XXVII. "Na skraju wyczerpania"

***


Wycieńczona zdmuchnęła kosmyki ze swojej twarzy. Otaczał ją chłód i ciemność, a jedyne światło dostawało się do niej przez kraty. Przymknęła oczy. Nie mogła powstrzymać łzy, która pragnęła wydostać się z jej powieki równie mocno, co ona z tego przeklętego lochu. Spłynęła powoli po jej trupio bladym w tamtej chwili policzku, zmywając krew pozostałą na nim z uderzenia, jakie go dotknęło.

Przegrana aż tak bardzo bolała?

Jej dłonie zostały pozbawione możliwości ruchu przez mocne, grube łańcuchy, które spowijały także jej łydki. Pragnęła choćby poprawić swoją sukienkę - niegdyś wyraziście chabrową, teraz zszarzałą od kurzu i startą przez walkę. Na jej oko odkrywała zbyt duży kawałek uda, lecz kto by się tym przejmował w tej sytuacji? Tylko Genevieve Salvatore. Była jedyną więźniarką pragnącą zachować resztki szacunku i honoru bardziej od wolności.

Bo na co zdałaby się jej teraz wolność, skoro utraciła właściwie wszystko?

W ostatnich tygodniach było z nią źle. Gorzej niż w ciągu ostatnich dziewięćdziesięciu lat. Szarpały nią zbędne emocje, a to doprowadziło ją do upadku. Jak inaczej można nazwać utracenie całego respektu, pozycji, godności i bliskich w ciągu kilku dni?

Mogła płakać, mogła krzyczeć, mogła się całkowicie poddać, ale nie mogła zmienić przeszłości. W tej sytuacji wszystko inne stało się bezwartościowe.

Przebywając tu, w ciemnym, zimnym i wilgotnym lochu obiecała coś sobie. Przyrzekła na jedyną rzecz, której nie mogła stracić w żaden sposób, że już nigdy więcej nie pokocha. Nigdy. Miłość okazała się przekleństwem, chwastem, który musiała jak najszybciej wyplenić ze swojego serca. Nie mogła, nie chciała i chyba nawet nie potrafiła już kochać, bo jedyne co dostawała w zamian za miłość, to cierpienie.

Jednak dlaczego właściwie została na nie skazana?


***


— Rebeko, wyjdź! — zakrzyczał blondyn swoim najbardziej niebezpiecznym, groźnym tonem.

— Nie zrobię tego, Nik! Nie, dopóki nie wyjaśni! — wzbraniała się jego siostra, roniąc łzy przy każdym słowie. Jej cera była teraz mokra od łez.

— OBIE WYJŚĆ! — zawrzeszczał tak, że obrazy o mało nie pospadały ze ścian. 

Pierwotna wzięła wazon i rzuciła nim o przeciwną ścianę. Szkło roztrzaskało się na tysiące małych kawałeczków, a przebywające w nim dotąd kwiaty rozproszyły się po podłodze. Mimo swojego zwiastującego bunt wybuchu, posłuchała brata i opuściła z hukiem dom. Bonnie zrobiła to samo, nie chcąc ryzykować jeszcze większym rozjuszeniem Klausa. Nie miała już mocy setki czarownic, a on nie był już tylko wampirem.

Na twarzy brunetki malowała się już rozpacz i emocja, która nie spoczywała na niej od wiek wieków - strach. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna była przestraszona. Zarówno Klausem, jak i sytuacją.

— JAK MOGŁAŚ MI TO ZROBIĆ!? Dlaczego mi to zrobiłaś?! — krzyczał, lecz delikatnie spuścił z tonu. 

Nie potrafiła się odezwać. Stała i patrzyła prosto w jego oczy, nie śmiałaby odwrócić wzroku. Miała w sobie jakąś godność, która by jej na to nie pozwoliła. Stała i spoglądała wprost na jego rozwścieczoną do granic możliwości twarz, na której doczytała się jednak smutku. Nigdy nie widziała go w takim stanie, w dodatku wywołanym przez nią. Poczucie winy wypełniało jej serce, kołatając nim jak szalone.

— Odpowiedz mi! Krzycz, płacz, tłumacz się! — naskakiwał na nią z wyraźnym bólem — Zrób coś!

