ukochanej Kateriny. To moje miasto i nie dam w nim sobą pomiatać.

— Czy ty oszalałaś?! — potrząsnął nią — Do cholery, nie zabili ci braci, żebyś chciała wendetty. Klaus i Rebekah przesadzili, ale teraz robisz to ty!

— Kol, nie oszukujmy się, jestem suką, dziwką, zdzirą, nazywaj mnie, do licha, jak chcesz! Każdy czasem wybucha i dla mnie to jest ten moment! Nienawidzisz i kochasz swoją rodzinę jednocześnie, więc nie każę ci stawać po żadnej z tej stron. Mówię: wyjedź i omiń to, co nadejdzie.

Przyparł ją do drzewa i patrzył w oczy przez najbliższą chwilę, chcąc doszukać się w nich grama rozsądku. Nie chciał, by ta rozmowa była realna, nie spodziewał się, że kiedyś dojdzie do podobnej. Czemu musieli wszystko tak komplikować? Szukał porady, wskazówki, co ma zrobić. Nie znalazł.

Puścił ją i odszedł, zostawiając ją z pewnym poczuciem winy.


***


Człowiek bez miłości podejmuje nierozsądne, pochopne decyzje, chociaż powinno być na odwrót. To miłość skłaniała ludzi do głupot, czyniła ich słabymi. Po tym, jak ona się jej wyzbyła, powinna już nic nie czuć. Tymczasem poczucie winy gromadziło się jak osad w jej sercu. Nie mogła wyrzucić z głowy wspomnień z każdym z pierwotnych. Pragnęła spokoju. Pragnęła, by wszystko było jak przed poznaniem ich.

Stała się tykającą bombą. Jej działania były nieprzemyślane, ale realizowane w sposób przemyślany, co tworzyło destrukcyjne połączenie. Kierowała się teraz wyłącznie osobistymi pragnieniami. Miłość do braci powstrzymywała ją przed wieloma rzeczami, a teraz? Nie miała hamulców, granice przestały mieć znaczenie, nie wiedziała nawet, że je przekraczała.

Do października uprzedniego roku miała dobre życie. Robiła co chciała, kiedy chciała i z kim chciała, nie bacząc na nic. Miała właściwie jedynie braci, choć i tak kontakt między nimi był kiepski. Miała wrażenie, że wszyscy ją teraz osaczali. Jeszcze nigdy nie miała przy sobie tylu bliskich osób. Żyła z myślą, że jej już nie da się zmienić, była i jest suką.

Wtedy pojawili się oni. On.

Właśnie.

Klaus Mikaelson. Porywczy, apodyktyczny, uwielbiający kontrolę Klaus. Jednak obok niego był też romantyczny, zabawny i czuł Nik. Tak jak ona miał wady i zalety. Podobnie jak w jej przypadku, widoczne były głównie wady. Zainteresował ją. Był pierwszym wampirem, hybrydą, dosłownie człowiekiem z jej snów. Chciała go poznać, odkąd skończyła szesnaście lat. Zapomniała o złożonej samej sobie obietnicy, po tym jak skrzywdził ją Lucien. Miała już nigdy nie kochać. Jednak była słaba i na to pozwoliła.

Klaus Cholerny Mikaelson. 

Stała się słaba i chciała to zmienić, a w jej mniemaniu mogło to mieć miejsce, dopiero gdy pozbędzie się Mikaelsonów z jej życia.

— Czemu stoisz sama? Czyżby twój partner cię opuścił? — usłyszała za sobą głos Jonathana.

Uśmiechnęła się ponuro i odrzekła:

— Mogę śmiało powiedzieć, że sama sobie na to zasłużyłam...

Stali poza zasięgiem wszystkich pośród mroków lasu. Nie wiedziała, jakim cudem on ją tam znalazł. Ale właściwie się cieszyła. Nie chciała być sama ze swoimi myślami, bo naprawdę stanie się wariatką.

— Na pewno nie może być tak źle. Zawsze jest jakieś światełko w... 

Jonathan Willow, niewinny chłopak z Oak Hill, opadł na zimną trawę. Zamiast niego stał teraz przed nią dzierżący w dłoni jego serce Niklaus Mikaelson z miną zdolną przestraszyć największego śmiałka w stanie. Aż podskoczyła, lecz nie dała po sobie poznać zaskoczenia. Wpatrywała się w rozwścieczonego blondyna z oczekiwaniem, że zabierze głos jako pierwszy.

— Nie zrobiłaś tego. 

— Zrobiłam.

Wampir rzucił gdzieś serce chłopaka i zaczął zbliżać się do dziewczyny. Nie cofnęła się ani o krok. Zatrzymał się, dopiero gdy dzieliło ją od niego kilkanaście centrymetrów.

— To również nasze miasto i nie pozwolimy się z niego wypłoszyć, cholera! Ty naprawdę jesteś suką — powiedział jej to prosto w twarz.

— Cieszę się, że w końcu to zauważyłeś.

Nagle zjawili się przy nich Damon, Rebekah, Elijah i Kol.

— Przestań krzywdzić siebie i innych — szepnął w jej stronę Niklaus.

Nie mogła tego wytrzymać. Nie mogła słuchać tych bzdur.

Odsunęła się kilka sporych kroków w tył.

— Nie zdołacie wpoić we mnie tej waszej polityki miłości — prychnęła.

— Chcemy odzyskać dawną Genevieve — przekonywał ją do tego cicho Damon.

— To jest dawna Genevieve! — podniosła głos — Taka właśnie byłam i taka wersja mnie podoba mi się najbardziej. Nie próbujcie nawet podchodzić — ostrzegła.

Czemu w takich momentach nigdy nie słuchają?

Każdy z nich jednocześnie się do niej zbliżał. Mówili coś do nich, jednak w jej głowie brzmiało to jak zaburzony sygnał radiowy, nic z tego nie rozumiała. 

Stało się to, czego obawiała się najbardziej. Wybuchła.

— NIE PODCHODŹCIE!

Odrzuciło ich kilka metrów do tyłu. Wylądowali twardo na trawie. Przestała się dla niej liczyć obietnica złożona niegdyś Lyssie czy... Nie zależało jej już. Mogła robić co chciała, tak? Chciała przestać udawać, że jest słabsza niż naprawdę. 

— Co do...

Genevieve uniosła rękę wysoko w górę. Lewitowali teraz nad ziemią, nie mając kontroli nad swoim ciałem. Oczy jej się zaszkliły, choć tego w tej chwili nie chciała najmocniej.

— Opuśćcie miasto — powiedziała tylko, patrząc na rodzinę Mikaelsonów.

Puściła ich i zniknęła gdzieś w lesie.

W tamtej chwili każdy z nich był już pewien. Musieli się dowiedzieć, kim Genevieve była naprawdę. I to jak najszybciej.

To była jedyna droga, by odzyskać ich Genevieve.


***

Heh, no to... wiecie...

Piszcie swoje teorie dotyczące fabuły najbliższych rozdziałów oraz tego kim jest Genevieve w komentarzach :)

Do następnego xoxo

P.S Jestem stanowczo za młoda, by umierać, więc nie zabijajcie mnie jeszcze.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top