— Co mam zrobić, przecież nie mogę cofnąć przeszłości! — wykrzyczała z wyrzutem, po chwili dodając coś, czego prędko pożałowała — A nawet gdybym mogła, to bym tego nie zrobiła!

Pokierował się w jej stronę z coraz mocniej narastającą złością. Cofała się, chcąc uniknąć tak bliskiej konfrontacji. Napotkała jednak ścianę, a właściwie regał z książkami. Przyparł ją do niego, nie dając możliwości ruchu. Rękami oparł się o półki i kiedy ich oczy dzieliły centymetry, ponownie zapytał:

— Czemu to zrobiłaś?

Tym razem powiedział to inaczej. Bez tego gniewu, oszołomienia czy ciskających z jego oczu gromów. Wyrzucił to z siebie z rozczarowaniem, płaczliwym wręcz, bo nie wierzył, iż mogła to zrobić. Wiedział przecie, że zbliżenie się do Genevieve może być bolesne, a mimo to miał pretensje.

Lecz nie do siebie, a do niej.

— Nie... Nie mogłam dopuścić, byście uwolnili Silasa. To zło, z którym nawet ja nie mogłabym sobie poradzić, ja... Zrobiłam to, by was ochronić. Nas ochronić... — wyszeptała z bólem.

— Nie ma nas! Jesteś tylko ty - zapatrzona w siebie ignorantka! Potrzebuję ludzkiej krwi sobowtóra, Eleny jako człowieka! Ty za to postanowiłaś zrobić na przekór nam wszystkim, w dodatku z pomocą mojego kochanego braciszka!

— Co zamierzasz mi zrobić, Nik? Wbić sztylet w serce na kilka dekad? W moim przypadku nie możesz i to cię najbardziej boli. Chcesz mieć mnie przy sobie, ale nie możesz mieć nade mną kontroli.

Podjudzony uderzył pięścią w regał, przez co zleciało z niego kilka książek. Miała rację. Chciał ją, ale chciał również mieć nad nią kontrolę, a te dwie rzeczy były ze sobą nie do pogodzenia. Ba! Jedna z nich nawet nie była możliwa. Nikt, nawet sam Bóg nie mógł mieć władzy nad Genevieve.

— Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wcześniej? Czemu zrobiłaś to wszystko za moimi plecami?

— Powiedz szczerze, gdybym ci powiedziała... Posłuchałbyś? — spytała łagodnie, kładąc dłoń na jego policzku.

Odsunął się od niej i głośno ryknął. Jej czyn był niewybaczalny, a jej argumenty doprowadzały go do szału. Miał w końcu do czynienia z najbardziej niesforną, upartą, niezależną dziewczyną na całym kontynencie, a kto wie - może i na świecie.

— Czy to ty pozbawiłaś tamtego łowcę tatuażu?

Zamilkła, dając mu jednak jednoznaczną odpowiedź. Tego było dla niego zbyt wiele.

Rzucił fotelem, który akurat stał na jego drodze, na drugi koniec pomieszczenia. Nic nie było go teraz w stanie uspokoić. Oparł się na kanapie, wziął głęboki oddech i obrócił się w stronę swojej dawnej partnerki.

— Wiedz, że znajdziemy lek i zabierzemy go temu całemu Silasowi. Osobiście dopilnuję, by młody Gilbert zabił wystarczającą liczbę wampirów, aby doprowadzić nas do grobowca tego szurniętego czarownika. Jeszcze jutro! — wrzasnął, nim zbliżył się gwałtownie do drzwi frontowych.

Po raz ostatni spojrzał na Genevieve i przemienił się w wilka, rozdzierając tym samym swoje ubrania na środku przedpokoju. 

Patrzyła, jak wilk biegnie w stronę lasu, pomijając każdą napotkaną przeszkodę. Wtedy też z jej policzka - po raz pierwszy od niepamiętnych czasów - popłynęła samotna łza. Jej oczy się zaszkliły, jednak przetarła je prędko i pozwoliła odejść uczuciu, które i tak nie miało szans powodzenia.

Nie zdawała sobie jeszcze wtedy sprawy, że nie była to jej ostatnia łza w ciągu następnych dni.


***


— Ilu jeszcze?!

Jeremy Gilbert stał z wielkim kołkiem w dłoni otoczony poszarzałymi ciałami wampirów. Klaus nie żartował - jeszcze dzisiaj miał zamiar dopuścić do sfinalizowania mapy na ramieniu brata Eleny. Masowo tworzył i podstawiał mu wampiry, które zabić przychodziło mu z łatwością. Z każdym kolejnym jego wściekłość do tego gatunku się powiększała, więc po piętnastu już się nawet nie opierał.

Jednak wciąż było ich za mało. mapa, która miała rozciągać się od jego lewego do prawego ramienia, na razie była przy środku klatki piersiowej. Musiałby zabić dziś jeszcze co najmniej setkę wampirów, a to jest bardzo czasochłonne. Zbyt czasochłonne, zarówno dla Klausa, Rebeki i Damona, bo to właśnie tej trójce najbardziej zależało na leku. Klaus i Damon chcieli go dla Eleny, Rebekah dla siebie. 

— Tylu, ilu będzie trzeba. Rebekah! — zawołał swoją siostrę.

Przyszła do nich, trzymając mocno za przedramię jakąś przestraszoną dziewczynę. Nie pierwszą i nie ostatnią tego dnia. Pierwotna osobiście ją zabiła i dopilnowała, by wypiła torebkę krwi. Zeszło ich dziś ze dwadzieścia.

— Świeży towar. Jazda, Gilbert — dała mu pozwolenie, popychając przemienioną w wampira dziewczynę ku niemu.

Przybrał wściekłą minę i wbił jej kołek prosto w serce. Nie obchodziło go już nawet, że nie chciała stać się wampirem, że jeszcze kilka godzin temu była zwykłym człowiekiem. Pragnienie zabijania wypełniało go całego, popychając jego myśli ku nieznanym, niebezpiecznym terenom. W jego głowie kłębiły się już tylko determinacja i złość.

— Tym sposobem zejdzie nam do jutra, wyłapywanie tych wszystkich podróżnych robi się już nużące — narzekała, bo przemieniła i przywlekła do nich dzisiaj już trzydziestu.

— Wciąż niepełny? — warknął blondyn do łowcy.

Jeremy również chciał odnaleźć lek, również dla Eleny. Nie chciał zabijać siostry, a kiedy tylko znajdował się w jej pobliżu, pragnął tego mocniej niż czegokolwiek.

Pokręcił przecząco głową, irytując tym Klausa.

— Trzeba wymyślić coś innego, Nik, już nie mamy siły podstawiać mu tych ludzi — stęknęła, mimo że pragnęła tego leku nawet bardziej od niego.

Walnął pięściami w stół, strącając z niego dwa kubki. Już nie wytrzymywał. Nie był w stanie się opanować, myśleć racjonalnie... Było tylko jedno wyjście z tej sytuacji.

— Gilbert, za mną — wysyczał jadowicie Klaus, kierując się do drzwi — Wpadł mi do głowy pewien pomysł.

W tej samej chwili wyciągnął telefon i zadzwonił do jednej ze swoich hybryd, która znajdowała się akurat w Kentucky. Sam dał znak Jeremy'iemu, by poszedł za nim do jego samochodu. Po jakże krótkiej rozmowie zadzwonił do Damona, by objaśnić mu jego plan czy raczej plany, bo skoro jest plan A, potrzebny jest też plan B. Nie mógł dopuścić, by Genevieve Salvatore po raz kolejny pokrzyżowała mu plany.


***


Co może zrobić załamany, zrezygnowany wampir, który naraził się wszystkim swoim bliskim? Rzecz jasna - iść do baru. Nie mogła jednak ryzykować, idąc do Mystic Grilla. Specjalnie udała się do sąsiedniego miasteczka, by uniknąć spotkania z nimi wszystkimi. Eleną, Bonnie, Caroline, Mattem, Georginą, Damonem, Stefanem, Rebeką, Klausem... Ich wszystkich zawiodła i nie mogła tego od tak naprawić. Nawet, jeżeli robiła to wyłącznie dla dobra ogółu.

— Burbonu. Chociaż nie, brandy — poprosiła barmana. Burbon za mocno kojarzył jej się z braćmi, Klausem...

Mężczyzna przytaknął i po chwili postawił przed nią szklankę ze złocistym trunkiem. Jednym haustem wypiła jej zawartość i poprosiła o dolewkę. Właściwie, to o postawienie przy niej pełnej butelki. I tak nie wypije mniej niż litr, po litrze zazwyczaj zapominała o emocjach...

Usłyszała, jak ktoś siada obok niej przy barze. Obróciła się wolno z przygaszonym spojrzeniem. Na jej szczęście była to osoba, która jeszcze doszczętnie jej nienawidziła.

— Idź sobie... — poprosiła całkowicie zmarkotniała. Dolała sobie jeszcze, jednak nie wypiła po raz kolejny wszystkiego od razu.

— Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo, Genny. Słyszałem o tej sytuacji wczoraj... Wkopaliśmy się w niezłe bagno — przyznał Kol, zabierając z jej szklanki łyk napoju, za co skarciła go wzrokiem.

— My? Jakoś nie widzę, żebyś ty się tym specjalnie przejmował — prychnęła.

— Bo ja jestem przyzwyczajony. Od blisko tysiąca lat Klaus każe nas, wbijając sztylety w serce. Spędziłem z nim w sercu najwięcej czasu. Zaraz po Finnie, oczywiście... — parsknął, choć nie było w tym nic śmiesznego — Dobrze wiem, że za kilka dni, o ile jeszcze nie dziś, będę leżał z nim w trumnie. Ale za kilka dekad Klaus nie wybudzi, bo będzie potrzebował z czymś pomocy. Albo po prostu będzie zbyt znudzony. Tak wygląda moje życie, Gen, myślałem, że zdawałaś sobie z tego sprawę.

— Aktualnie zastanawiam się, kto jest w bardziej przerąbanej sytuacji. Ty przynajmniej pogodziłeś się z losem...

— Mogę stawiać opór, ale właściwie - po co?  Żeby uciekać przed moim bratem przez pięćset lat, tak jak Katerina? Życie w strachu to nie życie. Albo robię co chcę, albo nie robię nic. Teraz egzekwuję tę drugą opcję... — mruknął i poprosił barmana o to samo, co ja.

Napili się wręcz jednocześnie i spoglądnęli na siebie smutno. Mieli przechlapane.

— A co ty zamierzasz zrobić? Oczywiście oprócz schlania się w barze, to już zdążyłem wywnioskować — zapytał, co wywołało u niej krótką salwę śmiechu.

— Zastanówmy się... Moi bracia, najlepsza przyjaciółka i chłopak mnie nienawidzą, i prawdopodobnie pragną mojej śmierci. Najlepszym wyborem byłyby chyba wakacje na jakimś odległym kontynencie. Może południowa Azja? Zawsze interesowała mnie kultura Indii...

— Obawiam się, że nawet przenosząc się na drugi koniec świata, niewiele wskórasz. Ale wiesz co? Życzę ci powodzenia. Jeśli uda ci się odciąć od mojego i twojego rodzeństwa na zawsze, to możesz mieć jeszcze szanse na jakieś życie.

— Moje szanse na "jakieś życie" zostały już dawno przesądzone. Wiesz jaki był werdykt? — w odpowiedzi pokazała mu kciuk w dół i zabrzęczała, jak to często robią jurorzy, dyskwalifikując uczestników teleturniejów. 

Parsknął śmiechem na jej wypowiedź.

Salvatore wzięła jeszcze łyka i wbrew swoim zapowiedziom, zabrała się do wyjścia. Może Kol miał racje? Może miała jeszcze szanse na jakieś życie?

Jednak nie bez Stefana, Damona, Rebeki i... Nika.

Otrząsnęła się i po raz ostatni spojrzała na pierwotnego.

— Muszę coś przemyśleć. Nie przy kieliszku. Sama — oznajmiła, zakładając płaszcz — Nie daj się złapać Nikowi tak od razu, niech przynajmniej ma jakieś wyzwanie... — mruknęła na odchodne.

Opuściła "Midnight shot" i skręciła w boczną uliczkę. Coś jednak podkusiło ją, by jeszcze raz zajrzeć do lokalu. Zauważyła, że wchodzą tam Jeremy i jej brat, Damon. Podeszli do Kola i zaczęli z nim rozmawiać, nie zareagował na ich słowa ciepło, jak zdążyła zauważyć. W jednej chwili Damon skręcił mu kark. Zakryła usta, by ukryć swoje oburzenie. Zahipnotyzował barmana, jedynego obecnego tam oprócz nich człowieka, i wyciągnął stamtąd pierwotnego tylnym wyjściem.

Pędem udała się w stronę tyłów lokalu, gdzie wywleczono pierwszego, z którym jeszcze przed chwilą przecież rozmawiała. Zauważyła, jak jej brat podaje Jeremy'iemu duży, jasny kołek, a Jeremy...

— Nie! — zakrzyknęła, kiedy wiedziała już, co ma się zaraz zdarzyć.

Wampirzym tempem podbiegła do nich natychmiast i przekrzywiła głowę Damona dostatecznie mocno, by opadł na ziemię. Nie zdążył nawet odeprzeć jej nagłego ataku. Lecz nie była wystarczająco szybka. Na jej oczach Jeremy Gilbert wbijał Kolowi kołek z białego dębu prosto w sercu.

— NIE! — zawołała po raz kolejny i odrzuciła Jeremy'iego na drugi budynek. Gilbert opadł i zamknął oczy z bezsilności.

Kołek nie znajdował się głęboko, jednak skóra chłopaka zaczęła szarzeć. Nie mogła powstrzymać się od uronienia kolejnych łez. Wyjęła drewno z serca pierwszego tak szybko, jak tylko mogła, jednak skóra nie przestawała szarzeć. Wiedziała co musi zrobić. Miała jedno wyjście. Był ostatnią osobą, która jej nie nienawidziła.

Zdjęła swój naszyjnik z szyi i gdyby nie fakt, że jej kolczyki także chroniły ją przed słońcem, spłonęłaby już żywcem. Przystawiła swoją głowę jak najbliżej głowy pierwotnego i zapięła ponownie naszyjnik, który rozciągnął się wystarczająco, by oprócz szyi Genevieve objąć także szyję Kola.

Jej oczy zaszkliły się, gdy jego skóra nie przestawała szarzeć, lecz potem... Potem czerwony jak krew klejnot z naszyjnika zabłysnął jasno, a skóra pierwotnego zaczęła wracać do normalnych barw. Udało jej się. Zdążyła. To było wtedy najważniejsze.

Kol błyskawicznie otworzył oczy i zauważył, w jakiej jest sytuacji. A przede wszystkim, że jest związany z Genevieve jej wisiorkiem. Widząc, że wszystko powróciło już do normy, rozpięła ponownie naszyjnik, by zapiąć go ponownie tylko na swoją szyję. 

Nie wiedziała jeszcze, jak wielki błąd popełniła.

Zanim naszyjnik wrócił na jej szyję, wypadł jej z rąk i z łomotem upadł na beton, tymczasem ona upadła na twardą posadzkę całkowicie osłabiona i pozbawiona tego, co dawało jej jeszcze siłę do życia.


***


Otworzyła oczy, co nie miało większego sensu, bo i tak była w stanie dostrzec jedynie ciemność. Znajdowała się w pomieszczeniu, do którego nie dochodziło żadne światło. Z obawą zauważyła, że nie może swobodnie poruszać rękami. Ani nogami. Były przewiązane łańcuchami, mocniejszymi chyba nawet od tych, które posiadają wilkołaki.

Szarpała się, jednak na darmo. Była osłabiona, musiała tu być od kilku dni, bo czuła niewiarygodne pragnienie krwi. Poczuła, jak bolą ją ręce i nogi, jakby miała na nich sińce. Niewykluczone, że miała. Nie była jednak w stanie na nie spojrzeć.

Potrząsnęła głową, by sprawdzić niezwykle ważną rzecz. Kolczyki. Nie było ich. Nie miała kolczyków, bransoletki, naszyjnika, pierścionka... Wszystko to chroniło ją przed słońcem, miała w szkatułkach całe stosy takich amuletów. Bez nich była całkowicie podatna na działanie światła słonecznego.

Była taka słaba... Przegrana...

Jej sytuacja była bardziej niż tragiczna.

Wysiliła się, by użyć swojego wampirzego słuchu. Ktoś nadchodził, kobieta. Poznała po krokach. 

Nareszcie do pomieszczenia wstąpiło światło. Potężne drzwi zostały otworzone przez nikogo innego, jak Elenę Gilbert. Spodziewała się tu braci, Rebeki, Klausa, ale... nie jej. 

— Elena... — powiedziała krótko, na tyle, ile pozwalała jej energia.

Była na skraju wyczerpania.

— Nigdy nie spodziewałam się, że zobaczę cię w takim stanie. Jednak zbierało się na to, odkąd pojawiłaś się w tym mieście. Odkąd zaczęłaś podporządkowywać sobie wszystko i wszystkich!

To nie miała być przyjemna rozmowa.

Genevieve milczała. Czekała na rozwój sytuacji, na jej wybuch.

— Początkowo nawet cię lubiłam. Pomagałaś nam z pierwotnymi, ujarzmiłaś ich. Ale potem zaczęłaś z nimi igrać i powoli ściągnęłaś na nas te wszystkie nieszczęścia. Moją śmierć! Tak, dobrze wiem, że to ty i Klaus staliście wtedy na moście. Nie mogę nic zrobić jemu, ale tobie... Przez was stałam się wampirem! Muszę codziennie pić krew, patrzeć jak mój brat i przyjaciółka z dnia na dzień się ode mnie oddalają, a wychodząc bez wisiorka na zewnątrz mogę umrzeć! Tak wygląda teraz moje życie i nie próbuj ukrywać, że to nie przez ciebie!  

Płakała. Mówiła i płakała jednocześnie, bo Elena była właściwie złamana przez los. Rodzice, Jenna, wujek John, teraz ona sama zmarła... To za dużo dla jednej nastolatki. Nawet pozornie tak silnej.

— Dlaczego miałabym cię nie zabić? Dlaczego miałabym nie wystawić się teraz na słońce i mieć świadomość, że już nikt nie będzie chciał odebrać mi możliwości wzięcia leku! Ja tylko chcę, żeby to wszystko się skończyło, znowu być człowiekiem...

Wciąż nie wydobyła z siebie słowa. Żadne jej słowo nic by nie zmieniło. Elena jej nienawidziła, gdyż chciała odebrać jej szansę na coś, czego pragnęła. Tylko że i tak nie mogła tego dostać. Nieuświadomienie i brak zaufania powinny być ich największym zmartwieniem. 

— No powiedz coś! Rzuciłaś moim bratem jak workiem kartofli, złamałaś kark własnemu bratu i odebrałaś szansę, na szybkie znalezienie leku. Byłoby już po wszystkim! Ale ty jak zwykle postanowiłaś wszystko zniszczyć. Przecież jesteś Genevieve Vivianne Salvatore!

Elena uzyskała to, co chciała, lecz nie dokładnie w takiej formie, na jaką liczyła.

— Kto skręcił mi kark? — zapytała nadzwyczaj spokojnie jak na swoją sytuację, jej opanowanie brzmiało wręcz upiornie.

Podniosła oczy wprost na zszokowaną brunetkę, która nie spodziewała się z jej strony takiego pytania. Liczyła na furię, jaką to przecież okazywała, gdy coś nie szło po jej myśli. Na wyrachowanie, które nie opuszczało jej nawet na krok. Tymczasem otrzymała łagodność godną odurzonej piętnastolatki.

Odpowiedziała na jej pytanie, bo jedyne czego wtedy pragnęła oprócz leku, było jak największe dokuczenie jej. Nie mogła jej skrzywdzić fizycznie, ale psychicznie? Nikt jej nie zabroni.

— Twoja ukochana psiapsiółka, Rebekah — odparła ze sztucznym uśmiechem, chichocząc.

Jeszcze nie widziała Eleny w takim stanie. Zachowywała się jak Katherine, tyle że nieroztropnie. Szukała zwady, a Katherine sięgała po swoje cele, omijając przy tym bezsensowne wyczyny. Elena wyrzucała z siebie każdą emocję, każdą myśl, a przy tym była dość... nieprzyjemna.

— Czy twój brat żyje? — zadała kolejne pytanie uwięziona. Powiedziała to z takim dystansem, jakby w ogóle nie usłyszała odpowiedzi na jej poprzednie zapytanie. 

— Żyje. I o ile się nie mylę, w tej chwili zabija Finna.

Odwróciła wzrok, przerzuciła go na boczną ścianę. Starała się uniknąć wzroku Eleny, mimo że jej mina nie zmieniła się ani trochę. W tej sytuacji brak głębszych uczuć wyszedł jej na dobre.

Genevieve nie kłamała - doszło do takiego momentu, gdy naprzemiennie wyłączała i włączała uczucia. Doprowadziło to do całkowitego zachwiania jej odczuwania i sprawiło, że właściwie odczuwała emocje tylko kiedy chciała lub kiedy musiała. Miłość zawsze targała jej emocjami, przywracała je i pozwalała, by przejmowały kontrolę nad jej głową. Jeżeli wyzbyłaby się jej na dobre, nie musiałaby już nigdy nic czuć. Miałaby spokój na wieczność.

— Dobrze słyszałaś. Razem z Finnem padną setki wampirów, mapa na ciele Jeremy'iego natychmiast się uzupełni i znajdziemy lek szybciej niż myślisz. Nie przestraszysz nas bajeczkami o Silasie.

Gdy skończyła mówić, drzwi ponownie się otworzyły. Zobaczyła tam osobę, której nie chciała widzieć. Jednak to spotkanie musiało nastąpić.

— Lepiej idź, Eleno. Powinnaś porozmawiać z Damonem — oświadczył nadzwyczaj przyjemnym tonem, co było dla niego osobliwe.

Zmierzyła go wzrokiem, lecz posłuchała i opuściła loch. Widziała, że niewiele wskóra. I przede wszystkim chciała się dowiedzieć czy jej los został zapieczętowany, czy jest jeszcze dla niej szansa.

Hybryda z pewnego rodzaju bólem spojrzała na spętaną łańcuchami dziewczynę. Jednocześnie chciał i nie chciał jej takiej widzieć. Słabość była jedyną rzeczą, której jeszcze nie widział u Genevieve. Widział jej radość, gniew, rozpacz, zażenowanie... lecz nigdy nie była przy tym słaba. Teraz była. I część jego niezmiernie się z tego cieszyła.

— Zdajesz sobie sprawę, że sama się skazałaś? Każdy, każdy kto wie o naszym świecie w Mystic Falls chciał zdobyć ten lek! Tymczasem ty postanowiłaś nam przeszkodzić, choć wiedziałaś, jaki jest dla mnie ważny. Hybrydy...

— Nigdy nie były ci potrzebne. Nie potrzebujesz ich, by być spokojnym i szczęśliwym — odrzekła swobodnie.

— Nie rozumiesz! — zakrzyczał prosto przed jej twarzą — I nigdy nie zrozumiesz, bo jesteś pieprzoną egoistką! Dla ciebie liczy się jedynie własne zdanie, to, co myślę ja albo ktokolwiek inny cię nie interesuje, bo dbasz tylko o siebie! 

— Mówisz to od tak? Ty, Nik? — spytała łagodnie, patrząc mu w oczy.

Odsunął się od niej, jak od zakaźnie chorej. Nie radził sobie, nie ukrywał tego. Otrzymał szpilę od prawdopodobnie swojej najbardziej zaufanej osoby i nic nie może z tym zrobić. To go bolało najbardziej.

Musiał się jednak kiedyś nauczyć, że sztylet nie jest lekiem na wszystkie problemy.

— A co mam powiedzieć o osobie, która mnie zdradziła?!

— Nie zabiłam Shane'a. Jak w takim razie według ciebie cię zdradziłam?

— Próbowałaś usunąć mu pamięć, zaprzestać nam pomagać... Jak zawsze jesteś po przeciwnej stronie barykady. Nie ufam ci już. Nie chcę cię więcej widzieć!

— Więc czemu tu przyszedłeś?

Po jej pytaniu zamilkł. Nie wiedział, jak ma na nie odpowiedzieć. A raczej nie chciał na nie odpowiadać, bo odpowiedź doskonale znał. I nie podobała mu się.

— Żeby to skończyć. Nie zamierzam więcej darzyć cię jakimkolwiek uczuciem, nie jestem już nawet w stanie! — wykrzyczał, a z jego oczu pociekły łzy.

Zamknęła oczy i wzięła głęboki wdech. Po otworzeniu ich, zaszkliły się łzami. Zebrała się jednak na odpowiedź.

— Więc przestań... — wyszeptała, gdy ten niespodziewanie zaczął gładzić jej policzek.

Ponownie zamknęła oczy, aby łatwiej jej to przyszło. Emocje, okazywała zbyt wiele emocji... Płacz na nic się zdał, gdy osoba, którą kochała wypowiadała takie słowa.

Bo tego dnia zdała sobie sprawę, że go kochała. Akurat tego dnia, kiedy on przestawał.

Poczuła uderzenie. Mocne ugodzenie jej prawego policzka otwartą dłonią. Na taką ewentualność nie była przygotowana w najśmielszych snach. Bolało ją to nie tylko fizycznie, bo była tak słaba, że już przestawała się regenerować. Bolało ją to w serce, które dudniło wtedy jak szalone, chciało wyrwać jej się z piersi.

Otworzyła oczy, lecz nikogo już tu nie było. Była sama. Bez niczego. Bez godności, bez szacunku, bez przyjaciół, bez rodziny, bez jakichkolwiek możliwości.

Jedyne co miała, to siebie. I przyrzeczenie, które właśnie złożyła.

Nigdy więcej miłości.

Nigdy.


***


Nie wiedziała czy jest dzień, czy noc. Nie widziała nawet siebie, co dopiero świata na zewnątrz. Patrzyła w miejsce, gdzie powinny znajdować się drzwi. Było tak ciemno, że nawet ich nie widziała. Niestety koci wzrok nie był mocą, jaką mogła się szczycić.

Czym mogła się teraz szczycić?

Wiedziała co musi zrobić. Wziąć się w garść i odzyskać to, co utraciła. Oprócz bliskich, na to było za późno. Są wśród nich przecież osoby kochała, a na miłość nie zamierzała już nigdy sobie pozwolić. To przez nią siedziała teraz w tym ciemnym pomieszczeniu przykuta łańcuchami do cholernie niewygodnego krzesła. 

Było jedno wyjście. Doskonale o tym wiedziała. Lecz czy naprawdę chciała je wybrać? Wiązało się to z końcem wszystkiego, co miała. Ale przecież nic już nie miała, więc nie mogła nic stracić. Jedyny plus tej sytuacji.

Przymknęła oczy i skoncentrowała się na swoich myślach jak nigdy. Żadnych uczuć, żadnych relacji - nic, co mogłoby ją rozproszyć. Była tylko ona i jej myśli. Jej umysł.

Zobaczyła to, co chciała zobaczyć. Cały pałac swojej wiedzy. Z przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Wszystko, co wiedziała upchnięte w jednym regale złożonym z ksiąg przepełnioną wspomnieniami i informacjami, jakie kiedykolwiek zdobyła. I jakie miała zdobyć. 

Sięgnęła po jedną z nich i otworzyła na właściwej stronie. Zniszczonej, wyblakłej... Gdy tylko się na nią spojrzało, czuło się strach. Gdy tylko przeczytała jej zawartość, odłożyła ją na swoje miejsce i stukocząc obcasami poszła w dal. Bezkresną, jednak tak znajomą.

Tymczasem Genevieve, ta, która siedziała uwięziona w lochu zaśmiała się. Zaśmiała śmiechem tak histerycznym i dumnym, jakiego prawdopodobnie nikt w swoim życiu nie usłyszy. Miała szczęście, że nikt jej nie słyszał. Pomyślałby, że oszalała.

Przecież już to zrobiła, nie powiedziałby o niej niczego, co nie było prawdą.

Jedno powinno stać się dla Klausa, Damona... Wszystkich w Mystic Falls wiadome. Ten fakt jest pomijany właściwie przez wszystkich, którzy pragną zemsty.

Jeśli odbierzesz człowiekowi wszystko, nie ma już co stracić. A osoby, które nie mają nic do stracenia, są cholernie niebezpieczne.


***


Naprawdę nienawidzę swojej przyjaciółki, która poleciła mi książkę, w której zdołałam znienawidzić głównego bohatera. Naprawdę, przez niego tak mocno stukałam w klawiaturę, że złamałam paznokcia. #poważneproblemypoważnejosoby.

Pozdrawiam cię serdecznie, jeśli to czytasz.

No, i was również pozdrawiam, bo zdrowie jest tym, czego potrzebujemy teraz najbardziej!

(psychiczne również, więc jeśli coś wam ten, to sory)

Do wtorku xoxo

P.S Nie zabijajcie mnie jeszcze

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top